Ryszarda Leoszewskiego ZIELNIK MIŁOSNY – edycja jesienna

Tego, co napisałem  – proszę nie czytać.

Proszę zająć się czymś innym, proszę słuchać, oglądać, ale – nie czytać.

Bo w tym co piszę – nie jestem obiektywny. Powiem więcej – jestem stronniczy i za nic mam sobie obiektywizm.

Więc – zniechęciwszy Państwa – za uwagę dziękuję i poniższe sztychy oznaczam gryfem: prywatne.

++++

 

Ze szkolnych lat niewiele pamiętam. Jest jednak kilka obrazów: szalone wykopki, manifestacja we Wrocławiu, pierwsza noc po obfitym deszczu na polu namiotowym. Jest też powracająca w koszmarach sennych lekcja matematyki, są zajęcia z sieci energetycznych, kiedy to łamiącym się głosem i drżącą ręka projektowałem automatykę dla linii 110 kV.

Ale pamiętam też emocje z wieczornic beethovenowskich, spotkania poetyckie, akademie oraz uroczystości w auli, kiedy parę setek chłopa, zgłębiających tajemnicę tranzystora TG5, miernika czy silnika synchronicznego przymierała wstrzymywanym oddechem, gdy ze sceny płynęły strofy, nuty, sceny… Były też elektryczne gitary, były żaboty trubadurów. I był Ryszard.


Zapowiedziałem kolejny punkt programu, schodzę ze sceny, a Ryszard wygrzebuje się z energetycznej ciżby stłoczonych kolegów i pyta z tym swoim oczoprzestrachem:

– Czy teraz ja?

Doskonale to pamiętam!


Właściwie to nie wiem… Czy to my byliśmy ofiarami tej szkoły czy też to ona cierpiała, bo przynajmniej połowa z nas za żadne skarby nie była w stanie doznawać młodzieńczych emocji na widok ceweczułeczki czy lutowniczki transformatorowej. Dostawaliśmy piątki, wygrywaliśmy olimpiady, ale w nieopamiętany wręcz sposób żarliśmy Szekspira, chodząc po kilka razy na Ulewicza, który strzelał w powietrze tumanami śliny hamleczej. Tak, przyznam się dziś. Napisałem list do pani Jun. Nie napisałem, że… się zakochałem. Ale to chyba było oczywiste.  Pojechałem z Jasiem Tworkiem do Torunia. Chcieliśmy na teatrologię…  Chcieliśmy. Ale ściany stancji były sine i wilgotne. No i był jeden tapczan, a właściwie skrzynia okryta tapicerską tkaniną.


Więc na czym polegał fenomen naszej szkoły? Rysiu? W tej rozpoczętej tam „podróży dookoła siebie” wyjechaliśmy z niej i jedziemy, mijając niemal beznamiętnie to wszystko, czym żyją miliony! A my troszczymy się nierozumnie o opłatek księżyca…

Pani profesor Michałowska… No przecież, tylko nauczycielka. Trzydziestu dwóch facetów i jej lot przez klasę z prędkością wyładowania elektrycznego o mocy trzydziestu dwóch wyobraźni, nad którymi Ona zawsze panowała. I ten jej szepczący krzyk dezaprobaty, gdy rzucała okiem na nasze zeszyty – brudy, brudy, brudy…

Rysiu, wiem, pytanie bez sensu – pięć lat robiono z nas energetyków, elektryków, elektroników, automatyków. Miałeś miotać pioruny nowej epoki energetycznej, a tyś w tej szkole nie zaleczył miejsca trafionego poezją, balladą, liryką. Mogłeś zostać posłem, trybunem, pilotem. Nic nie stało na przeszkodzie, żebyś zdetronizował Mick’a Jaggera, zajął się rapem, a Ty od tylu lat kumplujesz się z małomównym od dłuższego już czasu Mandelsztamem, że o Jesieninie nie wspomnę.

Faceci, bynajmniej, nie po naszej szkole, zbudowali w tym czasie amazon, facebooka, cały ten Internet – a TY budowałeś Sklep z Ptasimi Piórami, choć cynamonowe delikatesy miały już pewną markę.  A Arfik? Daj spokój!

Siejesz tę poezję, użyźniasz ją nutami i refrenami, a co zbierasz?

„Zostań, będziesz moją chwilą…”.

Właśnie! Chwila! Przecież to słowo – klucz! Patrz, tyle lat szukałem odpowiedzi na to pytanie o szkołę, a mogłem ciebie zapytać! Zostać i… chwila… Słowa jak zaklęcia!

Ta szkoła przemieliła nas miliard razy, nasączyła i nasyciła wiedzą, umiejętnościami, ale też nie zabiła tego, jakimi do niej przyszliśmy. Nie odmieniła, nie zniekształciła, dała tysiące możliwości, ale pozwoliła zostać sobą. Nie przecięła, nie zdeformowała wrażliwości, nie zdmuchnęła właśnie poezji. Tej, którą każdy z nas w sobie nosi. Każdy!

Dlatego słucham Twoich kompozycji od tylu lat…

Może nie pamiętasz… Którejś sobotniej nocy, trzydzieści lat temu, kiedy uruchomiłem szczecińską Siódemkę – dawaliście w studiu koncert z okazji jubileuszu Sklepu z ptasimi piórami. Program jak cała Siódemka szedł na żywo. Doktor, Ty, Maurycy, kto jeszcze? Wojtek? Szymon? On pewnie dobrze pamięta.

Miałem na monitorze cały czas podgląd koncertu ze studia, a obok, w sekretariacie, były dwa, może trzy telefony. Minęła północ. Wy graliście, a telefony dzwoniły. Zacząłem odbierać. Raz jeden, raz drugi, w rytm waszej muzyki. W słuchawce – jeszcze, jeszcze, więcej, cudnie, pięknie, bis, bis… Z białego telefonu dzwoniłem do studia.

– Gramy, ile tylko im sił starczy…

– Ale ramówka, mamy jeszcze film fabularny i konkur… – kierowniczka produkcji urwała w pół zdania.

– Ale ludzie chcą piór!… Więc niech grają…

O której skończyliście? Kto nie był zachrypnięty? Światła zgasły, bo już był świt. Wy poszliście. A telefony – nóg nie mają. Tylko dzwonki. Więc dzwoniły, dzwoniły…

Nie ma już tej telewizji, nie ma tych nocnych programów ze studia pod kasztanami, ale są ludzie. Słuchacze i widzowie – to wiem. Jest ich wielu. Nawet nie domyślamy się, jak wielu. I każdy chce mieć tę „swoją chwilę”, Twoją i Twoich przyjaciół.

Więc graj, a ja tu sobie posiedzę, może coś jeszcze z tego materiału wykroję, może ktoś zadzwoni, a wtedy wyślę do ciebie maila.

– Rysiu, graj, nie przestawaj… Bądź dla nich chwilą… A każda z nich, podobno, jest najpiękniejsza.

Add Comment