Red. Ryszard Bogunowicz

Po prostu, powiem, jak było…

Pan Redaktor Ryszard Bogunowicz (pracowaliśmy niezwykle blisko i nigdy nie byliśmy na ty choć Pan Ryszard nigdy nie zwracał się do mnie inaczej jak po imieniu). Nawzajem sobie szefowaliśmy, wyznawaliśmy – myślę – podobne zasady w rozumieniu i uprawianiu naszego zawodu. Ja naśladowałem Jego.


Po pierwsze, było Go słychać. Człowiek obdarzony przez naturę niezwykłym brzmieniem i tembrem głosu. Pamiętam, pojechaliśmy razem na egzamin na kartę mikrofonową. Koniec lat 70. Ówczesne radio coraz częściej sięgało po formy audycji prowadzonych na żywo. Na moderatorów wybierano dziennikarzy spełniających wszystkie warunki. Podkreślam – wszystkie. Kwalifikacje merytoryczne i cechy radiowe: nienaganna polszczyzna, panowanie nad emisją głosu, sprawność w relacjonowaniu na żywo porównywalna z odczytaniem wystudiowanego, adiustowanego tekstu. Trzeba było umieć mówić „jak z kartki”. Ludzie cię wyłączą – mawiał red. Makarenko –  jak będzie bekał i ekał. Śpiewasz, rozumiesz? Mówisz jak z nut. No, bo jak nie, to niech sobie, k…, ludziska lepiej muzyki posłuchają.

Komisji przewodniczyła Irena Dziedzic. Do studia wchodziły po dwie osoby. Przesłuchania ciągnęły się niemiłosiernie. Alfabetycznie – byliśmy niemal na końcu.

– Panowie zechcą się przedstawić.

– Ryszard Bogunowicz, Rozgłośnia w Szczecinie

– Marek Koszur – ta sama redakcja.

Chwila ciszy. Za szybą członkowie komisji wymienili spojrzenia.

– Pytanie do pana Koszura – najczęstszy błąd w pierwszym zdaniu prognozy pogody? –  pani Dziedzic zawiesiła głos, zatrzymując kadencję na takiej wysokości, by rozmówca nie zdążył wziąć oddechu przed udzieleniem odpowiedzi.

– Aktualna temperatura…

Interkom zatrzeszczał, zgasło czerwone światełko nad szybą dzielącą studio od reżyserki.

– Dziękujemy panom.

Przesłuchanie trwało jedną minutę. Dwie pierwsze karty mikrofonowe dożywotnie wypełniono naszymi nazwiskami.


Pana Ryszarda nie interesowały jednak formy live, magazynowe, ‘dyskotekowe radio’ – jak mawiał. Jego dziennikarstwo polegało na niebywałej rzetelności wobec faktów, które stanowiły podłoże do publicystycznych uogólnień i wniosków. Boże, jak On pracował nad swoimi tekstami. Wszyscy wtedy tak pracowali.

Siedział przy swoim biurku, pisał na przebitkach maszynowych lub makulaturze, na niezapisanych drugich stronach niepotrzebnych już tekstów. Mruczał pod nosem, testował rytm zdania, jego długość, linię melodyczną.

Jerzy Sawiuk podśmiewał się z tej metody budowania oracji komentatorskiej. Ten z kolei miał pióro, które ledwie dotykało kartki, a z lekka zaciągający, potoczysty styl narracji do złudzenia kamuflował zdania formułowane ad hoc… Ci ludzie mówili tak jak pisali i pisali tak jak mówili.


Redakcje mieściły się kilkaset metrów od studia. Pan Ryszard zgłaszał w Koordynacji gotowość do nagrania, szedł do studia, siadał przed mikrofonem. Ćwiczenie głosu, trening artykulacyjny, szukanie właściwej tonacji. Technicy zapadali w stan hibernacji, bo wszyscy wiedzieli, że pan Ryszard nigdy nie zacznie, jeśli sam o tym nie zdecyduje.

Taśma poszła. Pierwszy akapit zapisany. W drugim – jakiś zaimek lub przecinek zachwiał melodię. Taśma stop. Adiustacja. Wchodzimy z odpychacza (technik odtwarza taśmę z nagranym tekstem i w momencie rozpoczęcia zapisu puszcza dźwignię utrzymującą przesuwaną taśmę przed głowicą zapisującą. Tylko najlepsi potrafili montować zapis tak, by słuchacz tego nie zauważył, by nie został skrócony oddech lektora czy ucięte wybrzmienie.

Potem obowiązkowe odsłuchanie taśmy.

Swego czasu Jurek Szafulski, nasz redakcyjny satyryk, namówił techników, by nagrywali na boczną taśmę przygotowania redaktorów do odczytywania ich felietonów, komentarzy. Powstała z tego audycja o radiowej kuchni. Ryszard Bogunowicz i tu był niekwestionowanym liderem.

Nikt nigdy nigdzie nie potrafił tak jak On kląć, złorzeczyć i wybrzydzać w sposób, który słuchacza wręcz zwalał z nóg. Jego poza mikrofonowe komentarze były tak zabawne i dowcipne, a w swoich tyradach wykleńczych nigdy się nie powtarzał – stanowiły niedościgniony wzór radiowej poezji knajackiej na poziomie arcydzieła. Potrafił słownictwo spostponowane i wykluczane w kręgach kulturalnych czynić ozdobą najbardziej literackich wypowiedzi. Jego kur…a była porównywalna z efektem jaki wywoływały precjoza Faberge.


Któregoś razu, wspólnie z Liną Wejgsman (kolejny brylantowy głos i człowiek), siedzieli w studiu przygotowując się do nagrania lub audycji na żywo. Pani Lina była chyba po nocnym dyżurze speakerskicm. Usiadła obok pana Ryszarda.

– Rysiu, czemu mi to robisz, nie mogłeś wziąć kogoś innego, jestem zmęczona…

– Lineczko, ja mogę tylko z tobą, przecież wiesz, poczekaj, zaraz ci pomogę…

Pochylał się nad Liną, jak zawsze elegancki, wytworny, pachnący, wygolony, wyprasowany, skomponowany jak na świętym częstochowskim obrazku. Podawał tekst i rozpoczynał trening strun głosowych.

– Lina, wypluj, wykaszlaj, wycharkaj, wywal to wszystko, co tam masz, zaraz się lepiej poczujesz. Wstań, oddychaj, krzycz, opier… kogoś, daj spokój, co mu tu kur.. robimy, ja pier…, i to ma być radio? To jest jakaś kur…, pier…., sobacza sotnia, pociąg bez parowozu, dyszel od drabiniastego wozy w muszkę do smokingu zawiązany, Lineczko, dziecko, zrób tak: – i tego nie umiem opowiedzieć. Bourvil, Fernandel, Chaplin – to amatorzy w pracy nad głosem i twarzą!

Cała rozgłośnia była obyta z tymi pana Ryszardowymi tyradami. Nikt ich nie komentował, nie zaczepiał, nie postponował (co ja mówię!) pana Ryszarda? Każdy zwijał się ze śmiechu a pan Ryszard, po takim wezuwiuszu ekspresji przechodził płynnie do innych kwestii.


Nasze pokoje redakcyjne dzieliła Redakcja Kulturalna. Zawsze mieli drzwi zamknięte.

– Tworzą kur… (xxx, yyy, zzz, qqq)

Pan Ryszard – nigdy drzwi nie zamykał. Przychodził przed dziewiątą. Mijał biurko strażniczki, pani Zosi, wchodził w pierwszą część, tę ciemną korytarza, który za chwilę zakręcał ostro w lewo o 90 stopni. I tu zaczynała się codzienna poranna rezurekcyjna część pana Ryszardowych laudacji:

– A niech cię chudy hipopotam girami obejmie, żebyś ty mógł dupę twojego przodka zobaczyć tak, jak swoją twarz w lustrze, ja cię kiedyś w tym szambie jak w zupie mlecznej utopie, elegancik pier… z zatkanym nosem…

Konflikt z szefem administracji ciągnął się przez kilka lat. Panu Ryszardowi przeszkadzało bardzo poranne nieświeże powietrze w jego pokoju redakcyjnym, przez który przebiegały ciągi rur kanalizacyjnych budynku. W pokoju stały chyba cztery biurka, chyba wszyscy jeszcze wtedy palili papierosy (palili – to znaczy odpalali jednego od drugiego). Bywało, że z porannymi nowinkami wpadali koledzy po Studiu Bałtyk oraz po krótkiej wizycie w barku NOT, jedynym w mieście naukowo badawczym wyszynku, czynnym o tak wczesnej porze ze względu na redaktorów. Pan Ryszard wygłaszał swoje codzienne oceny, komentował wydarzenia polityczne, każdemu z nas stawiał mentalny horoskop lub znamionował typowymi dla siebie skrótami opisującymi uczestników tych nieformalnych reakcyjnych kolegiów:

– O idzie, ten to się wyszykował. Mały światek Sama Lee, tu kupi, tam sprzeda, nie weźmie szmalu, zgubi, tu przesunie, tam dostawi, odwróci i zawsze wyjdzie na swoje.

Albo:

– No, już ja wiem, co ty tam knujesz, wiem, wiem, taki jak ty to i spod suki jaja wyjmie…

Niech te cytaty pozostaną bez adresacji personalnej.


Po połączeniu lokalnych redakcji radia i telewizji w 1981 roku, pan Ryszard został szefem pionu Informacji i Publicystyki. Ja zostałem jego zastępcą do spraw radia, a Bogdan Onichimowski – telewizji. Na telewizji pan Ryszard się specjalnie nie znał. Chyba nie do końca ją lubił. Ale zasada jest zasadą. Radiowcy musieli przygotowywać równolegle materiały dla programów informacyjnych radiowych i telewizyjnych. Pan Ryszard siadał w studiu, w świetle reflektorów, przy reżimie telewizyjnego zapisywania wystąpień, angażujących udział licznej ekipy, nie miał już tej swobody jaką zapewniało mu studio lektorskie w radiu. Całe życie czytał swoje felietony i komentarze. Tu musiał wygłaszać je „z głowy”. Robił to absolutnie zawodowo, choć tego nie lubił. I musiał się uśmiechać.

– A co ja, jakaś kur… z przedmieścia jestem co na prawosławne nieszpory przyszła? Może się malować jeszcze będę? Co, nogi źle trzymam? To może mi je złamiesz i wtedy sobie równo ułożysz? O to ci, kur…, chodzi? O to jak mi nogi leżą, czy co mam do powiedzenia? – wołał do realizatora wizji, gdy ten próbował ustawić pana Ryszarda w kadrze.


Miesiące przed stanem wojennym niezwykle Go irytowały. Strajki, przestoje w portach, cisza na pochylniach. A przecież On przez całe swoje życie był na nieustannym dyżurze kardiologicznym gospodarki morskiej, strzelał danymi, operował faktami, dokonywał analiz stanu każdej sfery gospodarowania na morzu. Może poza jedną – marynistyka, to taka niegroźna kawalerska przypadłość nieopanowanej jurności – mawiał. Dobrze, niech tam sobie piszą, malują, niech się pluskają, no, dobrze, już dobrze, przynajmniej tyle dobrze, że wiedzą, że woda w morzu jest raczej brudna niż słona… Niech by się któryś w zlewie wykąpał, ale on musi czuć potęgę morza, marynista pier… przyrodzenie za meduzą chowa, a niech je rekinowi w du… włoży, wtedy pozna, co to prawdziwe morze…


Wycofał się do radia, poprosił o status komentatora. To pozycja będąca ukoronowaniem drogi publicysty i dziennikarza, dająca mu pewną niezależność merytoryczną, stałe pasma antenowe. I stawki honoracyjne. Wtedy dostąpiłem zaszczytu bycia szefem pana Ryszarda w Redakcji Morskiej, gdzie bodaj trzy lata po trudnej pracy w pionie informacji, po stanie wojennym potrzebowaliśmy powrotu do pracy merytorycznej, rzeczowej, skoncentrowanej na wnikliwej obserwacji i opisywaniu naszego radzenia sobie z gospodarowaniem na morzu.


Pan Ryszard był samochodziarzem. Nie, nie dlatego, że lubił szalone rajdy samochodowe, że w ogóle lubił prowadzić auto. Musiał je mieć, ono musiało być dobre, eleganckie i… zawsze nowe. Pierwszego pana ryszardowego wartburga odkupił mój Ojciec. Auto jak z salonu. Drugiego, po kolejnych chyba trzech latach ja przejąłem. Myślę, że wszystko u pana Ryszarda było zawsze jak nowe. Ale tu muszę powiedzieć o jeszcze jednym elemencie codzienności mojego Mentora. Po porannym opanowaniu redakcyjnego żywiołu, na biurku lądował portfel redaktora. W nim, w poszczególnych zakładkach i kieszonkach były powkładane karteczki. Na nich (a gryzmolił niemiłosiernie) – strategiczne notatki: zapłacić we wtorek, odebrać w środę, zamienić w czwartek, nie dzwonić do piątku… Jurek Sawiuk, niekiedy przy wysokotonowym współudziale red. Borowieckiego dworowali sobie z tych poligonowych manewrów pana Ryszarda, programowanych – jak twierdzili – przez Żonę redaktora. Pani Ola, zdaniem całej redakcji, była reaktorem jądrowym w życiu pana Ryszarda. Ten nie krył (zestawiając choćby oboje państwa gabarytowo), że pani Ola jest brylantem na bogunowiczowej obrączce. Cudowni, ciepli, wspaniali ludzie.


Może kiedyś będzie sposobność, by przywołać anegdoty, tyleż okrutne co – w tamtym czasie wręcz klasowe, Oskarowe, z udziałem nieodżałowanego Wieśka Dachowskiego czy Kazimierza Tomczyka. I pana Ryszarda. W tamtym czasie środowisko dziennikarskie rzeczywiście tworzyło coś na kształt bohemy, wspólnoty podległej pewnym kodeksom, regułom niemalże zakonnym. Nikt nie przekraczał granic, a ostrze złośliwości czy okrucieństwa żartów, kawałów łagodzone było ich wyszukaną formą czy niebanalnym scenariuszem.


Władza? Tak, pewnie jak każdego, także i pana Ryszarda interesowała. Ale, kur…, te pierd… papiery, te kur…skie zebrania, to pier…, międlenie, chrzanienie. Na ch… i to potrzebne, co ja się będę z tym jak dwa jeże pier… ? Układał dłonie symulując zagadkowy i niepojmowalny akt miłosny tych miłych zwierzątek.

Ale bywało, że władzę sprawował. Zastępował Naczelnego Puchalskiego, siadał w jego gabinecie, ściągał na przesłuchania autorów gotowych audycji. Wtedy każda audycja podlegała redakcyjnemu zatwierdzeniu. Słuchaliśmy, dyskutowaliśmy, poprawialiśmy (podkreślam to słowo: poprawialiśmy!), decydowaliśmy o dalszym ciągu zajmowania się sprawą podjętą w programie etc. Kurczę, jak mi tego brakuje…

Byłem wówczas członkiem Redakcji Ekonomicznej. (Polityka rozgłośni pozwalała, a nawet chyba wymagała by adept (a tym się było chyba przez całe zawodowe życie) przeszedł przez wszystkie redakcje. Trzeba było sprawdzić, w czym jest najlepszy albo obudzić w nim tłumione talenty, ukazać nowe możliwości). A ja wtedy rozpocząłem pięcioletnie starania o potomstwo. Więc jako członek redakcji ekonomicznej zgłosiłem do planu i zrealizowałem cykl audycji o macierzyństwie, o filozofii posiadania dziecka, wreszcie o… bajkach i kołysankach. Koszałek Opałek, lulajże, lulaj, zgasło słoneczko, powiedz lustereczko…

Pierwszy z cyklu, godzinny blok był właśnie gotowy do odsłuchu… Pan Ryszard nigdy nie siadał za biurkiem Naczelnego. Rozkładał się na stole konferencyjnym w jego gabinecie. Dzwonił do amplifikatorni i wołał – dawajcie to g… Po kablu, z rozgłośni wędrował sygnał dźwiękowy do głośnika w pokoju redakcyjnym.

Brał do ręki dokumentację (pełny opis audycji, teksty lektorskie, wykaz muzyki, etc.). I słuchał.

Nagle z głośnika popłynęła piękna kantylena. Głos Michnikowskiego, bajka to czy nie bajka.

Twarz pana Ryszarda zastygła. Wolno zdjął okulary, skręcił lekko głowę w stronę głośnika i już, już miał coś powiedzieć, ale widać było jak cierpi, bo ogrom tego co chciał powiedzieć był tak wielki, że nie mógł się przecisnąć przez umysł, usta, oczy, gesty. Sytuacja przypominała moment zapłonu dynamitu, w zwolnionym tempie. Wszyscy wiedzą, że zaraz jak nie pier… to przynajmniej się wypier…

Fala uderzeniowa w wydaniu pana Ryszarda zmiotłaby chyba nas i całe redakcyjne piętro, gdyby nie informacja, ze oto sprawę skomentuje znany i ceniony prof. Zarzycki ze Szkoły Muzycznej. W tekście audycji – następne ważne i znane nazwiska… I oto stawałem się świadkiem procesu cofania erupcji. O, jakże to było mylne przeczucie

– Marek, co mi pan tu za pier… kur.. bzdety, frędzle, jakieś spady i obrzynki pier…. kur… serwuje; co to my, poradnia dla emocjonalnie wypier… czy konfesjonał dla kolejarzy, którym się zwrotnica zacięła? – ile bym dał, żeby znów usłyszeć tę Bogunowiczową lutnię, tę pieśń horacjańską na temat moich pomysłów, umiejętności, problemów z jakimi pewnie muszę się zmagać, skoro przygotowuję takie audycje, w których nie pada żaden wskaźnik, najmniejsze zestawienie opisywane tonami, milami morskimi czy złotówkami dewizowymi.

Naczelni lub ich zastępcy mieli w tamtych czasach swój budżet i potrafili nierzadko korygować honoraria za poszczególne, cennikowo gratyfikowane audycje. Za tę o bajkach dostałem od pana Ryszarda… „kilkutonowy” dodatek, w realnych a nie dewizowych złotówkach. Dzięki.

– Ty to się chyba pomyliłeś z powołaniem – powiedział.

Niestety, nie wiem, co miał na myśli. I chyba już się nie dowiem.

To był zaszczyt z Panem współpracować i uczyć się naszego fachu.

05.05.2020 Bergholz

Na zdjęciu u góry: (od lewej) red. Ryszard Bogunowicz, Elzbieta Bitner, Marek Koszur, Anna Kolmer

 


Ryszard Bogunowicz, Marek Koszur, Zbigniew Puchalski, 2013

 

Od lewej: Ryszard Bogunowicz, Marek Koszur, Zbigniew Puchalski

 

 

Add Comment