Tchórzem nie wracaj – cz. 02

Tadeusz Piktel miał szesnaście lat, gdy… jesienią 1939 roku stał się człowiekiem dorosłym. Żołnierzem, dla którego najwyższym imperatywem była obrona Ojczyzny. Po wkroczeniu wojsk radzieckich, ruszył z Ojcem w kilkuletnią, morderczą drogę do polskiego wojska. Ale Tadeusz chciał służyć w Marynarce Wojennej. Przez Łotwę, Litwę, Kazachstan, Afrykę Południową dotarł do Anglii. Tam, niemalże z marszu trafił na pokład ORP „Piorun”… W wielogodzinnej relacji, którą utrwaliłem na taśmie reporterskiego magnetofonu przed ponad czterdziestu laty – opowiedział o wydarzeniach, które były udziałem tysięcy podobnych jemu młodych ludzi. W kontekście obecnej sytuacji politycznej na świecie, tamte wspomnienia mają wymiar szczególny. Są przestrogą i ostrzeżeniem.

Część pierwszą opowieści zakończyliśmy w chwili, gdy Tadeusz Piktel zameldował się u dowódcy kompanii, w której służył jego Ojciec.

– Mam przydział do Marynarki Wojennej, Tato… Ojciec wyjął zdjęcie, które zrobiliśmy razem na Łotwie i 2 listopada 1942 roku napisał tak: „Idź, synu, zwyciężaj, chcę widzieć cię admirałem. Tchórzem nie wracaj”…

Tchórzem nie wracaj…

Część II

Listopad, 1942. Poszedłem do rejonu zakwaterowania, popatrzyłem na kolegów, na plutonowego Chlebowskiego, kaprala Michalika, mojego dowódcę drużyny. W regulaminowy sposób zwróciłem się do plutonowego Chlebowskiego, niekompletnie odzianego, reperującego but, zdaje się. Stanąłem przed nim na baczność, wywołując tym zdziwienie wśród kolegów odpoczywających po zajęciach.

– Panie plutonowy, melduję posłusznie, że dostałem przydział do kompanii marynarki wojennej.

Chlebowski podniósł tę swoją dobrą twarz, popatrzył z wesołym uśmiechem.

– Ty wiesz, Tadeusz a ja sobie pomyślałem, żeś coś zmajstrował…

Spadł mi kamień z serca, rozległ się gwar, otoczyli przyjaciele. Nikt wtedy nie wiedział, która droga do Polski była krótsza. Byłem głęboko przekonany, że ta, którą ja wybrałem.

Potem to już etapami, przez Saratow, do Kołtubanki.

W Saratowie oczekiwaliśmy na pociąg. Front zbliżał się do Wołgi. Transporty wojskowe, wczesna zima, dużo śniegu. Wojsko ciągnęło nieprzerwaną strugą. Żołnierze oszronieni, jakby przyklejeni, wisieli na lokomotywach. Wielki wysiłek wojenny, widać było determinację na twarzach wszystkich tych, którzy stracili domy i szukali schronienia. Na stacji koczowały tysiące ludzi. Znalezienie jakiegokolwiek miejsca na wypoczynek, na godzinę snu było prawie niemożliwe. Starcy. Matki z dziećmi. Żołnierze. I my, grupka w polskich mundurach, wtopiona w ciżbę ludzi miotanych tym niepojętym, potężnym huraganem historii. Zaczynałem rozumieć coraz lepiej, co znaczy wojna.

Kolejny dzień oczekiwania w Saratowie, pięknym mieście, z operą, wspaniałą architekturą, jeszcze nie zniszczonym. I trudno nie wspomnieć o tym, że to wszystko miało wkrótce zamienić się w gruzy. Dlaczego?

Wreszcie transport, pociąg, który zmierzał do Kołtubanki, do miejsca koncentracji marynarzy i lotników. Dantejskie sceny. Każdy chciał się dostać do wagonów. Straże robiły co mogły, by przywrócić ład i porządek. Nam trudno wyjaśnić, że ten pociąg jest dla nas, że nam należy się pierwszeństwo. Żyć chcieli wszyscy. Pociąg ruszył.

W wagonie ścisk. Jakaś dziewczyna, kobieta, starszy mężczyzna. Rosjanie, którzy chyba nie bardzo wiedzieli, dokąd jechali?

I ta podróż dobiegła końca. Wmaszerowaliśmy do lasu. Polana, namioty, podobne jak w Tatiszczewie. Ziemianki na osiemnaście osób, przykryte płachtą namiotową. Piecyk. Obok stacjonowała już pierwsza eskadra lotników, potem druga. Przyjeżdżali następni. Dowodził nami kapitan Jankowski. Szefem był chorąży Kunc.

Ciężka to była zima. Mróz okrutny, poniżej 40 stopni. Ktoś mówił, że nawet zimniej. Ślina zamarzała. Ostatnie krople oddawanego moczu zamieniały się w sopelki lodu.

Normalne zajęcia. Rozładunek zaopatrzenia z pobliskiej stacji. Jazda na otwartych samochodach przy trzaskającym mrozie. Pękały gumowe podeszwy butów i opony. Powietrze suche. Na razie, ale niedługo, nikt nie chorował. Po kolejnej wyprawie przeziębiłem się i zapadłem na ciężkie zapalenie płuc. W namiocie gorączkował Kazio Nowak, wspaniały kolega, marynarz z marynarki handlowej. Człowiek, który znał cały świat. Z wykształcenia chyba prawnik. Z natury obieżyświat. Mieszkał też z nami Józek Dziobek, ważył wtedy ze 100 kg. Silny, zwalisty, najsilniejszy z nas wszystkich. On to, kiedy jego ojce rąbali las na dalekiej Północy, niańczył kapitana Jankowskiego, człowieka mizernej postury. Wyniańczył go na swojego dowódcę. Chwała mu za to.

Cholerny mróz. Umyć się można było tylko w śniegu, ale jak to robić przy 40 stopniach poniżej zera? Wszystko lgnęło do skóry, twarz bielała. Wysmarowani maściami, wyglądaliśmy przedziwnie; trudno było się odróżnić nawzajem. W namiocie ciepło, bezpiecznie, bo wśród przyjaciół.

– Żyjesz, Tadziu? – krzyczał Kazio Nowak podkładając rano do piecyka.

– Żyję.

– No to jeszcze Polska nie zginęła.

Gorączka wielka, ale nie przejmowaliśmy się tym bardzo. Wiadomo, młodzi ludzie. Tylko apetytu nie miałem. Kolega zbierał mój chleb. Kiedy wyzdrowiałem, natychmiast zniknęły zbierane przez Ryśka Kamionkę kromki podpiekane nad ogniem.

Wszystkim bardzo chciało się jeść…

Panu, panie Marku jako pierwszemu o tym opowiem… To chyba Rysiek zaproponował, żeby pójść do najbliższego kołchozu i tam zamienić rzeczy na żywność. Zapakowałem swój ciepły sweter, ten od siostry i jeszcze coś.

Poszliśmy. Droga w zaspach, gdzieniegdzie prowadziła przez las. Pod drzewami… widziałem figurki ludzkie… przykucnięte tu i ówdzie… zamarznięte… z soplami lodu spływającymi z wąsów, brwi… i włosów. Figurki… jak świątki ludowego artysty. Oni też szli do okolicznych kołchozów po chleb… Nie doszli.

Mieliśmy więcej szczęścia..

W izbie kobieta. Ciepło. Tajemy. Niewiele rozmawiamy. Ona wie, po co przyszliśmy. Nie my pierwsi i nie ostatni. Wyjęliśmy to, co mieliśmy w torbie. Z dużego bochna odkroiła połowę. Przekroiła na dwoje dużą, dorodną dynię. Dwie albo trzy cebule, coś tam jeszcze. Siedzieliśmy, rozmawiając o niczym, bo o czym można mówić w izbie kobiety, w której nie ma mężczyzny i dzieci…

Drogą świątków wróciliśmy do obozu…

I znowu coś, czego też nikomu nie opowiadałem. Chorąży Kunc miał psa Pikusia. Bardzo go lubiliśmy. Ale nam okropnie chciało się jeść. Czy musieliśmy to zrobić? Oni śpiewali „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, a ja i paru kolegów oprawialiśmy Pikusia. Zyzio Adamkowski, znakomity kucharz, który na „Batorym” gotował wspaniałe dania, zaczął przygotowywać gulasz z Pikusia. Znalazła się w nim długo oszczędzana cebula, skrzętnie przez kogoś chowana marchew, może jakiś zmarznięty ziemniak. Ten zapach prawdziwego gulaszu!… Byliśmy tylko ludźmi głodnymi, którzy pospołu, z jednego naczyńka czerpali po kąsku. Pikusia…

Zima miała się ku końcowi. Załadowaliśmy się do wagonów. Ja w cudowny sposób stałem się właścicielem wiadra. Zdobyłem je niezupełnie legalnie, dziś być może zostałoby to osądzone jako czyn niemoralny, ale to wiadro było mi potrzebne, zresztą nie tylko mnie. Chodziłem w glorii bogacza, o którego względy zabiegali przyjaciele i znajomi. Nasza droga wiodła do Uzbekistanu, do miejscowości Kirmine. Przedtem minęliśmy Taszkient, gdzie panował tyfus. Dlatego między innymi nasze kontakty z miejscową ludnością były bardzo ograniczone.

Mijaliśmy transporty jadące na wschód i zachód, wracające i zdążające na front. Wojsko jak to wojsko, ciekawe było, co kryły w sobie inne wagony. Wiedzieliśmy, że za zagarnięcie mienia wojennego była jedna kara. Ale worek cukru z pobliskiego transportu znalazł się w naszym wagonie. Jak to się stało – nikt nie wiedział, nikt nie mógł nic zeznać, chyba że na sądzie ostatecznym. Cukier podzieliliśmy między wszystkich. Na kolejnej stacji rewizja. Weszli żołnierze, którzy narobili wiele rwetesu i… niczego nie znaleźli. Kamień spadł nam z serca. Dopiero wtedy, przynajmniej ja, zdaliśmy sobie sprawę, jak blisko byliśmy plutonu egzekucyjnego. Kolejna lekcja, która drąży moje sumienie do dziś.

Kirmine. Obóz w pobliżu małego miasteczka. Charakterystyczny szczegół – olbrzymia sterta soli. Maszerowaliśmy do miejsca zakwaterowania pierwszego i drugiego plutonu. Było nim puste pole bawełniane. Tylko pole, obok kanałów, które służyły do jego nawadniania. Wytyczyliśmy prowizorycznie miejsce przyszłego obozu, a na razie wygrzebaliśmy dołki do spania. Ja z Ryśkiem Kamionką zbieraliśmy łęty bawełniane na nasze legowisko. Byliśmy umęczeni, więc sen przyszedł szybko.

Spaliśmy przykryci jednym kocem i płaszczami. Obudziliśmy się rano przysypani… śniegiem. Rozbiliśmy namioty, zaczęliśmy obozowe życie. Jednym z najważniejszych zajęć było wytrząsanie wszy i rozgniatanie ich kamykiem. Wody mało. Wokół nas biwakowali żołnierze z kompanii kolejowej. Ściągnęli lotnicy, obóz się poszerzył. Przybyli ludzie ze wszystkich zakątków Rosji zdążający do polskiej armii. Spotkałem koleżankę mojej siostry, naszą sąsiadkę. Była w pomocniczej służbie kobiet – Lalka Krukowska.

Rozmawialiśmy o rodzinie. Ostatnie wieści, bardzo odległe, bo sprzed miesięcy, ale radość ze spotkania wielka.

Wybucha epidemia tyfusu. I dyzenterii Prowizoryczne szpitale przepełnione. Ludzie umierali jeden po drugim. W skalistej, piaszczystej ziemi kopaliśmy groby dla naszych najbliższych. Mundek Rejman, z którym dzieliłem posłanie obok Ryśka Kamińskiego, poszedł do szpitala. Dramat, bo wiadomo, że lada dzień wyruszymy w dalszą podróż. Od czasu do czasu chodziłem do miasteczka. Tam także tyfus zbierał obfite żniwo. Na ulicach, w zakamarkach podwórek widziałem ludzi, dla których Kirmine było ostatnim miejscem postoju.

Minęło kilka tygodni. W obozowej uliczce spotkałem kogoś, kogo znałem. Na pewno… Ten uśmiech, oczy i pozdrowienie: cześć Tadek! Kostek Śmigielski? Uciekł grabarzowi spod łopaty. Nie poddał się tyfusowi. Cień człowieka.

Wrócił do namiotu…O zmierzchu siedliśmy przed namiotem. Ziutek Dziobek, zamyślony, wielki, Kazik Nowak, którego opowieści już nas nie zajmowały tak jak niegdyś. Był też Zyziek Adamkowski. I myśleliśmy: jeszcze trochę, jeszcze trochę przeżyć…

Wziąłem więc patyk, nóż oraz zwykły worek, który służył mi do przechowywania skromnego dobytku i poszedłem przed siebie, za horyzont, gdzie piętrzyły się niewielkie wzgórza. Szedłem, pogryzałem trawę i przez przypadek zacząłem rozkopywać jakiś kopczyk, który za schronienie obrał sobie… żółw. Nieduży, piaskowy żółw. Odetchnąłem i przypomniały mi się opowieści o zupie żółwiowej, daniu milionerów. Przyjrzałem się uważnie mojemu małemu przyjacielowi. Obok było ich więcej. Grzebałem aż do zmroku. Niosłem je, radosny, na plecach, a one mnie skrobały. Z miną torreadora wysypałem w namiocie zawartość parcianego rogu obfitości.

– Zabieraj się z tym świństwem!

Zebrałem żółwie, wziąłem moje bezcenne wiadro i poszedłem nad kanał, żeby te zwierzęta zamienić w smakowitą zupę. Żółwie zimowe, chude, tłuszczu niewiele, ale powoli w kociołku rosła sterta łapek, główek, odrobina tłuszczu. Gotowe! Ladies and Gentelman – zupa żółwiowa! Pierwszy wspaniały łyk. Dla Mundka Śmigielskiego. On musiał…

A potem zaczęły się systematyczne wycieczki na wzgórza. Szeregi ludzi uzbrojonych w kamyki, noże, przyrządzających zupę żółwiową. Ale wkrótce zwierzęta te po prostu „się skończyły”. Chorych przybywało. Jak się ratować? Wielu było skrajnie wyczerpanych. Niektórzy chłopcy odsiedzieli co nieco w prawdziwych więzieniach, a teraz odbywali najdłuższą podróż swojego życia. Byli bardzo schorowani.

Kolejny pies. Złapał go Młyński, mój przyjaciel, z którym pływałem potem w marynarce wojennej. Kolejna aprowizacja, niezbędny posiłek dla tych, którzy najbardziej go potrzebowali.

Pewnego dnia siedziałem nad kanałem i patrzyłem, jak ktoś przygotowywał zupę żółwiową. W moją stronę szło dwóch osiłków, chyba z batalionu kolejowego.

– Panie marynarz! – zawołali.

Zapytałem, o co chodzi. Oni o moim wiadrze, a ja się wypieram. Zaproponowali wymianę wiadra na fant i obiecali oddać nazajutrz. Fant jak fant, ale dany przy świadkach. Nazajutrz, wieczorem przyszli ci dwaj, dźwigając coś w wiadrze. Przykryte, nie widać. Zawołali mnie za namiot, zdjęli szmatkę. Pełne wiadro mięsa! Wołowego, pięknego, bez kości. Oczy wyłaziły mi na wierzch.

– Gdzież tu krowy, gdzie woły?

– Panie marynarz, zarżnęliśmy garbatego.

W moim wiadrze dostałem kawałek wielbłąda. Mięsa starczyło nam na jakiś czas i już było lepiej, weselej. Zaczęliśmy zabierać się w drogę. Cieszyłem się, że Mundek jedzie z nami.

4 kwietnia 1942 roku, w dzień moich osiemnastych urodzin, znalazłem się w Krasnowodzku. Tam załadowali nas na statek „Awatea”, pasażerski, a jakże. Nas, marynarzy do kabin, innych na pokład. Płynęliśmy przez Morze Kaspijskie do Bandar Shahpur w Iranie. Tam trafiliśmy do jakichś hal fabrycznych.

Następnego dnia wszyscy do łaźni. Już byli Anglicy, dowodzili nami, kierowali zgodnie z ustalonym, dobrze funkcjonującym planem. Do prawdziwej tureckiej łaźni wchodziliśmy jak do muzeum. Wspaniałe baseny, styl orientalny. Myliśmy się gruntownie, ostrzyżono nas, zabrano wszystkie rzeczy. Powędrowały na stos, a podlane benzyną płonęły ledwie parę chwil. Wyfasowano nam nowe mundury. Wszystko nowe!

Pierwsza noc. Nie mogę spać, bo… nic mnie nie gryzie!

Żywili nas w kuchni polowej. Dostawaliśmy czekoladę, papierosy. Takie prawdziwe, bielutkie, w nieskazitelnie czystych, ładnych opakowaniach. Paliłem jednego, drugiego. Taki czysty, pachnący papieros. Aż mi się niedobrze robiło od ich aromatu.

W Bandar Shahpur byliśmy krótko. Samochodami pojechaliśmy do Teheranu. Wspaniali kierowcy, Amerykanie, balansowali na serpentynach nad przepaściami. Chłonęliśmy nowy, nieznany nam kraj, pełen kontrastów, piękny. Byliśmy w Persji, bo tak wtedy nazywał się Iran.

Teheran. Miejsce zakwaterowania – jakaś duża fabryka. Jedni w namiotach, drudzy w halach. Było z nami wielu Gorków z charakterystycznymi kapeluszami, z maczetami i małymi nożami. Tych walecznych Gorków, którzy służyli w armii brytyjskiej. Obsługiwali obóz, okutani w szaliki, mimo że upał. Ściągały dalsze transporty z Rosji. Służba kobiet.

Egzotyczną koleją, przejeżdżając przez wiele tuneli dotarliśmy do Achwasu w Kurdystanie. Miasto położone na skraju pustyni. My biwakowaliśmy na tej pustyni, w namiotach.

Potworny upał i taka sama nuda. Obóz oblegali handlarze. Otrzymywaliśmy już żołd, z którym nie wiadomo było, co zrobić. Sporo, po przeliczeniu na tomany. Piliśmy dużo perskiej wódki, od której mieszało się w głowie. Bardzo dziwny stan, bardziej euforii niż upojenia. Przedsmak innego świata, innej cywilizacji, od której odwykliśmy. U krawca, który skracał mi szorty – pierwsze pociągnięcie opium. Później pierwsza kawiarenka w orientalnym stylu „out of bands”, co znaczy – nie należy tam chodzić. Jakieś dziewczyny sprzedające się za parę groszy, ot, wartość znaczka pocztowego. Nowy świat, który dla mnie był przedsionkiem tego, co miało nastąpić.

Z Achwasu pojechaliśmy do Bondar Pahlavi. Stamtąd popłynęliśmy do Bombaju, gdzie wylądowaliśmy chyba w połowie maja, właśnie wtedy, kiedy upadł Singapur. Zaokrętowaliśmy się na inny statek. Na ląd nie schodziliśmy. W zwartym szyku zaprowadzono nas tylko do kościoła. Nad morzem mijaliśmy wille maharadżów, grających w krykieta, tak jakby nie było wojny. W mieście biedota, uliczki zatłoczone bezbarwną masą.

Nowozelandzkim statkiem pasażerskim, nazywał się „Evetey”, popłynęliśmy do Cape Town. Tam krótki postój. Dużo wojska, przeważnie Australijczycy. Kraj, który żył w innym wymiarze, nietknięty wojną, kapiący od luksusu. Z moimi przyjaciółmi, byłymi słuchaczami szkoły morskiej, którzy mówili trochę po angielsku, weszliśmy do pubu. Pamiętam jak dziś piękny, klubowy, wręcz ekskluzywny bar. Piliśmy gin and lime juice, o którym tyle słyszałem w pogwarkach na pryczy, gdzieś daleko na Wschodzie czy Północy. Jakże smakował ten dżin, pierwszy w moim życiu! Podany przez wyfraczonego kelnera, na tacy, z uszanowaniem. Wspaniały, pachnący cytryną trunek. Cytryną, o której wiedziałem, że jest i którą kiedyś, jako dziecko, jadłem. Podnieśliśmy szklaneczki, żeby życzyć sobie na zdrowie, a obok siedzący starsi panowie również podnieśli swoje i skłonili głowy. „Chin – chin, all the best”. Chcieliśmy zapłacić, ale kelner wytłumaczył, że ci panowie już zapłacili. Poprosiliśmy o następną kolejkę i żeby podano również tym sympatycznym panom. Podnieśliśmy szklaneczki, my „na zdrowie”, oni „all the best”. Znowu przywołaliśmy kelnera.

– Przepraszam panów, ale ci panowie zapłacili – i wskazał na następny stolik. Poczuliśmy się nieswojo. Do trzech razy sztuka. Poprosiliśmy jeszcze jedną kolejkę polecając by poczęstowano również tamtych państwa. Wreszcie sytuacja stała się niewyraźna. Któryś z kolegów wziął szklaneczkę i ostentacyjnie stłukł o stolik. Zapytał kelnera, czy może zapłacić za kieliszek?

– Nie, proszę pana, bo za to zapłacił już tamten pan.

– A kim jest ten pan?

– Ten pan jest prefektem policji w Cape Town.

To taki przerywnik do naszego opowiadania.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dobiegał końca pobyt w Afryce. Niejeden mógłby tam już zostać, ale nikt tego nie uczynił. Płynęliśmy dalej, bez konwoju. 34 tys. DWT, duży statek pasażerski, turbo, szybki, więcej niż 30 węzłów. Na pokładzie była artyleria, działo na rufie i dziobie, karabiny maszynowe jako obrona przeciwlotnicza, ale to wszystko.

8 czerwca 1942 roku wylądowaliśmy w Greenock. Powitał nas kapitan de Latour i inni oficerowie brytyjscy. Zakwaterowano nas w browarze. Wiedzieliśmy, że to prowizorka, że szybko pojedziemy dalej. Kolejne życiorysy i ewidencje, pytania konkretne i rzeczowe. Wiedzieliśmy, że rozmawiamy z oficerami kontrwywiadu. Nie tylko o naszych osobistych sprawach. Traktowaliśmy to jako jeszcze jeden etap, jeszcze jedno oko w sieci, przez które trzeba było przebrnąć.

8 czerwca 1942 roku dowiedziałem się, że jestem w marynarce wojennej. Pojechaliśmy do Plymouth, do bazy marynarki wojennej, ośrodka wyszkolenia Południe, na okręt Jego Królewskiej Mości „Drake”.

Na przełomie maja i czerwca odziano nas w marynarskie mundury. Kolejny okres rekrucki. Zbiórka przed obliczem bosmana Gieka. Uczył nas marynarskiego abecadła, które – jego zdaniem – składało się z wszystkich liter alfabetu. Trzeba było być sprawnym piechurem i komandosem, walczyć wręcz, umieć wejść na obcy statek i wiele innych rzeczy, których nie sposób wyliczyć. Wspaniały, dowcipny człowiek, umiejący wszystko, któremu trudno było czymkolwiek zaimponować. Pamiętam tę pierwszą zbiórkę, kiedy prężyliśmy się przed przełożonym.

– Wspaniali chłopcy – mówił, a uśmiech nie znikał z jego twarzy. – Fajni, inteligentni, cieszę się, chłopcy. No, a z literaturą polską to pewno na bakier, wszystko zapomnieliście?

– Nie, panie bosmanie.

– No dobrze, a „Popioły” czytał z was kto?

– Ja, ja, ja, ja… – kilka rąk uniesionych wysoko.

– No, to ci, którzy czytali „Popioły” – wystąp. A wy, starszy marynarz, zabrać ich do bosmana Jędrusika, niech mu te popioły w kuchni porządnie wysprzątają.

Pierwsze frycowe i serdeczny uśmiech. Z chorążym Giekiem byłem aż do momentu, kiedy z przydziałem na radiotę skierowano mnie do szkoły specjalistów. Szkolenie intensywne, uczyliśmy się z zapałem. Instruktorem był sympatyczny chorąży, Anglik i mat Grzywacz z ORP „Grom”, utalentowany telegrafista, miły człowiek, świetny nauczyciel. Już wychodziliśmy na ląd na przepustki, zawieraliśmy pierwsze znajomości i sympatie. Nabieraliśmy pewności siebie w tym nowym świecie. Spotykaliśmy się z chłopakami, którzy wychodzili w morze. Wiedzieliśmy, że na okręt nie mówi się „statek”, w żadnym wypadku „łajba”. Okręt to jest okręt, jednostka dowodzona przez oficerów marynarki wojennej, należy się jej szacunek.

Kurs trwał do 27 lipca, tak mam zapisane w dokumentach, i że ukończyłem go pomyślnie.

5 grudnia byłem już na ORP „Piorun”. Był on właśnie remontowany po akcjach na morzu. Ten słynny „Piorun”, który wsławił się wykryciem „Bismarcka”! Wiedziałem o tym dobrze i jechałem tam nie bez tremy. Zameldowałem się u oficera dyżurnego. Mat wprowadził mnie do pomieszczenia „A” i oznajmił, że tu będę mieszkał.

– Tu sobie powiesisz hamak, tu masz bakistę.

Nie bardzo wiedziałem, co to jest bakista. Zameldowałem się u bosmana Szymańskiego, dowódcy radiostacji. Jego zastępcą był bosmanmat Kubicki, a pozostali koledzy to mat Ziaja, mat Henryk Nowicki. Dołączyłem ja, a później Edek Szumiło, Jasio Nowak, Donigiewicz Stasio i Zygmunt Grosicki. Z nim dzieliłem służbę telegrafisty na ORP „Piorun”.

Pierwszy rejs bojowy. 29 grudnia wyszliśmy w towarzystwie pancerników „Jerzy V” i „How”, krążownika „Bermuda” i sześciu niszczycieli, w tym „Orkana”.

Pogoda niesprzyjająca. Płynęliśmy na północ. Kontrtorpedowce ciężko pracowały na fali. Przejęliśmy osłonę konwoju i dalejże, na południe, do bazy.

Cumowaliśmy u burty warsztatowca, ale postój nie trwał długo. Na początku stycznia 1943 roku wyszliśmy w grupie sześciu kontrtorpedowców. Płynęliśmy na północ, ale wtedy nie wiedziałem, że do brzegów Norwegii. W morze wyszedł „Scharnhorst” i „Prinz Eugen”. Odbijając przyjęliśmy na pokład nową załogę sygnałową, kilku operatorów radarów, chłopców z azdeku. Płynęliśmy z dużą szybkością, bo pilno nam było zagrodzić drogę okrętom niemieckim. Nowicjusze jeszcze nie zdążyli się rozebrać z wyjściowych mundurów, a znaleźli się w piekle rozszalałego morza. Żal było na nich patrzeć. Bosman Jasiński robił wszystko, żeby podnieść ich na duchu. Fale wpadały do pomieszczeń załogi na głównym pokładzie. Zaparty kolanami o biureczko bujałem się razem z okrętem i próbowałem czytać to, co do mnie nadawano.

Noc. Kolega, do którego obowiązków należało dbać o pokrywy wentylacyjne, nie zamknął ich lub zrobił to źle. Kiedy spodziewaliśmy się spotkania z okrętem nieprzyjaciela, fala chlusnęła przez wentylator. Alternator błysnął ogniem i straciliśmy łączność radiową. Włączyliśmy odbiorniki awaryjne, szliśmy dalej ku Norwegii.

Do radiostacji wpadł oficer łącznikowy, Anglik. Zaczął pakować książki kodowe do worków obciążonych balastem. Po latach historycy napisali, że w dniu tym i tym, po wykonania zadania cztery okręty wróciły do bazy. My jako ostatni, w strasznym stanie. Bez szalup, bez tratew. Wszystko poszło do morza.

6 stycznia wyszliśmy do Islandii. Cztery dni później dołączyliśmy do konwoju transportowców idących do Murmańska. Kosiarz i inni opisali ten konwój nie dość szczegółowo. Na pokładzie mieliśmy Anglików. Wieźli oni sprzęt telekomunikacyjny, teletechniczny i elektroniczny dla baz angielskich, które były tam zainstalowane. Cztery okręty osłaniały 9 jednostek konwoju.

Pogoda ciężka. 23 stycznia pojawił się niemiecki samolot rozpoznawczy. Byliśmy na wysokości Hammerfest. 24 stycznia – bombardowanie. To heinkle. Temperatura powietrza: 2 stopnie poniżej zera. Wiedzieliśmy, że trafienie oznaczało koniec. Jeszcze okręty podwodne! Rzuciliśmy bomby głębinowe. Konwój płynął dalej. Następnego dnia – trzy junkersy. Znów atak odparty.

27 stycznia, bez strat, w Murmańsku, w porcie, który nazywał się Zielonaja. A więc koło się zamknęło… Znowu byłem w Związku Radzieckim… Patrzyłem w stronę obozu, który nazywał się Pieriesilnoj. Myślałem o ojcu…

29 stycznia ruszyliśmy z innym konwojem. Walczyliśmy z u-botami, które nękały nas między pierwszym, a trzecim lutego, a piątego byliśmy już w bazie Scapa Flow.

Sucha jest ta moja opowieść, mimo że był to ciężki czas zarówno dla „Pioruna”, jak i dla nas wszystkich. Ale służba stawała się codziennością. Nie było czasu na refleksję. Należało być po prostu sprawnym w służbie.

Oczywiście, baliśmy się…

Koniec części II

 

Add Comment