Spitsbergen po raz pierwszy

 

– Nie chciałbym zaczynać od zdania, że już jako mały chłopiec… Ale tak właśnie było. Kiedy miałem dwanaście, może trzynaście lat, dostałem książkę o włoskiej wyprawie polarnej Luigi de Savoii na statku „Stella Polare”. Ta opowieść wywarła na mnie duże wrażenie. Później rozczytywałem się w relacjach z wypraw Nansena i innych polarników. Pamiętam, że ze starej kołdry uszyłem śpiwór i uczyłem się w nim spać. Już wówczas wiedziałem, że kiedyś poświęcę się sprawom badań stref podbiegunowych.

W roku 1933 wiele mówiło się w Polsce o potrzebie organizowania lub uczestniczenia w wyprawach naukowych. Prasa informowała o zakończonej właśnie ekspedycji na Wyspę Niedźwiedzią.

Profesor dr hab. Stefan Zbigniew Różycki[1] był zafascynowany tą wyprawą. Nawiązał kontakt ze Stanisławem Siedleckim[2], uczestnikiem zimowania na tej wyspie, wówczas osiemnastoletnim młodzieńcem oraz Stefanem Bernadzikiewiczem[3].

– Wspólnie postanowiliśmy zorganizować wyprawę polarną z prawdziwego zdarzenia. – profesor uniósł się lekko w fotelu, uniósł brwi a wyraz jego twarzy zdradzał ten wielki entuzjazm i pasję, jaką przez całe życie wiązał z krajami polarnymi. Twarz człowieka ciekawego świata, żadnego poznawania i objaśniania jego tajemnic.

Nie było to proste zadanie. Musieli przede wszystkim zdobyć pieniądze. Zwrócili się więc o pomoc do Towarzystwa Tatrzańskiego, w którym przyjęto ich, owszem, życzliwie, ale nie od razu wyrażono zgodę na sfinansowanie całego przedsięwzięcia. Chwile radości i wiary w realizację wyprawy mieszały się ze zwątpieniem, a nawet rezygnacją. To był inny świat, pełen określonych relacji, zależności, poziomów kompetencji i hierarchicznego systemu podejmowania decyzji. Liczyła się przede wszystkim idea, cel, praktyczne wymiary podejmowanych działań. Pożytek dla nauki, wizja gospodarczego wykorzystania w przyszłości inwestowanych dziś środków. W końcu szczęście uśmiechnęło się do polskich polarnych neofitów. Poparł ich profesor Dobrowolski[4], który razem z Henrykiem Arctowskim[5] był promotorem sprawy polarnej w Polsce.

Przez chwilę szukałem podobieństwa w twarzach Arctowskiego, Dobrowolskiego i mojego rozmówcy. Profesor sięgnął po fajkę, uważnie obejrzał cybuch. Zaczął wolno upychać tytoń.

Skóra, którą obite były stare, przepastne fotele, doskonale imitowała (przy najmniejszym poruszeniu się) odgłosy trzaskającego ogniska, gdy płomień ogarnia suche drewno. Twarz profesora nie zdradzała rosnącej fali emocji wywoływanych wspomnieniami. Ale oczy… I te głębokie, długie wydechy…  W nich skrył się polarny żar i krajobrazy świata,  których choćby okruchy chciałem wykraść i zabrać ze sobą do ich matecznika.

– Byłem wtedy młody, pełen energii, zapalczywy… Ile to lat minęło… Uff…

– Dlaczego Spitsbergen? – zapytałem.

– Był to kraj polarny stosunkowo najłatwiej dostępny dla Europejczyków. Wówczas, kiedy podejmowaliśmy naszą wyprawę, był to jeszcze obszar zaledwie fragmentarycznie zbadany, ląd o wielu ‘białych plamach’, strefach nie tylko nie narysowanych na mapach, ale nigdy nie oglądanym przez ludzi. My pragnęliśmy odsłonić światu jedno z takich miejsc – Ziemię Torella. Spitsbergen był także wymarzonym miejscem do prowadzenia prac naukowych. Jeśli chodzi o moje zainteresowania badawcze, to przed wojną zajmowałem się m.in. budową geologiczną okolic Warszawy oraz Jury Krakowsko-Częstochowskiej czy – jak teraz[6] proponuję nazywać ten teren – Jury Polskiej. Byłem przekonany, że na Spitsbergenie powinna występować formacja jurajska zupełnie odmiennego typu aniżeli obecnie obserwowana w Polsce. Mogłem więc niejako wyruszyć w podróż w czasie do miejsc, które zachowały swój stan, bo nie wkroczyła tam cywilizacja, przemysł, urbanizacja – słowem: człowiek. Konieczność sprawdzenia tej hipotezy stała się dla mnie, geologa – obowiązkiem, drogą do lepszego zrozumienia zjawisk niegdyś występujących i obserwowanych na naszych szerokościach geograficznych. W konsekwencji zdobyłem materiał po stokroć cenniejszy niż można się było tego spodziewać. Sporządziliśmy także mapę wnętrza Ziemi Torella, aktualną do dziś. Dzięki naszemu rozpoznaniu geologicznemu tamtych terenów zupełnie zmieniły się wyobrażenia o budowie geologicznej archipelagu. Kiedy w 1934 roku organizowaliśmy wyprawę, obowiązywały jeszcze nansenowskie zasady badań polarnych. Trzeba było zdobyć środki na przejazd, a później dźwigać na piecach olbrzymie ciężary. W czasie tej wyprawy ciągnąłem załadowane sanie 800 kilometrów! Koszmarny wysiłek, obcy tym, którzy dzisiaj przemierzają strefę polarną. Nie mają problemów ze zdobyciem pieniędzy, ponieważ otrzymują je z Akademii Nauk.

– Pierwsze spotkanie ze Spitsbergenem…

– Na Morzu Barentsa szalał sztorm. Pięcioosobowa załoga norweskiego kutra była potwornie zmęczona. Skiper widząc, że tkwię na pokładzie, zaproponował, żeby stanął za sterem. Ja? Ale… Kolejna fala przerwała tok myśli. Polecenie wykonałem niemal automatycznie. Sztorm trwał jeszcze kilka godzin. Zmarznięty, przemoczony, pewnie też z początku przerażony – trwałem wyglądając świtu. Tuż przed ukazaniem się zachodnich wybrzeży wyspy – zaświeciło słońce. Wrażenia, których wtedy doświadczyłem – głęboko wryły się w moją pamięć. Niewiele jednak mieliśmy czasu na podziwianie krajobrazów. Po przybyciu do fiordu musieliśmy wypakować 100 skrzyń z żywnością, sprzętem i wyposażeniem. Prawdziwe zauroczenie Spitsbergenem nastąpiło dopiero po kilku dniach, kiedy weszliśmy na lodowiec. Cóż za wspaniały widok! Ogromne wzruszenie… Poczucie małości, znikomości człowieka wobec wielkości białej przestrzeni, która rozciąga się na obszarze wielu kilometrów.

Przeglądałem zdjęcia, jak zapewne czyniło to wielu przede mną. Profesor nie komentował, nie dopowiadał, głębokim wdechem wzniecił żar w cybuchu. Widział ten swój Spitsbergen, osnuty aromatycznym dymem z fajkowego tytoniu. Wybrzeża wyspy, a szczególnie Ziemię Torella był w stanie narysować bez patrzenia na mapę. Później w jakimś przedwojennym tygodniku znalazłem kilka z tych ujęć: pożegnanie w Warszawie, ostatnie rozmowy z Norwegami, w tle jakaś dziewczyna z gładko przyczesanymi włosami macha wiązanką kwiatów. Kuter norweski. Profesora rozpoznałem na wszystkich fotografiach. Wysoki, świetnie zbudowany, o sylwetce sportowca. Tylko oczy… Ciągle lekko przymrużone, pełne trudno zrozumiałej dla nas pokory człowieka wobec oślepiającego słońca, jego promieni zwielokrotnionych odbiciami w lodowych przestworzach.

– Przez kilka pierwszych dni pobytu na wyspie czułem się jakoś nieswojo – profesor kontynuował opowieść. – Przypominałem sobie wówczas słowa Stefanssona[7], wielkiego polarnika kanadyjskiego, który mawiał, że trzeba uczyć się żyć w kraju, w którym się przebywa i całkowicie akceptować wszystkie tego stanu konsekwencje. Z ciepłych, zacisznych mieszkań na kontynencie przenieśliśmy się do zimnego namiotu bazowego, który stał nad brzegiem morza. I było to rzeczą normalną. Szybko przestaliśmy także myśleć o trudach życia i pracy. Kiedy wychodziliśmy w głąb lądu, zabieraliśmy niewielką, dwuosobową pałatkę. Nie zważaliśmy na ciasnotę, nie przywiązywaliśmy też większego znaczenia do żywności. Jadaliśmy przede wszystkim płatki owsiane, makaron, szynkę z puszki i czekoladę, którą otrzymaliśmy od pana Emila Wedla[8]. Cel wyprawy, jej zadania stawiały naszą grupę „siedmiu śmiałków polskich”[9] – jak pisała przedwojenna prasa – poza zasięgiem codziennych kłopotów. Jedzenie było tylko środkiem, nigdy celem. Troszczyliśmy się jednak o wodę pitną. Wchodząc bowiem na lodowce trafia się do kraju bezwodnego. Należało więc przetapiać lód. Korzystaliśmy z prymitywnych prymusów opalanych benzyną. Dwa z nich eksplodowały, na szczęście nikomu nic się nie stało. A skoro już o tych sprawach mowa… Były w czasie tej wyprawy momenty tak niebezpieczne, że do dziś zadaję sobie pytanie: jak to się stało, że żyję?

Pięćdziesiąt lat temu, podobnie jak dziś, nie było podręczników czy też poradników dla ludzi biorących udział w wyprawach polarnych. Relacje pozostawione przez kronikarzy dawnych ekspedycji obfitują w opowieści pełne dramatycznych i tragicznych zdarzeń. Odmrożenia, głód, zimno, choroby, szkorbut, samobójstwa… Z doświadczeń poprzedników można się nieco dowiedzieć, jak unikać podobnych sytuacji. Ale jak wyobrazić sobie i ocenić własne, swojego organizmu predyspozycje?

Albo myśli. Jak nad nimi zapanować?

Kondycja psychiczna, odporność na stresy, sztuka opanowania paniki – gdzie można się tego nauczyć? Jak poskramiać emocje?

– Pewnego razu samotnie błądziłem po okolicy i trafiłem na zbocze o bardzo ciekawym profilu geologicznym. Zacząłem wspinać się po stromej ścianie, żeby zbadać to miejsce. Kiedy po godzinie wróciłem na szlak i spojrzałem w górę, ze zbocza ruszyły śnieżne i kamienne lawiny. Jedna za drugą! Szły żlebami co dziesięć, dwadzieścia metrów. Wyobraziłem sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdybym zwlekał z ucieczką. Oblał mnie zimny pot. Innym razem wracaliśmy z pełnego wrażeń wypadu w głąb wyspy. Niedaleko bazy płynął bardzo bystry potok lodowcowy. Śnieżne mosty, po których wielokrotnie przechodziłem, stopniały w promieniach letniego słońca. Trzeba było więc pokonać tę rzekę w bród. Jej nurt toczył po dnie duże głazy, a te kaleczyły nam nogi. Nasz błąd polegał na tym, że szukaliśmy miejsca najwęższego, a więc tam, gdzie był najsilniejszy prąd. Trzymając się za ręce weszliśmy do wody. Ja byłem ostatni. Nagle duży kamień uderzył mnie w nogi, przewrócił, a nurt rzeki porwał i poniósł jak piórko. Płynąłem tak może kilometr, może dalej. Nie wpadłem jednak w panikę, odwrotnie, myślałem niezmiernie spokojnie i rzeczowo. Ponieważ miałem na sobie dwa plecaki, więc zanurzałem się w wodę, odbijałem od dna rękoma miażdżonymi przez toczone głazy, wypływałem na powierzchnię, łapałem trochę powietrza i znów znikałem pod wodą. W pewnej chwili zorientowałem się, że prąd niesie mnie pod olbrzymią pokrywę lodową. Zacząłem więc sterować nogami w taki sposób, aby dostać się jak najbliżej brzegu. Miałem nieprawdopodobne szczęście: dotarłem do brzegu na kilkadziesiąt metrów przed lodowym pancerzem, spod którego nie mógłbym się w żaden sposób wydostać. Kiedy koledzy wyciągnęli mnie na brzeg, przeżyłem szok. Ponadto byłem bardzo pokaleczony i zakrwawiony. Wylądowałem jednak na tej stronie, z której wchodziliśmy do rzeki. Omal się nie załamałem. Ponowna przeprawa odbyła się jednak bez przygód. To, że zmusiłem się do pokonania strumienia – jak później powiedział mi jeden z psychiatrów – uratowało mnie, zniwelowało niebezpieczeństwo powstania pewnych oporów psychicznych. Wtedy nie myślałem o tych sprawach, byłem jedynie dumny, że nie zrzuciłem z siebie plecaków. Ocalały zatem wszystkie zbiory i płyty fotograficzne, ważny materiał badawczy. Po tej przygodzie szliśmy przez cudownie ukwieconą tundrę. Byłem zachwycony wszystkim, co mnie otaczało. Zbierałem rośliny do zielnika. Koledzy widząc to żartowali, że… hm, zwariowałem! A ja, po prostu, pochodzę z odległego Wschodu, prawie znad Donu i jest mi bardzo bliskie ‘przeżycie stepu’. Pamiętam step. Dziewiczy! Konno przemierzałem go wzdłuż i wszerz. Dziennie dziesiątki, a niekiedy nawet setki kilometrów. I to obcowanie z przestrzenią wykształciło we mnie poczucie wolności, które rodzi się na dnie duszy człowieka. Podczas spitsbergeńskich wędrówek nie raz wydawało mi się, że jestem w stronach rodzinnych. Proszę, niech pan spróbuje popatrzeć na tamtą przestrzeń przyjaźnie, spróbuje zżyć się z nią, a stanie się ona czymś panu bardzo potrzebnym, ważnym, stanie się częścią pańskiego istnienia.

Choć było ciepło, nawet upalnie, profesor ujął filiżankę w dłonie i chciał odebrać jej ciepło, którego zawsze szukał w czasie wypraw na lodowce.

W krajach polarnych rzeczą najstraszniejszą jest panika. Stąd też warunki arktyczne najlepiej znoszą ludzie o bardzo spokojnym, zrównoważonym i flegmatycznym usposobieniu. Natomiast ‘wyrywiści’, jak mówią o takich ludziach w Krakowie, którzy chcą od razu osiągnąć cel – przegrywają i giną w Arktyce. Tak, z krajem, w którym się przebywa, człowiek powinien się ‘zżyć’. Nawet wówczas, kiedy przeczy to logice. Przypominam sobie spitsbergeńskie życie we mgle. A w owym czasie paraliżowała ona naszą działalność niekiedy na kilka tygodni. Siedzieliśmy więc w namiocie i cierpliwie czekaliśmy na zmianę pogody. Zresztą Spitsbergen dzisiejszy w niewielkim tylko stopniu przypomina ten, który ja poznałem w 1934 roku. Temperatury dodatnie rzadko dochodziły do +4°C. Dziś w czasie polarnego lata bywają nawet piętnastostopniowe upały! Ale wspomniałem o mgle… Była ona oczywiście zaprzeczeniem poczucia wolności stepowej. Cały świat ograniczał się do zaledwie paru metrów. Przy powierzchni lodowca zawsze zalegała rzadsza mgła. Jeśli więc ktoś oddalił się od namiotu dwadzieścia metrów i wracał, to ci, którzy pozostali w obozowisku, najpierw widzieli ‘idące’ w ich kierunku buty, potem kolana, a dopiero w bezpośredniej bliskości całą sylwetkę. Pobyt we mgle to beznadzieja. Pojawiają się stresy i apatia. Trzeba wykazać maksimum siły charakteru, by przetrwać te warunki, nie stwarzać sytuacji konfliktowych. Wiele niebezpieczeństw niosą z sobą także huraganowe wiatry. Miałem okazję poznać je również na Antarktydzie, gdzie osiągają prędkość 90 metrów na sekundę! W naszych szerokościach geograficznych wiatr o prędkości trzykrotnie mniejszej zwykliśmy nazywać huraganem. W czasie jednej z wycieczek po lodowcach Spitsbergenu wichura zerwała ze mnie plecak i przewróciła na lód. Stałem się kamyczkiem, który ona toczyła z wielką prędkością. I znowu odpowiednio sterując nogami, zdołałem schować się za niewielki występ lodowy. Po prostu – miałem szczęście. Nie jest ono sprawą obojętną w tamtych stronach. Szczególnie mocno odczuliśmy to z kolegą Mogilnickim, kiedy z bardzo małym zapasem żywności wybraliśmy się na sankach, bez namiotu, na pełną szczelin część lodowca Nadhorsta. Chcieliśmy dotrzeć do zupełnie nieznanego pasma górskiego, które później zostało nazwane Pasmem Polaków. Ledwie ruszyliśmy, a Mogilnicki o mały włos nie wpadł do głębokiej szczeliny. W niedługi czas po tym zdarzeniu inna szczelina pochłonęła nasze sanie. Do trzech razy sztuka, pomyślałem, teraz powinna pojawić się mgła. I stało się – zapadła mgła gęsta jak mleko! Przez cały dzień, niemal po omacku przedzieraliśmy się do namiotu. Mieliśmy szczęście. Dotarliśmy wyczerpani i zestresowani. Poczucie bezpieczeństwa usunęło stres i strach…

Ruch na Krakowskim Przedmieściu słabł z każdą minutą. Przez uchylone okno pokoju profesora dobiegały głosy chyba ostatnich studentów, przemierzających uniwersytecki dziedziniec. Przeciąg uniósł firankę. Powiało nieco chłodniejsze powietrze. Profesor stał przez chwilę przy jednej z półek wypełniających całą ścianę. Dziesiątki teczek, skoroszytów i rzędy brulionów tworzą dokumentację naukową pracowitego życia. Zapis lat i doświadczeń ze wszystkich chyba kontynentów i geograficznych szerokości. Wyżej – fotografie, pamiątki z wypraw, trofea z safari.

– Jakie było znaczenie tej wyprawy? – zapytałem widząc napis ‘Spitsbergen’ na teczce przepełnionej notatkami.

– Każdą z organizowanych wówczas ekspedycji można nazwać wielką lekcją geografii dla całego społeczeństwa. Ponadto wykazaliśmy, że Polaków stać na to, by włączyć się i uczestniczyć w międzynarodowym przedsięwzięciu badawczym. Kiedy w 1956 roku pojechałem do Oslo, gdzie zabiegaliśmy o pozwolenie na organizowanie dalszych wypraw na Spitsbergen, ówczesny dyrektor Norweskiego Instytutu Polarnego powiedział, że naszą dotychczasową działalność naukową ocenia bardzo wysoko i z chęcią wyraża zgodę na kontynuowanie prac. Dziś bez cienia przesady możemy powiedzieć, że południowe rejony wyspy winno się nazywać ‘Spitsbergenem Polskim’.  Ale jeśli pan pyta o efekty naukowe tamtej ekspedycji… Jako geolog, pracując w każdym kraju, w każdej strefie klimatycznej zawsze mówiłem, że jestem w Polsce oglądanej jednak w ‘innym czasie’. Wyprawy geologa są bowiem podróżami w czasie. Będąc na przykład w krajach polarnych jestem w Polsce w okresie ostatnich zlodowaceń. Pracując dziś w strefie tropikalnej, badam okres polskiego pliocenu, to znaczy zjawiska sprzed 5 milionów lat. W różnych zakątkach globu mam okazję zobaczyć ‘na żywo’ to, co w kraju odczytuje się już ze śladów geologicznych. Dzięki znajomości praktycznej geologii można znaleźć miejsca zalegania surowców, określić, gdzie, w jakich warunkach dana kopalina występuje. Wyprawy geologiczne, nie tylko na Spitsbergen, pomagają w rozwiązywaniu kwestii dotyczących wód gruntowych i artezyjskich. Efekty naszych prac miały więc i nadal mają znaczenie także dla budownictwa, pomagają w wyznaczaniu tras i szlaków komunikacyjnych, określaniu miejsc pod uprawy rolne. Porównując różne sytuacje geologiczne z młodszego wieku do współczesnego stanu faktycznego można pokazać, do jakich skutków prowadzą takie czy inne poczynania człowieka. Rzeczą ciekawą może wydać się fakt, że budowanie zapór i sztucznych zbiorników wodnych jest dziś odtwarzaniem starych jezior. Geologia próbuje odpowiedzieć także na pytania o konsekwencje, jakie dla naszego zdrowia ma skład geologiczny terenu.

 

 

O tak wiele rzeczy chciałem zapytać… Ciepły, niski głos profesora, świetnego gawędziarza, zachęcał do rozmowy. Odniosłem wrażenie, że mój rozmówca nie chciał tego wieczoru wgłębiać się w problemy naukowe, w rozważania nad opracowywanymi przez niego zjawiskami geologicznymi. ‘Wśród lodów i skał’, tak zatytułował swoją książkę, poświęconą spotkaniom z krainami arktycznymi. Przerzucał kartki grubego tomu. Przy jednych zatrzymywał się dłużej, przy innych krócej. Książkę odłożył na stolik tak, by móc patrzeć na jedną z fotografii – panoramę Spitsbergenu.

– Spitsbergen… Wie pan, ten ląd nauczył mnie, że każdą rzecz, która się zdarzy, nawet tragiczną, trzeba przeżywać spokojnie. Nie wolno tracić opanowania. Krainy lodów i śniegów eliminują możliwość tworzenia nierealnych planów i marzeń. I jeszcze jedno: kiedy się idzie na dalekie wyprawy w głąb arktycznego lądu, ma się poczucie, że jest jeden łagodny przeciwnik – lód i nieodłącznie towarzysząca mu przestrzeń. Trzeba tego przeciwnika starać się pozyskać. To kształci charakter. Wyprawy polarne nauczyły mnie także prawdziwej miłości do lodowych krain. Wielu nie wie, dlaczego je kocha. Pewnie za tę przestrzeń, za możliwość bycia w niej, za to, że świadomie lub nieświadomie ma się poczucie swobody. Co więcej! Spotkania ze Spitsbergenem nauczyły mnie upajania się pięknem nie tylko podbiegunowych stref.

Kiedy wychodziłem od profesora Różyckiego było już po północy. Rozgrzane słońcem mury i jezdnia Krakowskiego Przedmieścia przywoływały do rzeczywistości.

– I proszę pozdrowić Spitsbergen ode mnie! – usłyszałem jeszcze na schodach.

Podczas jazdy do Gdyni próbowałem usystematyzować, odtworzyć wszystkie rady, jakie otrzymałem od Profesora. I czułem pewne rozczarowanie. ‘Spitsbergen, który pan zobaczy, będzie już tylko wspomnieniem dawnej świetności tej wyspy!’ Chciałbym, aby się pan mylił, profesorze. Przecież w takiej lodowej krainie zegary muszą chodzić wolniej! Hm… Ale, ale nie zatrzymują się…

Przez bulaj wpadły do kabiny pierwsze promienie słoneczne. Bezskutecznie próbowałem usnąć. Za kilka godzin odpływamy.

Gdynia, pokład statku naukowo badawczego WSM w Szczecinie, M/S ``Kapitan Ledóchowski``

Pożegnanie zimowników oraz ekip technicznych

album-art

Audycja Marka Koszura, w oparciu o nagrania archiwalne z roku 1979. Nowa redakcja 07/03/2020. Międzyzdroje.

Wśród moich lodów i skał