Pindzia

# Szkoda, naprawdę, szkoda, że miałeś mnie za głupią pindzię. I szkoda, że tak Ci zostało.

 

Rozmawiali godzinę? Jak zwykle. Ona tam, on tu, albo może odwrotnie? Na ekranie jego telewizora zatrzymany kadr z Bonda. Ona na granicy płaczu, z trucizną rozpyloną na dłoniach, roztrzęsiona… On – udaje, że już jej nie kocha, ale…

Odkładam pióro… Lubię jego beznamiętność. Jest czarne, trochę za grube, by snuć delikatną myśl, zbyt intensywnie rzuca atrament na papier, jakby chciało przykryć nim tę treść prawdziwą. Odkładam, bo ta historia nie ma w sobie dość dramaturgii, by ją kończyć. Ot, taka jak ich życie.

Trucizna… Powstała z przypadkiem splątanych dłoni, gorących i suchych, bez cienia  potu, którym ciemność hotelowego pokoju zwykle okrywa ciała. Ta trucizna  przeniknęła do krwi, do myśli, do poczucia czasu. Zatrzymała go. Nie spieszyli się do siebie, nie spoglądali nerwowo na zegarek, by zdążyć na ostatni autobus. Ale też nie zostawali ze sobą. Ucieczka od siebie nie była już możliwa, ale zbliżenie okazało się równie nieosiagalne.

Mieli w sobie tę trucizną, tę skazę, jakiś udar, który uszkodził w nich instynkt bliskości. Potrzeby na nowo odkrywanego dotyku, choćby tylko takiego jak tamten pierwszy.

– Och, tak bardzo chciałabym cię teraz przytulić, tak przycisnąć. I tak chwilę być z tobą. Żeby to było sto kilometrów, przyjechałabym natychmiast. Mam ser. Przywiozłabym… Tylko, dlaczego nic mi nie powiedziałeś. Przecież pewnie mogłabym coś zrobić! Wiem, że byłabym w stanie. Ale miałeś mnie za głupią pindzię, sam się zmagałeś, nie dopuściłeś mnie do siebie, nie poprosiłeś, nie poskarżyłeś, a mogłeś. Wiesz przecież, że mogłeś wszystko. Miałeś mnie za aż tak głupią? Ja nic nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, z czym się zmagasz? Teraz widzę – jesteś indywidualistą, wszystko robiłeś sam, świetnie zarządzałeś ludźmi, tyrałeś dzień i noc. W czasie rozmowy ze mną, podczas pisania listów, naszych podróży zajmowałeś się jednak zawsze czymś innym! Ale zaraz, czekaj, kawy ci nie rozbiłam, koszul nie prasowałam, raz ugotowałam zupę, ale to dla wszystkich. Tak, mnie po prostu nie było w twoim życiu! Nie dopuściłeś mnie. Ignorowałeś mnie czy może tolerowałeś jedynie? Mówiłeś to co powiedzieć chciałeś czyli… milczałeś… Nie, Ty nawet nie milczałeś na temat tego, co masz ciągle pod powiekami.

Słuchał, jak zwykle, uprzejmie. Wywołał mapę i patrzył, gdzie musiałby teraz być, żeby mogła te sto kilometrów do niego przyjechać. Nie próbował przerywać, prostować, wyjaśniać. Nic by to i niczego i tak nie zmieniło. Ona zawsze mówiła fugami i preludiami, nigdy nie ograniczała się do wybrzmienia akordów. Byli jak dwa idealnie dobrane, spasowane ze sobą elementy. Ale tak idealnie, że nigdy nic nie mogłoby w nich zazgrzytać, pęknąć lub się zaklinować. Dopasowanie idealne. Szkoda, że w strukturze zabrakło tylko tego jednego plusa i jednego minusa. Tylko tego.

Przez tyle lat rozmawiali ze sobą w sobie samych. Ona go idealizowała, on nieustannie ją oplatał. Ona gotowa była wszystko, on nigdy nie powiedział, że nie… Ona mówiła i pytała o wszystko, nawet bez słów, on odpowiadał, szczegółowo i szczerze, zazwyczaj nie otwierając nawet ust.

Zrobili rzecz dotychczas wręcz niemożliwą – zadrę na linii ich czasu. Ten płynął, oni razem z nim, tyle, że zahaczeni, splątani drzazgą w pamięci sprzed trzydziestu kilku lat.

Nie, ten przypadek nie mam żadnego waloru dramaturgicznego, nie ma nawet intrygi. Myślałem, że może jakieś proste opowiadanie napiszę, ale… Tu nie ma nic interesującego. Ona go nie uderzy, on nie odepchnie jej od siebie, ona nie napluje mu w twarz, on nie skaleczy twardym słowem. No bo. niby jak? Ona gdzieś tam, on chyba tu? Więc, jak?

– No, dobra, późno już. No to cześć.
– No, cześć…

Ekran telefonu jeszcze przez kilka sekund wyświetlał jej imię.

Kot zeskoczył z jej kolan. On sięgnął po okulary. Ona popchnęła nogą drzwi od szafy, bo z lustra w jej drzwiach patrzyła na nią jakaś pindzia. Głupia pindzia… On szukał w soczewce okularów jakiegoś obrazu? Chciałby zobaczyć siebie z wymiaru w jakim toczyła się ta rozmowa w zakamarku zatrzymanego czasu. Uświadomił sobie, że właśnie odruchowo chciał poprawić krawat, którego nie nosi już od ponad trzydziestu lat… Taki miał odruch. Kiedy się spotykali, zawsze miał wrażenie, że ona najpierw patrzy na jego krawat, potem zagląda mu z uśmiechem w oczy. Światło ekranu telewizora odbiło się w okularze uwalanym kropelkami śliny pełnej słów, których w tej rozmowie nie wypowiedział. Za chwilę wyschną…

Bond nie patrzył jej w oczy, ona unikała jego wzroku, ale gwałtownie się poruszyła. Uchwycił jej nadgarstki i… i trucizna tylko jemu dedykowana wdarła się w jego świat. Nieodwracalnie. 

W ich związku to telefon przekazuje wszystkie treści trujące.

Hm… Zapisałem już druga kartkę? A przecież mogłem odwrócić tę pierwszą na drugą stronę. Człowiek szasta życiem jakby to były skrawki papieru. O, co ja pisze. Człowiek szasta papierem, jakby był on jego życiem.

No, teraz dobrze.

Bond spalił swoją kartkę. To uwalnia od zapisanej na niej, gnębiącej cię myśli, obsesji, udręki, tęsknoty.

Ogień wypala? Bzdura. Żywe zamienia na popiół? Także nonsens.

Rozumiem…

Nic nie kryje kłamstwa tak bardzo jak drugie kłamstwo.

Trzeba tylko co jakiś czas je powtarzać.

Ale wiernie, dokładnie, aby nic spod niego nie wystawało. O, tak:

  # Szkoda, naprawdę, szkoda, że miałeś mnie za głupią pindzię. I szkoda, że tak Ci zostało.

Add Comment