Teresa
Jak niewiele o sobie wiedzieliśmy…
Nasze rodziny, bliscy, no – może z wyjątkiem nowinek o dzieciach i wnukach – to sfery nieobecne w rozmowach. A te? W gruncie rzeczy niemal nie pamiętam, czego dotyczyły?
Ta praca była tak bardzo absorbująca, tak zajmująca i interesująca, a z drugiej strony tak bardzo dyscyplinująca – organizacyjnie i intelektualnie, że nie było miejsca na prywatność.
Woda, powietrze, ogień
i… radio
Przekraczając próg redakcji wchodziło się w przestrzeń poza zwyczajną. Tak, oddychało się powietrzem, jak wszędzie, ale nieustanny stres deprymował i motywował zarazem. Liczyło się jedno – antena. Audycja musiała się pojawić punktualnie. Innego wariantu nie było. I prawdę powiedziawszy nigdy się taki nie zdarzył. Może kiedyś, z jakiegoś nadzwyczajnego powodu zamieniono jedną audycję na drugą, słowo na muzykę – ale nie potrafię podać przykładu.
Organizacja – perfekcyjna? A może to sprawa ludzi? Cyborgi? Nie. Ich działaniami kierowała przede wszystkim ambicja. Jak dostać odcinek, jak wykroić miejsce dla jeszcze jednej audycji? No i – jak go nie stracić. Nawet najwięksi rutyniarze – wystarczyło przez chwilę ich poobserwować – niczego nie robili „spod palca”.
Mawiano – narkotyk.
Nie wiem, nie próbowałem. Ale jeśli wiesz, jak to jest śnić na jawie, to zrozumiesz ten mój stan nieustannego przetwarzania w wyobraźni kształtu audycji, jej tempa, ujęcia tematu, akcentów, twojej i mojej w niej obecności, przeplatania się wątków, budowania punktów kulminacyjnych. Układasz pytania, kształtujesz dramaturgię rozmowy, wistujesz pytanie, drugie, zastanawiasz się, co twój rozmówca odpowie? Wybierasz inny wariant zagajenia. Przewidujesz nową wersję odpowiedzi. Ważysz. Oczywiście możesz założyć, że teza audycji będzie prowokacją jedynie, a podsumowanie obali twoje założenia. Ot, dramaturgia! Oby tylko nie propaganda! A to przecież sfera zakazana, niegodna zawodu, sprzeczna z twoją misją: zgłębić prawdę o człowieku, jakże często w taki sposób, by to on sam odkrywał siebie, ukazywał inne swoje twarze, pokłady wrażliwości, doznawał intelektualnego olśnienia. Ale byli tacy wśród rozmówców, którzy pękali. Po prostu – rozsypywali się. Jeden płakał. Inny – milczał jak głaz. A ty, nie wiesz – czekać? Zagadnąć, przebić się przez tę kamienną pustkę między wami? Nawet ładnie powiedziane… Ale – dziś muszę to wyjawić – za kulisą tego teatru stałem ja sam. Wszystkie te zabiegi służyły odkrywaniu mnie samego przez siebie samego.
Wiem, co mówię.
Można
przyciągać się linami, można użyć wielkich sił, ale nic nie zbliżało nas – reportera i jego rozmówcę – tak bardzo jak metafizyczne poczucie bezpieczeństwa, zaufanie i otwartość w rozmowie.
Już to kiedyś mówiłem – wielu, bardzo wielu ludzi czekało na reportażystę bardziej niż na spowiednika. Tamten – gdy wszystko wyznasz – musi cię ukarać, napomnieć. Reporter – wystarczy, że wysłucha i zrozumie.
Korytarz redakcji…
Właściwie nikt się nie spieszył, choć każdy pracował bez wytchnienia. Bywało – spotkasz kogoś, zaczynacie rozmawiać, dochodzi ktoś trzeci, przystaje czwarty, ten drugi w pół zdania znika w redakcyjnym pokoju, sięga kartkę (maszynę mieli nieliczni) i zaczyna pisać, wznawia przerwany wątek, pointuje, wraca do grona kolegów, ale już nie ma tam pierwszego, trzeciego i czwartego, bo oni też wrócili do pracy ustępując miejsca szóstemu, ósmemu i dziesiątemu. Jak w mrowisku, jeden przed drugim, przez trzeciego, za czwartym… Tu zwolnił się montaż, tam dobiega końca przegrywanie materiału z magnetofonu reporterskiego na szeroką taśmę radiową, na podjeździe parkuje wołga, która wróciła z nagrania i zaraz leci z kimś innym na następne, w studiu słychać sygnał końcowy audycji zgrywanej do jutrzejszego poranka, a na magnetofonie obok już nakładany jest sygnał bloku nocnego…
Mélange…
Trochę jak u Orwela, jak w Chaplinowskich Modern Times, jak w społeczności Islands, której wybrańcy czekają na werdykt, na decyzję, który z nich pojedzie tam, gdzie każdy chciałby, ale nikt nie wie tak naprawdę – dokąd? A jeszcze bardziej jak w Lost – rano nie dopijasz kawy, wysadzasz dziecko przy furtce przedszkola, bo rozmówca już czeka. Po nim – kolejny. I wpadasz w wir czasu i przestrzeni… Konwoje, okupacja, wyjazd na podbój bieguna, traumatyczne relacje po pożarze Kaskady, powrót z łowisk po dziewięciu miesiącach w morzu, niewidomy, który myśli, że wie jak wygląda światło… Marzniesz pośród zamieci, ociekasz potem na pustyni… Jesteś tam, w świecie twoich rozmówców. Jesteś jednym z Lost…
Równolegle z tamtym radiem – codzienna rutyna i tak zwane
musiki
– Cześć Mareczku, co chciałbyś na jutro? – Teresa miała dokładnie tyle samo czasu, co ja w tej chwili – dość jednak dużo, by uzgodnić oprawę muzyczną jutrzejszego Studia Bałtyk.
Audycja obowiązkowa. Słuchana. Może bardziej z powodu muzyki niż informacji czy relacji reporterskich. OK, trochę przesadzam. Ale muzyka odgrywała fundamentalną rolę. Radio było wtedy, na przełomie lat 60. I 70. i później jedynym źródłem hitów. Czy wtedy używaliśmy tego słowa? Chyba częściej mówiliśmy – przebój.
Gotowe.
Jutro prowadzę program nocny. Trzy godziny. Na biurku sterta taśm z audycjami i muzyką. Dzisiejsze radio puchnie od bełkotu, pustosłowia, ślinotoku, papki, zaplataczy i powiatowych konferansjerów. Wtedy – każda rozmowa, wywiad, reportaż – to był wynik wielogodzinnych prac montażowych. Wydobywania treści, myśli, sensu, opisywania świata pięknym słowem, ładnym zdaniem, nienaganną polszczyzną, z wykorzystanien wszelkich środków radiowego wyrazu artystycznego – efekty, pogłosy, tła… Całość części słownych spajała muzyką Teresa, Halinka, potem także Anka i Dorota. Siostry. W szafce miałem kilkanaście taśm. Z moją muzyką. Niezawodną. Nastrajała słuchaczy? Tak, ale przede wszystkim mnie.
– Halinko, a masz coś ekstra? – I miała, bo wiedziała, co lubię zagrać, jaki typ muzyki, których wykonawców cenię. Dokładnie tak samo – jak pamiętam – pracowały z Heniem, a wcześniej Kaziem Tomczykiem czy, ach… dziś ta lista po stronie (minus) wydaje się już niemal kompletna… Ilu nas po tej stronie jeszcze zostało?
Bobinki
Nie było komputerów z globalnymi bazami utworów z całego świata i wszystkich epok. Były metalowe lub plastikowe bobinki, takie krążki osadzane na osi talerza magnetofonu, na nich trzy-czterominutowe taśmy z jedną piosenką. Dziś naciskasz klawisz myszki i grasz – wtedy trzeba było cofnąć taśmę, która właśnie dobiegła końca. Kręci się, kręci, kręci, jeszcze trochę, jeszcze moment – i z łoskotem wypada rozbiegówka zadokowana w prawej bobince, a hamulce magnetofonu studyjnego wyhamowują prędkość od 100 do zera w ciągu dwóch, trzech sekund. Teresa błyskawicznie odpina zamek, wyjmuje zwiniętą taśmę, zakłada następną, przeprowadza rozbiegówkę przed głowicami, oplata wokół pinczrolki, energicznie nawija na bobinkę i ustawia taśmę z nagraniem na milimetr przed głowicą. Prowadzący kończy zapowiedź, realizator uruchamia magnetofon z konsolety lub jego asystent wciska klawisz start i… płynie melodia, gra muzyka, ludzie się cieszą, że znowu kaczuchy, a po nich una paloma blanca…
Boże, czy to naprawdę się wydarzyło?
Wiesz co…
Kiedy uruchomiłem Siódemkę, zapraszałem niemal wszystkich kolegów z radia do współpracy. Sobota miała w tym pierwszym w Polsce miejskim programie telewizyjnym wymiar specjalny. Bo to była ‘Muzyczna Siódemka’.
– Wiesz co, Mareczku, jak już bardzo chcesz, to mogę przyjść (i kilka razy przyszła), ale wiesz, że … – tłumaczyła.
Radio, poprzez swoją intymność, szalenie zbliża nas i Pastwa po drugiej stronie głośnika. Wszyscy wyczuleni jesteśmy na słowa. Każde – jest ogromnie ważne. Nie ma przypadkowych, źle dobranych. Przekaz jest celowany, jak strzała amora. Ta bezpośredniość przekazu – wielokrotnie tego doświadczałem – sprawiała, że spotkawszy słuchacza, który mnie rozpoznał, od razu stawałem się jego kolegą, przyjacielem, powiernikiem. Ludzie zasypywali nas swoimi problemami, ale i radościami, byli wylewni w wyrażaniu satysfakcji, że oto rozmawiamy face to face, że czekają na nasze audycje. Zapraszali, machali ręką, uśmiechali się. A potem przez dwa, trzy dni opowiadali znajomym o tym spotkaniu. Radio było dla nich ważne. A to zobowiązywało. Cholernie.
Kiedy zaczynałem moje radio, byłem na pierwszym roku filologii polskiej.
– O, kolega po fachu… – powiedziała Teresa, gdy się przedstawiłem. Przyszedłem do studia – zgodnie z poleceniem zwierzchności, popatrzeć, jak się robi radio. Zasada była prosta: albo chwycisz to w lot albo odejdź.
Może właśnie fakt, że mieliśmy podobne wykształcenie sprawił, że tak doskonale dobierała oprawę do moich tekstów? Wspólnie z Halinką nauczyły mnie muzycznego akcentowania, pointowania, tworzenia klimatu.
Teresa, dziś ciągle to widzę, była na swój sposób nieznośna i uparta. Jej temperament można przyrównać do choleryka w stanie całkowitego spoczynku. Bo jak inaczej nazwać osobę, która z takim oddaniem dla jej sprawy, wykrawała dla siebie czas z naszej anteny, by prezentować te jej orkiestry szkolne, zespoły amatorskie, zamkową kameralistykę, kamieńskie organy czy międzyzdrojskie chóry! Nie była radiową panią od muzyki. Pokazywała pracę u podstaw, nobilitowała, chwaliła i motywowała nauczycieli, instruktorów, a przede wszystkim – dzieciarnię.
– No dobra, Mareczku, ja to wszystko wiem, i dlatego dam ci tylko 1’30” z wczorajszego występu fajnych dzieciaczków w Słowianinie. Spodoba ci się. Wiesz, jak one będą się cieszyły?
– Ale Teresko, ja nie ma już ani sekundy, wszystko jest tak poupychane, że…
– Wiem, wiem! – wychodziła niespiesznie. – No to widzimy się rano, pa.
Aromaty
Jestem któregoś razu w Zamku Książąt Pomorskich. Niedzielna kameralistyka. Koledzy z wozu reporterskiego (nie transmisyjnego) rozstawili mikrofony. Teresa siada z boku, na widowni. Na sali pełno ludzi (to jest fakt! pełno!). Ktoś przy fortepianie, inny z wiolonczelą. Są skrzypce. Technicy poprawiają mikrofony, porządkują kable. Cisza. Taśma – start.
Bez prób mikrofonów, bez odsłuchów – wszystko od razu na 100%.
Po nagraniu – już w studiu – brzmienie idealne, proporcje jak trzeba. Scena, przestrzeń, wszelkie dźwiękowe subtelności.
Dziś wystarczy telefon komórkowy, dziś wóz transmisyjny zastąpi cyfrowy dyktafon. Wtedy radiowa kuchnia pełna była aromatów i smaków. Redaktor muzyczny nie tylko miał wykształcenie, miał także wiedzę techniczną. I smak.
Potem był kabel pod ziemią do sali Filharmonii Szczecińskiej. Później Ośrodek PRiTV związał się z Chórem Politechniki Szczecińskiej. Wreszcie powstało Studio S1.
Teresa kierowała przez cały ten czas redakcją muzyczną Rozgłośni Polskiego Radia w Szczecinie (to jedyna godna i prawdziwa nazwa tej instytucji, szczególnie w Szczecinie) dokumentując jednocześnie z koleżankami to, co w tym regionie ważnego dla muzyki się działo.
Absolutnie nieefektowna, wręcz banalna praca. Codzienna. Temat, miejsce na antenie, środki realizacji, nagranie, montaż – antena. Czy może być coś bardziej zwyczajnego? Ale tak właśnie zapisywała się historia życia muzycznego miasta i regionu.
Boli jedynie to, że robota Teresy, wszystkich ówczesnych radiowców – leży w zapomnieniu, w części przeniesiona na nośniki magnetyczne, w jakiejś części – ciągle na taśmach, których nikt nigdy już nie odtworzy, nie przywoła świata dźwięków rejestrowanych także przez Teresę.
Setki ludzi nie wiedzą nawet, że na tych taśmach są zarejesrtowane muzyczne popisy ich rodziców, dziadków, może pradziadków. Ludzi, z których jesteśmy, bliskich, których być może nigdy nie poznaliśmy, nie słyszeliśmy ich głosów, a one, te muzyczne prezentacje są, czekają. Wystarczy na lewy talerz położyć bobinkę z taśmą, przeprowadzić rozbiegówkę przed głowicą na bobinkę drogiego talerza. Rozbiegówkę przycisnąć kolejnym zwojem, zakręcić mocniej, by taśma z nagraniem szybciej stanęła przed głowica i wcisnąć klawisz start.
Tylko tyle.
p.s. spotykasz w życiu ludzi, którzy wiele zdziałali. Mógłbyś sypać anegdoty, przywoływać sytuacje. Ale są też ludzie, którzy tworzą pewną aurę. I nie są ważne ich medale, dyplomy czy wyróżnienia.
Ważne jest to, czym promieniują.
Rano, długi korytarz przy Niedziałkowskiego, redakcje wolno się zaludniają. Red. Bogunowicz odprawia swoje poranne misteria zaklinacza-malkontenta, piewcy zagłady obyczaju i nieudolności dyrektora administracyjnego. Drobne, szybkie kroczki i ten głos…
– Rysiu, czy my dziś razem coś robimy? – Teresa rzuca pytanie i skręca w lewo, na schody wiodące do sekretariatu. Pan Ryszard wychodzi z pokoju i w ślad za filigranową Teresą puszcza swoje słowne channel 5 komplementów, duserów, zazwyczaj z literackim cytatem lub bon-motem własnego autorstwa…
Nie słyszysz? Jakże to… Ja ciągle to słyszę… O, choćby teraz…
Teresa Podesławska ( – marzec 2021)
Add Comment