Hm… Ale czy On już o tym wie?
Nawa kaplicy zwielokrotniła dźwięki jednych, a po chwili drugich skrzypiec. Ludzie stali w milczeniu. Ktoś coś szepnął drugiemu, inny, który właśnie wszedł, przesunął się w stronę ściany. Ledwie zauważalne kiwnięcia głową, dyskretny uścisk dłoni. Znów się spotykamy… Ostatni raz byliśmy na pogrzebie… Nie, nie, tego żegnaliśmy wcześniej. A, tak, masz rację…
Na ścianach bocznych przed ołtarzem – dwa małe głośniczki. Kiedyś były bielusieńkie. Przemek wyjął je z kartonu w moim gabinecie.
– I co? Cacuszko? Najprawdziwsze JBL. Studio Control 1. Jak chcesz, przywiozę ci taką parkę następnym razem. Czarne czy białe?…
Głośniki mam do dziś. Przemek pojechał do Warszawy raz jeszcze, po sprzęt do nowego studia, które tak dopieszczał.
– Przenocuj – prosiłem, gdy tuż przed pierwszą w nocy, po zakończeniu emisji wbiegł na jedenaste piętro wieżowca. – Rano pojedziesz, idź do domu.
– Jest w porządku. Auto wypożyczone, muszę je oddać o czasie, wszystko wymierzone. Jest w porządku, pogoda znakomita, masz coś do mnie jeszcze? O czymś pogadać z chłopakami w Warszawie, coś będziemy jeszcze od nich brali?
Rano wbiegłem po schodach na górę, nie mogąc doczekać się windy. W sekretariacie milczało kilka osób.
– … Koło Ożarowa. Wracał już do Szczecina…
Korytarz na parterze przy Niedziałkowskiego 21 był dość długi. I w swoisty sposób akustyczny. Mój pokój redakcyjny mieścił się niemal na samym jego końcu. Łatwo było sklasyfikować każdego, kto szedł tym korytarzem. Jeśli krok był równy, spokojny, niezbyt energiczny – to wiedziałem, że idzie „swój”, może któryś z kolegów z Rozrywkowej, ale nie, oni zazwyczaj przychodzili parę minut po siódmej rano. Wiele razy zastanawiałem się, co dowcipnego można wymyślić o tej porze dnia? Jeśli krok był niepewny, zatrzymywał się – zwiastował gościa, który czytał tabliczki na mijanych drzwiach. Jeśli kroki biegły – zapowiadały swojego, spóźnionego na nagranie albo w drodze do studia lub gapy, która zapomniała zabrać z biurka taśmę lub baterie do magnetofonu.
W narożniku redakcji, pod oknem stał stół montażowy. Rano można było montować „na głośnik” a nie w ciasnych i niewygodnych słuchawkach na uszach, by nie przeszkadzać kolegom.
Spieszyłem się bardzo, bo kończyłem cięcie jakiegoś materiału na popołudnie. Zbyszek Nowek już podjechał swoją szarą wołgą i mieliśmy gnać do Świnoujścia. Lubiłem z nim jeździć. Mieliśmy układ. Za Mostem Długim zamienialiśmy się miejscami. Dusiłem pedał wołgi i urządzaliśmy gonitwy z innymi wołgami.
– O, rybacy jadą – komentowalibyśmy mijane auta, rozpoznając tablice i kolor służbowego auta dyrektora tej czy innej firmy. – A, patrz, to ktoś z komitetu. Czyżbyśmy nie wiedzieli o czymś ważnym, co odbywa się dziś w Świnoujściu?
Nie ma już tych zakrętów przy rozjeździe na Chociwel, gdzie znaki nakazywały zmniejszenie prędkości do 50 km/godz. W służbowych wołgach, w tym miejscu autostrady licznik prędkości jakby się zacinał na 110 kilometrach na godzinę i nie myślał, aby zejść niżej. Na ostatnim zakręcie, gdzie droga już się prostowała na Świnoujście, auta darły opony niemiłosiernie. Nikt – ani prowadzący, ani pasażerowie ścigających się aut nie patrzyliśmy na siebie. Wzrok wbity w horyzont i milimetrowe, wolne, dostojne mijanie pojazdu sunącego prawym pasem wyzwalało adrenalinę jak nad denaturowym palnikiem pęczniała cukrowa wata.
Montuję więc… Piękny poranek. Słyszę – korytarzem idą dwie osoby. Nierówny krok, charakterystyczny głos zastępcy naczelnego, Waldemara Makarenki. Drzwi otworzyły się do połowy, ale na tyle szeroko, że do redakcji wsunął się jakiś chudzielec, lekko przygarbiony, z wyraźnym wytrzeszczem oczu.
– Tu kolega wszystko panu wytłumaczy, powie co i jak. Dogadacie się. A ja jutro wpadnę – spojrzał na mnie, marszcząc porozumiewawczo czoło.
Zdzichu stał przy drzwiach z miną dziecka we mgle, które ani na chwilę nie potrafiło uwolnić się od myśli: co by tu można było fajnego zrobić?
– Muszę skończyć montaż. Rozumiem, że chcesz tu pracować? Siadaj i patrz. Tu jest początek wyrazu. Słyszysz? – przesuwam taśmę przed głowicą magnetofonu montażowego, wzmacniam odsłuch. – Tniesz głównie na twardych, ale przed syczącymi zawsze zostawiasz odrobinę przygotowania artykulacyjnego. Jak się wprawisz, będziesz ciął w środku wyrazu, jeśli rozmówca, jak ten mój – ciągle powtarza jakiś wyraz. Nikt się nie zorientuje, że tu było cięcie. I nie zapominaj o oddechu, bo wyjdzie ci animacja, katarynka, jakiś deliryczny potok słów. Rozumiesz? Co skończyłeś?
– AR – usłyszałem jakby nieco wylęknione, gardłowe chrapnięcie.
– Musisz obniżyć głos, popracuj przeponą.
Zdzichu chyba przykucnął przy stole montażowym. Jeśli pamiętam, podniósł ścinki, krótkie paski taśmy magnetofonowej z usuniętymi fragmentami wypowiedzi mojego rozmówcy. To tu jest ta magia? Ja chyba też tak myślałem, gdy pierwszy raz patrzyłem na czary radiowego montażu.
Pobiegliśmy do studia przy Wojska Polskiego. Tę drogę radiowiec szczeciński w latach 70. XX wieku – bywało – pokonywał kilka razy dziennie. Dziś dostrzegam w tej niedogodności pewną wartość dodatnią. Biegnąc z komentarzem wystukanym na maszynie lub felietonem ręcznie napisanym na odwrotnej stronie jakiejś zadrukowanej wcześniej kartki papieru można było ów tekst raz jeszcze przemyśleć, wystylizować. Ale widniała już na niej akceptacja szefa i parafa cenzora, a więc w tekście nie można było nawet przecinka pogrubić. Kilka razy zdarzyło mi się złamać tę zasadę. Zawsze z konsekwencjami.
Oczywiście, nie pamiętam, czy zabrałem Zdzicha do studia, bo miałem jakieś wejście na żywo, a może było to tylko przekazanie nagrania po łączach do Warszawy? Dość, że w ciągu godziny, może dwóch mógł zorientować się w rutynie roboty radiowej.
– Rano meldujesz się tu o piątej. Autem jedziemy w górę rzeki…
Mogło to być w maju… Młodzież ZSMP lub studenci płynęli statkiem białej floty w dół rzeki, na jakąś manifestację patriotyczną. Miałem przygotować reportaż z tego rejsu.
Na pokładzie gwar, mnóstwo pięknych dziewczyn, atmosfera majówki.
– Trzymaj – wcisnąłem Zdzichowi mikrofon do ręki. – Od których zaczynasz?
Patrzył na mnie jak kosmita. Pewnie pierwszy raz w życiu trzymał w ręce mikrofon.
– Zapytasz te trzy, tam, te, które stają przy relingu i spoglądają w naszą stronę. Skąd przyjechały, czym się zajmują, jak im się tu podoba? Rozumiesz, zapamiętasz? Taka ogólna gadka. To aktywistki, zaznajomione z mikrofonem, będą wiedziały co powiedzieć.
Lekko pchnąłem go dotykając ramienia, żeby odwrócił się twarzą do roześmianych dziewczyn. Chudzielec, z rozwianym włosem, chyba kwiecistym fularem nazbyt wystającym z rozpiętej koszuli i torbą skórzaną na długim pasku, na lewym ramieniu… Stał jak żuraw uniesiony nad wiejską studnią i ani myślał postąpić kroku w przód.
– Idźże!
Patrzył dziewczynom w oczy i magnetyzował uśmiechem. Miał w sobie, w wyrazie twarzy taki znak zapytania: no i co dalej?
Nie pamiętam o czym i jak długo rozmawiał z tymi dziewczynami, dość, że zatrzymałem magnetofon, wyjąłem mu mikrofon z ręki i sam zacząłem nagrywać rozmowy z innymi uczestnikami rejsu, bo Zdzichu do końca podróży miał trudności z wydostaniem się z kręgu dopełnianego kolejnymi aktywistkami ruchu młodzieżowego.
Red. Makarenko, jak zapowiedział, pojawił się dzień, dwa później.
– Nada się?
– Tak, ale musi jeździć z technikiem. Za bardzo przywiązuje się do rozmówczyń i nie pilnuje mikrofonu.
– No, tak myślałem…
Zdzichu trafił do redakcji rolnej. Powstawały wtedy wielkie szklarnie na Gumieńcach, mieliśmy ogórkami i pomidorami spacyfikować Berlin i Kopenhagę. Rozkwitały Barzkowice, a wielkoprzemysłowe rolnictwo należało godnie prezentować na radiowej antenie.
Jego niezwykła łatwość w nawiązywaniu kontaktów, zjednywaniu rozmów i znajomość dziedziny sprawiły, że Zbyszek Bienioszek, od lat zmagający się praktycznie sam z tematyką rolną na szczecińskiej antenie mógł poczuć wyraźne wsparcie. Obaj różnili się zasadniczo w podejściu do tematyki rolnej i chyba do życia także. Zdzichu był w pewien sposób niecierpliwy. Znając się na rzeczy, wtrącał się w wypowiedź rozmówcy dopowiadając za niego rozpoczętą myśl. Często stosował równoważniki zdań wymagające jedynie potwierdzenia lub zaprzeczania przez jego rozmówcę jakiejś tezy lub poglądu. Wiedział o czym z tymi wszystkimi ludźmi i jak, rozmawiać.
Organizowane wówczas okresowe oceny pracy dziennikarzy na kolegiach redakcyjnych były dość wnikliwą analizą twórczości danego autora. Wreszcie padło na Zdzicha. W gabinecie naczelnego, na pierwszym piętrze, ciągle przy Niedziałkowskiego 21, Alina Głowacka recenzowała postępy adepta Zdzisława.
Tak, siak, owak, tu, tam, jako tako.
– Podsumowując – nasz młody kolega rozmawia z chłopem jak równy z równym – zakończyła swoją ocenę.
Jeśli ktokolwiek cokolwiek z jej oceny zapamiętał, to bez wątpienia to właśnie zdanie. Zrazu niektórzy mieli problem, jak zinterpretować owo podsumowanie? Wkrótce okazało się, że trafił się naszej redakcji człowiek, który wiedział z kim i o czym w kwestiach rolnych rozmawiać. Bez tajemnic. I z najwyższą znajomością rzeczy.
Kolegowaliśmy się. Ot, tak, zwyczajnie.
Któregoś dnia przyszedł do naszej redakcjio pani Marii, po ich powrocie z nart.
– Jak było?
– Krótko.
– Jadę za tydzień, ale nie mam jeszcze butów
– Jaki nosisz rozmiar?
Za chwilę przyniósł mi swoje nordiki. Dorzucił byty pośniegowe i znakomite ocieplacze. W tamtych latach takie spodnie to rzecz nieosiągalna! Do dziś wiszą w mojej szafie. W nich ruszyłem niebawem za koło podbiegunowe.
Po tym, jak objąłem kierowanie Redakcją Informacji, tuż przed stanem wojennym, często prosiłem Zdzicha o materiały do Studia Bałtyk. On, niezawodnie i nieustannie podrzucał jakieś rolne „michały”.
– Wiesz, fajnie mówią, to może być ciekawe dla ludzi. A na jutro dam ci porady ogrodnicze, chyba, że wolisz coś z Kamienia, bo jadę na zjazd mleczarzy.
Obaj, z Zbyszkiem Bienioszkiem zasilali nas, Studio Bałtyk klangorem odlatujących ptaków, wiadomościami o nowalijkach, sukcesach żniwiarzy, rolniczych zwyczajach, mechanizacji, darciu pierza czy festiwalowymi przebojami z pyrzyckiego festiwalu zespołów folklorystycznych.
Bywało, spotykaliśmy się w cudownej werandzie bienioszkowej drewnianej willi przy Wincentego Pola, gdzie popijaliśmy maślankę lub kefir z Kamienia Pomorskiego od prezesa Pańczaka albo przy Samosierry, delektując się sękaczem pani Marii.
W 2005, może rok wcześniej lub później poszedłem do radia z prośbą o zgodę na dostęp do moich materiałów archiwalnych oraz pomysłem, który do dziś bardzo mnie uwiera. Zaproponowałem dwóm prezesom lokalnego radia, że wspólnie z kolegami z mojego pokolenia dopiszemy ciąg dalszy do audycji, które realizowaliśmy przez ostatnie 30-40 lat. Po północy, gdy z głośnika płynie mniej lub bardziej przypadkowa muzyka – odtworzymy stary reportaż, zapytamy słuchaczy, co wiedzą o omawianym w tej archiwalnej audycji problemie, jak zakończyła się sprawa, bulwersująca nas przed laty? Dla wielu słuchaczy mógłby to być magiczny moment, bo usłyszeliby głos nieżyjącego ojca, zapomnianego kolegi czy ludzi, o których czyta się dziś w podręcznikach historii.
– To ja bym ci dał od razu… Albo, nie, wiesz co, zrobimy tak…
Przypadkiem (?) spotkany w rozgłośni Zdzichu już startował, już rozwijał skrzydła, porwany moim pomysłem, już leciał, a wraz z nim ta przewieszona przez ramię jego skórzana torba…
Pomysł nie uskrzydlił szefów nowego radia. A rzecz chcieliśmy robić bez honorariów, dla idei. Niedługo potem miliony kilometrów starych taśm z audycjami wylądowały w śmietniku.
– Wiesz co – Zbyszek Szubiński, też z redakcji rolnej, który ze Zdzichem pracował przez wiele lat opowiadał mi pewnego dnia, – serce się kroiło, jak patrzyłem na te pełne ludzkich historii ścinki, fruwające na wietrze… Do wielkich kontenerów wyrzucano całe archiwum.
Wiele materiałów zapisano na dysku komputera, ale – zawodna najnowsza technika, pozbawiona kontroli i nadzoru sprawiła wiele niemiłych niespodzianek. Ostatnio znalazłem źle zdigitalizowane moje materiały z np. wywiad z uczestnikiem pamiętnych zaślubin Polski z morzem w 1920 roku. Usterki nie do naprawienia. A taśma źródłowa – na śmietniku.
Kolejny raz… jakiś jubileusz, może bankiet… Sporo ludzi a my dwaj jak wieże triangulacyjne zamykające pewne epoki dostrzegliśmy się ponad głowami innych.
– Wiesz, mam teraz trochę dalej, rzadziej bywam w radiu, bo mieszkamy z Małgośką w …
Wracam do Twojego listu… Jak widzisz – drogi naszych ze Zdzichem portali – jeśli rozumiem Twoją terminologię – znów i znów się krzyżowały.
Przypominam sobie coraz dokładniej tę rozmowę na przyjęciu… Mówiliśmy o trasie, stacjach benzynowych, czasie przejazdu… A dziś, pisząc te słowa, ja widzę Małgosię, na moim bujanym fotelu, w moim mieszkania na Książąt Pomorskich. Rok 1982. Nie miałem wtedy telefonu. Umówiliśmy się, że przyjedzie do mnie z wiadomościami, prosto z sali porodowej.
– No, masz syna. Tak jak chciałeś, wszystko przebiegło w porządku.
Może ze Zdzichem poznali się podczas tamtego, pamiętnego rejsu? Może później? Bo nasza doktor Małgosia jest niezwykle medialną osobą. Bardzo lubiłem spotykać się z nią w studiu, odwiedzać ją w mieście. Świetna rozmówczyni. Pracowała w zespole prof. Różewickiego, w owym czasie – wybitnego specjalisty w sprawach powikłanych przypadków. To chyba pani Maria mnie ośmieliła i pierwszy raz z Małgosią umówiła w poza radiowej sprawie. Ta, z tym swoim najbardziej na świecie serdecznym uśmiechem (nikt nie uśmiecha się tak jak Ona) tak pokierowała swoim szefem i jego kliniką, że niebawem spełniło się moje marzenie. Profesor kiwał głową, że nie, a Małgosia też kiwała, ale, że tak.
Po latach spotkaliśmy się w Remedium, gdy już wyjechała z miasta, na drugi brzeg Odry. Przegadaliśmy wiele kwadransów.
W minionym tygodniu spotkaliśmy się znów, ale bez słów, w jakże nieoczekiwanych okolicznościach. Zdzichu patrzył na nas z czarno-białej fotografii.
W innym liście, kilka dni temu, 10 września 2022 napisałaś: życie zbudowane jest z tej samej substancji co sen… Odwołujesz się do wielkiej literatury. Próbujesz dowodzić prawdziwości tej tezy…
Stop. Ale czym jest sen… Jeśli życie jest z tej samej materii to dlaczego wyodrębniasz je, nadajesz status pewnej autonomii?
Czysta demagogia… Sofizmaty! Z żelaza możesz zrobić tylko coś żelaznego, a z drewna trudno wydmuchać kryształowy puchar. Chcesz mi wmówić, że – przepraszam za jeden z największych banałów świata – życie jest jakimś snem? Tautologia? Wciągasz mnie w intelektualną albo kuglarną przepaść, w której spadam albo się wznoszę, ale nie wiem: w dół czy w górę? Życzyłbym sobie więcej ładu i składu w następnych listach…
Znów odezwały się skrzypce. Rozejrzałem się wokół. Nie było chyba nikogo z tamtych lat, z naszych radiowych początków. Może dwie osoby, w tym jedną z nich byłem ja sam.
Przykro… Ale widziałem ludzi, którzy przyszli tu, bo prawdę mówiąc, oni już nie wiedzą dokąd iść. Próbują złapać jakiś świetlny ślad przeszłości, którą gdzieś zgubili. Byli w kaplicy dla siebie samych, skotłowani, jak owa taśma magnetofonowa na wysypisku, nie widzący wtedy i dziś drzwi do ich portalu?
Wyjaśnisz ten fenomen?
Pozdrawiam Cię i do następnego listu…
Add Comment