Wyładunek

 

Organizator wyprawy polarnej nie może zapomnieć o zabraniu najdrobniejszych przedmiotów. W tysiącach skrzynek i małych kontenerów, które znajdowały się w ładowniach „Ledóchowskiego” było wszystko: od igły po skomplikowane urządzenia badawcze. Przewiezienie na brzeg wyposażenia ekspedycji stało się najtrudniejszym do zaplanowania i przeprowadzenia zadaniem wyprawy. Chwila nieuwagi mogła spowodować wielki bałagan, szukanie poszczególnych skrzynek, skrzyneczek, pakunków i pojemników.

Z szalupy, którą płynęliśmy dookoła fiordu przeskoczyłem na pokład małego kutra. Po kilkunastu minutach byliśmy już na brzegu, gdzie od wielu dni trwała budowa drogi, po której będą transportowane do magazynów stacji przyczepy przywiezione na pokładzie promu. Ostre kilofy i siekiery z trudem wyrwały małe kryształy lodu. Zalegający na brzegu pancerz był twardy jak skała. Może rozbić go materiałami wybuchowymi? No tak, ale Spitsbergen to park narodowy. Kierownik zgodził się jednak na… dwie petardy.

– To tak, jakby niedopałkiem papierosa wytapiać tunel w lodowcu. – powiedział inżynier Jeleński, ale wydał dyspozycję wywiercenia w lodzie głębokich otworów.

Po eksplozji śmialiśmy się wszyscy. Petardy okazały się bezsilne. Może trotyl?

Razem z inżynierem Jeleńskim poszedłem do bazy. Tam gwar i bieganina. Ostatnie prace remontowe. Każdy z zimowników odświeżał swój pokój, w którym spędzi cały rok. Słychać pracujące odkurzacze, na korytarzu zapach farby. Inżynier Jeleński dotykał ścian sufitu, sprawdzał szczelność drzwi i podłóg. Widziałem, że był zadowolony z inspekcji. Przed rokiem na miejscu dwudziestoletniego budynku postawiono nowy.

Kilkunastoosobowa ekipa budowlana miała na wykonanie tego zadania parę tygodni.

– Pomagali nam wszyscy – żarem niedopałka inżynier przypalił następnego papierosa. – Rozpoczęliśmy, oczywiście, od usunięcia pozostałości po starej bazie. Po zdjęciu kilku płatów zmurszałej papy okazało się, że deski są całkowicie zbutwiałe i bezwartościowe. Ostrzegałem więc pracujących na górze robotników, żeby uważali. Jeden z kolegów, Krzysiek Wróblewski podszedł właśnie do jednej z przegniłych desek i chciał ją oderwać od konstrukcji budynku. Usłyszeliśmy trzask, a deska i Krzysiek zniknęli. Po chwili Krzyś – manekin wyszedł z budynku. Co się okazało? Kiedy chwycił deskę i szarpnął, dach się pod nim załamał i chłopak wpadł do pomieszczenia, w którym przechowywaliśmy watę szklaną. Jego ubranie było oblepione tym świństwem. Ręce, twarz, wszystko… W pierwszej chwili parsknęliśmy śmiechem, ale po paru sekundach rzuciliśmy się z pomocą. Delikatnie rozebraliśmy biedaka. Ubranie wrzuciliśmy do ogniska. Jeszcze przez dwa tygodnie na twarzy Krzyśka było widać ślady tej przygody. Z tym spadaniem to mieliśmy sporo kłopotów. Innym razem mówi kolega do stolarza: Masz zapałki? Ten mu odpowiada, że ma, odwraca się, robi krok i… ląduje trzy metry niżej. Ot, wynik zmęczenia. Po prostu zapomniało chłopisko, że stoi na dachu. Do codziennych przyjemności należało… uderzanie młotkiem w palec. Dziennie wbijali przecież parę tysięcy gwoździ. Jeżeli, dodajmy, robili to po 12-14 godzin, to wszystko staje się jasne. Najgroźniejszym w skutkach był wypadek podczas przenoszenia ciężkich płyt betonowych. Każdą z nich niosło czterech mężczyzn. Zdarzyło się raz, że trzech tragarzy taką płytę postawiło już na podłożu, jeden jeszcze trzymał i… stracił palec.

Wyszliśmy na zaplecze bazy. W budynku agregatorni remontowano urządzenia prądotwórcze. Muszą pracować niezawodnie przez kilkanaście miesięcy. W stacji paliw układano i mocowano beczki z benzyną. Trzeba je dobrze powiązać, żeby zimowy wiatr nie poroznosił ich po okolicy. Instalacja wodociągowa też wymagała naprawy. Później zostaną usunięte wielkie bryły lodowe, które utworzyły się pod budynkiem stacji. Ta przestrzeń między podłogą, a gruntem musi być wolna. Ułatwi to silnym wiatrom swobodny przepływ, a stację uchroni przed uderzeniami huraganów.

Zatoka z każdą minutą opróżniała się z lodów. Niektórzy rzecz określali dosadniej. Zanim jednak prom dotarł do nabrzeża, minęło kilka godzin. Inżynier Jeleński przypomniał wtedy dyskusje, jakie wiedliśmy od pierwszych dni wyprawy. Teraz nikt nie miał czasu zastanowić się nad tym, czy był wśród nas Jonasz, czy też nie. Wszyscy zajęci byli przygotowaniami do rozpoczęcia, a właściwie – zakoczenia wyładunku.

Na Spitsbergenie niemal wszystkie prace wykonuje się ręcznie. Władze norweskie bardzo rygorystycznie podchodzą do przywożenia na wyspę maszyn, ciągników czy samochodów. Chcą do minimum zmniejszyć wpływ człowieka na środowisko naturalne wyspy.

Na brzegu przetrwano prace. Wszyscy obserwowali prom, który przy asekuracji małych kutrów i szalupy wpływał w pole rozrzedzonej kry. Lodowe kamienice niechętnie, ale coraz szybciej wędrowały poza barierę szkierów, gdzie porwane falami Oceanu Lodowatego odpływały na południe.

Kiedy pierwsza przyczepa wjechała na ląd, powitano ją oklaskami. A więc rozpoczął się wyścig z czasem. Przez kilka dni, bez chwili wypoczynku, przewożono kilkusettonowy ładunek „Ledóchowskiego”. Później przy pomocy promu przetransportowano także te towary, które leżały obok lodowca Hansa. Kiedy w zatoce pojawiły się mgielne obłoczki, pierwsza oznaka zmiany pogody, do brzegu zbliżał się prom z ostatnim ładunkiem. Były nim dwa potężne zbiorniki, ledwo mieszczące się na przyczepach. Najpierw wprowadzono jedną i kiedy traktor zaczął holować drugą, prom, pozbywszy się nadmiernego ciężaru, wyskoczył z wody i odpłynął kilka metrów w głąb zatoki. Ciągnik przechylił się niebezpiecznie. Przyczepa ze zbiornikiem wpadła do wody. Całe szczęście, że zdarzyło się to przy brzegu.

Pogoda psuła się coraz bardziej. Natychmiast przeholowano zbiornik pod burtę statku, podniesiono raz jeszcze do góry i ponownie załadowano na przyczepę. Tym razem akcja zakończyła się szczęśliwie. Prom został rozmontowany i ułożony w ładowniach statku. Ci, którzy byli jeszcze na lądzie, musieli szybko wracać na pokład „Ledóchowskiego”.

Mgła gęstniała jak mleko wlewane do szklani z wodą. Do zatoki wpływały nowe partie kry i gór lodowych.

Z inżynierem Jeleńskim pobiegliśmy do szalupy. Na brzegu ostatnie uściski dłoni, pożegnanie, tradycyjne życzenia stopy wody pod kilem. Ktoś zażartował jeszcze, żeby nowi zimownicy pocałowali w jego imieniu największego niedźwiedzia Arktyki w czoło!

Inżynier siadł na burcie szalupy. Kątem oka spojrzał w stronę oddalającego się budynku stacji. Widać było, że zaczyna normalnie oddychać. Jego oczy nie były już tak rozbiegane. Nie palił też papierosów, które zawsze trzymał po uczniowsku, w lekko zaciśniętej dłoni. Pierwsza i najtrudniejsza część jego zadania została wykonana. Kiedy będziemy już w kraju, on rozpocznie budowę nowych obiektów obok stacji. Musi uwinąć się w miesiąc, do przypłynięcia następnego statku. Mimo zmęczenia chętnie rozmawiał, przypominał wydarzenia z ubiegłego roku.

– Zadaniem jednego z kolegów było rozładowanie przyczep wypełnionych beczkami z paliwem. Przyczepa podjeżdżała pod tarasu z opon samochodowych. Po otwarciu klapy, beczki spadały na ten gumowy materac. Później przenosiliśmy je do magazynu paliw. Jeżeli pracuje się bez przerwy przez dwadzieścia godzin i pracę taką wykonuje od wielu już dni, to pewne czynności stają się automatyczne. I właśnie ten kolega zapomniał się, stanął na oponach i otworzył klapę przyczepy. 26 beczek zaczęło spadać jedna za drugą wprost na niego. On stojąc lewą nogą w otworze jednej opony i prawą w drugiej zaczął uciekać. Cofał się do tyłu, ale nogi natrafiały na coraz to nowe opony. Potykał się, przewracał, a beczki już spadały z platformy i po odbiciu się od pierwszej opony, podskakiwały wysoko. Resztką sił uskoczył w bok. W tym momencie beczki, jedna za drugą, stoczyły się z przyczepy na taras. Wszyscy, którzy to widzieli, byli równie mocno przerażeni, jak ów kolega. Jedna beczka waży przecież ćwierć tony. A więc moment nieuwagi i nieszczęście gotowe.

Pośpiech. To nieodzowny towarzysz wszelkich polarnych przedsięwzięć. W tych warunkach prawie zawsze gwarantuje sukces. Ale wyładunek za wszelką cenę nie jest najlepszym rozwiązaniem. W ubiegłym roku polarnicy zaniepokojeni zmianami w nienagannej pogodzie postanowili szybko przewieźć na brzeg skrzynię z agregatem. Na promie stała przyczepa. Statkowy dźwig wolno opuszczał na nią ładunek. W pewnym momencie dmuchnął wiatr, fala podbiła pontony i skrzynia powędrowała do wody. Jeden z naukowców tak się przestraszył, że po linie wdrapał się na pokład statku. Inni omal nie wykąpali się w zimnych wodach zatoki.

Wolno podpływaliśmy do statku. Mgła była już bardzo gęsta. Widoczność l50, może 200 metrów.

– No, chłopcy, do domu! A może któryś zostanie jeszcze z nami?

Z tego zaproszenia, niestety, nikt z zimowników nie chciał skorzystać. Inżynier Jeleński pomachał więc ręką na pożegnanie i skierował szalupę do brzegu.

Kwadrans przed północą kapitan polecił podnieść kotwicę. Ruszyliśmy do kraju. Za rufą „Ledóchowskiego” pojawił się spieniony kilwater. Niespiesznie opuszczaliśmy wody fiordu Hornsund. Przez kilka godzin wyprzedzaliśmy karawany lodowych gór. Niektóre ocierały się o burty „Ledóchowskiego”, który, o ironio, nie ma klasy lodowej. Najmniejszy błąd, a przepływająca obok kra była w stanie rozciąć burtę.

Na pokładzie tłoczno. Patrzyliśmy na ginące we mgle zarysy wyspy. Biały puch otoczył szczyty, okrył je szczelnym tumanem wirujących kropelek wody. Wyspa, tak jak się nam objawiła, tak teraz zniknęła. Na pokład wyszli też zimownicy. Nie oglądali się jednak za siebie. Obserwowali wodę krojoną i odrzucaną na boki przez dziób statku. Pod stopami wyczuliśmy długą, atlantycką falę…

 

Polarnicy twierdzą, że z tego zakątka świata wyjeżdża się na chwilę. Ma bowiem ta wyspa jakąś siłę, nieokreśloną i nieograniczoną… Jest nią… niedogodność, która zaczyna nękać człowieka, gdy opuszcza ten ląd. Polega ona na tym, że jeszcze na dobre nie wyjechało się ze Spitsbergenu, a już chciałoby się do niego powrócić.

 

Profesor Szupryczyński wystąpił na krok przed swoich kolegów.

– Melduję – powiedział do mikrofonów stojących na Skwerze Kościuszki w Gdyni – powrót uczestników pierwszej polskiej wyprawy polarnej Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk na Spitsbergen. Zadania naukowe i techniczne postawione przed dziesięcioosobowym zespołem zostały wykonane.

Oklaski zwieńczyły meldunek. Rodzice, żony, dzieci, uśmiechy, kwiaty… Ktoś ocierał łzy.

– Pracowaliśmy w warunkach ekstremalnych – kontynuował nieco cichszym głosem. – Po nocy polarnej odwiedziło nas 241 niedźwiedzi. Byliśmy jedyną polską ekipą naukową, która realizowała swe zadania, zdobywała pomiary oraz obserwacje z bronią w ręku. Trwało to trzynaście miesięcy…

Przeładunki w lodzie