Spitsbergeńskie metropolie

 

 

– Halo, baza, mówi kapitan. Za chwilę, przyślemy do was ostatnią szalupę. Myślę, że powinniśmy się zastanowić, czy czekamy na poprawę pogody, czy może popłyniemy z paleontologami do Sassendalen? Zapraszam na pokład!

Przez okno bazy patrzyliśmy na fiord. Zatoka wypełniona krą i górami lodowymi, Prognozy na najbliższe dni nie wróżyły zmian. Trzeba więc realizować wariant B programu ekspedycji: „W przypadku braku możliwości rozładunku statku płynąć na północ, do miejsca, gdzie w okresie polarnego lata znajduje się teren badań paleontologicznych”. Naszą największą troską był biały jęzor, który przypłynął do Hornsundu ze wschodnich wybrzeży wyspy.

Nie można bagatelizować tej niezbyt groźnie z daleka wyglądającej kaszy lodowej. Za kilka godzin zablokuje ona wyjście z fiordu na pełne morze. Wyszedłem przed budynek stacji. Szarość spitsbergeńskiego świata emanowała apatię. Chmury zniżały się coraz bardziej do ziemi. Tylko tundra niemal z godziny na godzinę zaskakiwała swoimi metamorfozami. Zaraz, zaraz… Przecież nie minął jeszcze tydzień, jak przypłynęliśmy. Wtedy niemal wszystko pokrywał śnieg. Teraz na nasłonecznionych polanach nie było go nawet na lekarstwo. Wokół wszystko się zieleniło. Zakwitało. Pachniało.

Wilgotne, ogrzane powietrze łaskotało twarz w osłoniętych od wiatru skrawkach plaży. W pewnej chwili spostrzegłem, że łażę na czworaka! Mikroskopijne cząstki unoszącej się do góry pary wodnej przyspieszały oddech. Osadzały się tuż nad linią warg, wywołując uczucie przyjemnego chłodu. Chciałem wejść do tej lilipuciej puszczy centymetrowych smukłych brzóz, topól i sosen. Tam nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Żadne monstrum w postaci chrabąszcza czy mrówki nie tratowało misternych konstrukcji – żartu natury.  Wpatrywałem się w niewielki zagajnik. Pojedyncze drzewka co chwilę wyzwalały całą witalną moc i wysuwały swoje korony nad inne, słabsze rośliny. Niczym jętki-jednodniówki chciały doznać pełni życia…

Niektóre rośliny wyrosły wprost na kamieniach!

Delikatnie uniosłem kępkę mchu. Leżała na zmurszałych ścianach skał. Nie była połączona z glebą najmniejszym korzonkiem! Czary? Pewnie zrodziła ją pośniegowa wilgoć zagnieżdżona we wklęsłym kamiennym uskoku. Tam znalazło ją życiodajne słońce.

– Co pan robi? – podszedłem do ogrodzonego cienkim drutem kawałka tundry, nieopodal bazy, gdzie doktor Banach „strzepywał” termometr – Przecież zakończyliście już badania!

– Teoretycznie tak, ale nie mogę nie skorzystać z okazji, by poszerzyć zbierane przez cały rok materiały. Widzi pan? To są termometry ekstremalne. Jeden z nich mierzy temperaturę maksymalną w danym okresie, a drugi minimalną. O, proszę spojrzeć. Ze wskazań wynika, że temperatura przy gruncie jest dużo wyższa niż w powietrzu. Zimą jest odwrotnie. A tym termometrem mierzymy temperaturę w miejscach, do których odmarza zewnętrzna powierzchnia gruntu. Tutaj ziemia odmarza tylko do głębokości dwóch metrów, podczas gdy u nas w Polsce na taką zamarza!

Na statku odbyła się kolejna narada. Postanowiono, że ze względu na ciągle utrzymującą się w Zatoce Białego Niedźwiedzia barierę pokruszonego lodu, uniemożliwiającą prowadzenie rozładunku, popłyniemy wzdłuż zachodnich wybrzeży Spitsbergenu do wielkiego i chyba najpiękniejszego fiordu wyspy – Isfjordu. Znajdują się tam osady górnicze: norweska – Longyearbyen i radziecka – Barentsburg. Po drodze wysiądzie pani profesor Biernat ze swoimi – jak nazwano jej czterech asystentów – budrysami.

W Longyearbyen, stolicy Spitsbergenu, kierownicy wyprawy, zakończonej i rozpoczynającej się, złożą gubernatorom wyspy sprawozdanie z przebiegu prac oraz przedstawią dokumenty i upoważnienia nowej ekspedycji. Podobne formalności trzeba załatwić w Barentsburgu.

„Ledóchowski” bardzo wolno płynął w stronę otwartego oceanu. Niski pułap chmur nie zachęcał do dłuższego przebywania na pokładzie. Długa atlantycka fala znów zaczęła „denerwować” niektórych uczestników wyprawy.

Podczas obiadu podziwialiśmy przez okna oficerskiej mesy czoło lodowca Werenskiolda. Wcześniej minęliśmy niezauważalny nawet przez szkła lornetki słynny domek traperski w Hyttevice. Po lewej burcie Dunöyane, owiane legendą Wyspy Ptasie. Tam można głaskać ptaki, które wysiadują jaja. Można nazbierać kilogramy najlepszego w świecie puchu. Przez szereg lat organizowano w tym celu specjalne ekspedycje, ale teraz jest to zabronione. Puch stanowi jedyny i podstawowy materiał do budowy ptasich gniazd. Gdyby Hitchcock znał te okolice, prawdopodobnie na Dunöyane zorganizowałby atelier do swego słynnego dreszczowca „Ptaki”. Kiedy bowiem naruszy się granice gniazdowania niektórych z nich, potrafią zaciekle i skutecznie bronić piskląt.

Nad ranem minęliśmy wejście do Bellsundu. Na zboczach było tam jeszcze sporo śniegu. Białe łaty połyskiwały w słońcu.

Zmiana obrotów maszyny. Ściana masywów górskich rozstępowała się wolno, niczym wrota sezamu. Załamał się dotąd idealnie prosty kilwater. Oto Isfjord. Po prawej burcie Kapp Line. Na tym niewielkim cyplu stoi latarnia morska Kapp Linnè Fyr. Gdy słońce odchodzi ze Spitsbergenu, jej błyski wyznaczają drogę statkom zmierzającym do górniczych osad. Kiedy jednak kończy się sezon żeglugowy i gruby lód wycisza oceaniczną toń, obsługa latarni i radiostacji nieustannie czuwa nad bezpieczeństwem żeglugi oraz lotnictwa w tych rejonach Arktyki.

Próbowałem wyobrazić sobie akcję dziejącego się właśnie dramatu emocji i uniesień, wywołanych krajobrazem i popatrzeć na wszystko z lotu ptaka… Transfokator obiektywu wyobraźni kadrował szerokim planem kilkumilowe wejście do Isfjordu. Maleńki statek nieustannie zbliżał się do skalnych wrót. Ich szczyty przykrywały śnieżne łaty. W słońcu lśniły drobniutkie nitki karkołomnie spadających do morza potoków. A skały wyrastały z turkusu oceanicznych głębin. Statek unosi się jakby w stanie nieważkości, płynie przez trójwymiarową stonowaną słonecznym światłem morską przestrzeń. Przy brzegu algi i brunatnice. Wszystkie lekko swingują i unoszą się w kilkudziesięciocentymetrowej warstwie przejrzystej wody.

Byle wyżej, byle bliżej słońca! Kilwater, jak dym z papierosa rozpływał się w mateczniku. Hm… Mówią – statkowa pępowina…

A dalej? Dalej błękit nieba, błękit wody, błękit śniegu.

Szczyty przechłodzone wieczną zmarzliną i płaskowyże grzbietów lodowców. Idealnie czyste powietrze pozwalało patrzeć na niewyobrażalne odległości. Aż po krzywiznę globu…

Na pokładzie cisza. Ludzie przytłoczeni pięknem Spitsbergenu poddawali się nastrojowi chwili.

Minęliśmy niewielki cypel ograniczający wejście do fiordu od północnego wschodu. W 1826 roku pochowano tam Iwana Starostina, człowieka, który spędził na Spitsbergenie 39 lat! Rosyjscy polarnicy uważają go za pierwszego obywatela wyspy. Zresztą nie tylko on z licznej rodziny Starostinów bywał w tych okolicach. Jego przodkowie zbudowali chatkę przy wejściu do Isfjordu, a jeden z nich – świadczą o tym zachowane dokumenty – zwracał się do cara z prośbą o finansową pomoc, potrzebną do założenia stałej osady na 78°N!

Z prawej burty wejście do Grønfjorden. Zawiniemy tu w drodze powrotnej. Po kilku godzinach niczym niezakłóconej żeglugi wpłynęliśmy na redę osady Longyearbyen. Określenie reda było wielkim komplementem dla zbitego z kilkunastu desek mola-nabrzeża, przy którym najczęściej cumuje „Polar Star”, jednostka pamiętająca niejedną polarno-morską sprawę i tajemnicę tych wód.

Niedziela. Gubernator wyjechał z osady. Są tylko jego zastępcy. Chętnie przypłyną na pokład „Ledóchowskiego”, jeśli kapitan wyśle po nich szalupę.

Rozpalone słońce odsłaniało wszystkie uroki tego zakątka fiordu. Po lewej burcie kilkusetmetrowej wysokości masyw górski z licznymi jeszcze jęzorami śniegu na zboczach. Nasłonecznione partie są idealnie gładkie i mają jasnobrązowy, czekoladowy odcień. Czy kiedykolwiek ktoś próbował wspinać się po tej kamiennej ślizgawce? Po prawej burcie – osada górnicza i stolica wyspy. Zbudowano ją w wielkiej dolinie, którą przed laty wypełniał lodowiec. Latem, jej środkiem płynie rwąca rzeka. Żółte wody wpadają do fiordu. Na łagodnych stokach – osiedla drewnianych domków. Wszystkie identyczne – czarne dachy i brązowe lub żółte ściany. Główna, a zarazem jedyna droga w osadzie łączy kopalnie i magazyny na wybrzeżu z wnętrzem doliny.

Przed dziobem statku przemknęła czerwona motorówka. Po chwili pojawiły się następne. Norwedzy lubią w niedzielne przedpołudnie pływać po wodach fiordu tymi japońskimi cackami.

W zasadzie, o wszystkim, co się tutaj znajduje, można mówić: „położony najdalej na północy globu”: sklep, szkoła, kościół, przedszkole, kopalnia, taksówka, bank, szpital, radiostacja, księgarnia, posterunek policji itd. Longyearbyen leży na 78°12‘18‘’N.

Zastępca gubernatora Svalbardu wyraził zgodę na kilkugodzinne zwiedzanie osady.

Żużlową drogą z portu weszliśmy na niewielkie wzniesienie, z którego rozpościera się panorama Isfjordu. Było ciepło. Porozpinaliśmy kurtki i skafandry. Rozłożone u podnóża gór pasy tundry, niewielkie podmokłe polany są miejscem wypasu reniferów. Kilka par bez specjalnego entuzjazmu skubało zielone porosty. Nieopodal kilkanaście białych krzyży… Cmentarz z okresu II wojny światowej.

Na Spitsbergenie wojna zaczęła się w ostatnim dniu lipca 1941 roku. Do Adventfjordu przypłynęła wówczas eskadra angielskich okrętów wojennych. Żołnierze zajęli radiostację.

Po trzech tygodniach, na wezwanie wojskowego gubernatora wyspy przypłynęły kolejne okręty. Postanowiono ewakuować wszystkich mieszkańców Longyear. Zdecydowano, że kopalnie i urządzenia wydobywcze zostaną zniszczone. Najpierw przewieziono do Archangielska Rosjan z Barentsburga, Piramidy i Grumand. Później opuścili Spitsbergen górnicy z Longyear, Svea i Ny Ålesund. Ewakuowano również wszystkich myśliwych. Ekipy saperów zaminowały kopalnie. Podpalono hałdy węgla – 130 tysięcy ton. Ówczesny dyrektor firmy górniczej „Stove Norske”, Einer Sverdrup przekonał dowódcę flotylli brytyjskiej, aby ten odstąpił od niszczenia sprzętu i urządzeń. Wymontowano tylko najważniejsze części agregatów prądotwórczych. 31 sierpnia 1941 roku w małym kościółku w Longyearbyen odprawiono ostatnie nabożeństwo. Uczestniczyli w nim wszyscy mieszkańcy osady. Później udali się na nabrzeże, a stamtąd na pokład angielskich okrętów. Spitsbergen opustoszał. Kiedy z pola widzenia zginały już jego ostre szczyty, nad horyzontem unosiły się jeszcze kłęby dymu z podpalonego węgla. Po kilku tygodniach do zatoki zawinęły okręty niemieckie. Rozpoczęto budowę lotniska. Na okres zimy polarnej pozostawiono oddział żołnierzy obsługujących radiostację.

Mieszkańcy Svalbardu, którzy dotarli do Wielkiej Brytanii, czynili wiele starań, aby powrócić na wyspę i obsadzić ją oddziałami wojskowymi. Wreszcie udało się dyrektorowi Sverdrupowi uzyskać zgodę na wyekwipowanie dwóch statków z żołnierzami i górnikami, którzy mieliby strzec kopalni i urządzeń.

Rejs na Spitsbergen przebiegał pomyślnie. Sprzyjała nawet pogoda. Ale w Isfjordzie, a więc niemal u kresu wyprawy, oba statki, „Isbjörn” i „Selis” zostały zaatakowane przez cztery niemieckie bombowce. Po kilkugodzinnej walce statki zatonęły w okolicach Barentsburga. Wśród 15 zabitych był także dyrektor Sverdrup. Większość załogi i górników zdołała dostać się po lodzie do osady. Cel wyprawy został więc osiągnięty. Przed nadejściem następnej zimy przybył na wyspę jeszcze jeden oddział norweski. Żołnierze ochraniali kopalnie w Longyear i Svea.

Niemcy byli doskonale zorientowani w zamiarach Norwegów. Ale dopiero w 1943 roku przystąpili do opanowania Svalbardu. Do fiordów coraz częściej wpływały okręty Kriegsmarine. Jesienią eskadra, w której znajdował się między innymi słynny pancernik „Tirpitz” zaatakowała kilkudziesięcioosobową załogę norweską. Potężne działa pancernika kruszyły skaliste nabrzeże. Odpowiadało im jedynie kilka lekkich armat. Uszkodzona została stacja meteorologiczna, składy portowe, część budynków mieszkalnych. Norwedzy nie mieli szans. Sześćdziesięciu ludzi zginęło lub dostało się do niewoli. Wyspa pozostała jednak w rękach norweskich. Kolejną zimę 1943/44 spędziła tam grupa żołnierzy pod dowództwem gubernatora Svalbardu O.R. Lunda. Po zakończeniu działań wojennych do Longyearbyen i innych osad powrócili górnicy. Odbudowano mieszkania, naprawiono urządzenia, wznowiono wydobycie węgla.

Obok cmentarza leżały jakieś urządzenia. Powyginane blachy, pręty, części maszyn, które pokryła już warstwa rdzy. Zapewne wszystkie te rzeczy… stoczyły się z kopalni położonej kilkaset metrów nad poziomem morza! Na stromej ścianie wzgórza pozostały fragmenty wejścia do szybu, przystani wyciągów wózków kolejki linowej i schodów. W niektórych oknach zabudowań przyczepionych do zbocza były jeszcze szyby. Po drugiej stronie osady wejście do innej kopalni. Dolinę przegradza kolumnada wysokich i grubych słupów trakcji wyciągowej. Z tablicy pamiątkowej wynika, że wyciąg ten oraz kopalnia zostały zbudowane w 1925 roku.

Kiedy przepisywałem tę krótką notatkę, podszedł do mnie stary mieszkaniec osady. Gęsta siwa czupryna i czerwone, odmrożone policzki wskazywały, że niejedną zimę spędził w Longyear. Na sobie miał tylko flanelową koszulę i wytarte watowane spodnie. Uśmiechał się życzliwie i próbował coś tłumaczyć łamaną angielszczyzną i bogatszą, a co za tym idzie, bardziej zrozumiałą gestykulacją. Przypominał lata świetności porzuconej już kopalni. Później pokazał nowe urządzenia, serpentyny taśmociągów przekazujących węgiel z odległych składowisk na nabrzeże, do którego statki mogą przybijać tylko w ciągu kilku letnich miesięcy roku.

Niemal każdy mieszkaniec Longyearbyen jest górnikiem. Ich twarze są szare, pozbawione uśmiechu, zmęczone. Wielu nigdy przedtem nie pracowało w kopalni. Uprawiali rolę na nieurodzajnych skrawkach Norwegii, byli rybakami, którzy błądząc wśród fiordów i zatok bardziej modlili się o pogodę niż pełne sieci. Dziś nawet w czasie polarnej nocy istnieje możliwość powrotu na kontynent. Ale przed laty, kiedy komunikacja odbywała się tylko szlakami morskimi, człowiek, przerażony ciężką pracą, nadzwyczaj trudnymi warunkami atmosferycznymi, bez mieszkania i wygód musiał tkwić w tym piekle. Musiał pracować. Nikt bowiem nie dostawał jeść, kto nie pracował. Jedyną ucieczką, wyzwoleniem się, było samobójstwo, utrata zmysłów, apatia, alkoholizm. Ktoś, kto nie pogodzi się z arktyczną rzeczywistością, nie potrafi jej zaakceptować – ginie.

Swego, czasu – to wymowny przykład – Brytyjczycy pragnąc zaznaczyć swą obecność na wyspie, zsyłali na Spitsbergen więźniów. Marynarze ze statków, które przywoziły tych ludzi, opowiadali, że już po kilku dniach pobytu na lądzie więźniowie błagali, by zawieziono ich do Anglii. Mroczne cele i lochy Tower były po stokroć przyjemniejsze od perspektywy pozornej wolności na Spitsbergenie.

Pewna Francuzka, która odwiedziła wyspę w 1869 roku, a wrażenia z tej podróży opublikowała w książce „Podróż kobiety na Spitsbergen”, przekonywała czytelników, że najodważniejsi ludzie, nawet ci sprawdzeni już w trudnych sytuacjach nie byliby w stanie żyć na tych północnych ziemiach. Zabiłby ich paraliżujący strach i bezwzględna surowość natury.

Byli jednak wśród mieszkańców Svalbardu ludzie jakby stworzeni do panujących tam warunków, ludzie niepowtarzalni.

Były też kobiety, które przyjeżdżały z mężami, prowadziły im dom, rodziły dzieci. Mieszkały w lichych barakach, których ściany drżały przy najmniejszym podmuchu wiatru, a śnieg przedostawał się wszystkimi szczecinami. W oknach tych domostw zawsze jednak wisiały firanki, a na parapetach stały doniczki z mizernym kwiatem. To one, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, wierciły w kiju od szczotki małe otwory i mocowały w nich patyczki, które ozdobione watą miały przypominać choinkę.

Svalbardczycy, w listach do najbliższych w kraju nigdy nie skarżyli się na trudy życia. Pisali o wrażeniach wywołanych przyrodą, o wspaniałych krajobrazach, które, gdy pokazało się słońce, były wielką satysfakcją za monotonię nocy polarnej. Na kartkach pospiesznie wyrwanych z zeszytu rysowali śnieżne rzeźby i abstrakcyjne lodowe formy. Chcieli utrwalić oglądane galerie fantasmagorii barw i kształtów.

Chodząc „ulicami” Longyearbyen obserwowałem młodych ludzi, którzy siedzieli na gankach drewnianych domków. Głośno rozprawiali, bawili się z dziećmi, tu urodzonymi obywatelami Svalbardu. Maluch w jaskrawoczerwonym skafandrze pobiegł za kotem. Przewrócił się na żużlowej drodze. Dzielnie otarł łzy, a na twarzyczce pozostały czarne smugi. Wszędzie mnóstwo pyłu węglowego. Ale zimą, kiedy leży śnieg… Hm… Wtedy dzieci nie biegają za kotem.

Podszedłem do grupy młodych ludzi. Stali oparci o balustradę mostu. Każdy w dżinsowych spodniach, wysokich butach i krótkich kożuszkach. Dwie bliźniaczo podobne do siebie dziewczyny co chwilę odrzucały jasne długie włosy. Wymieniliśmy pozdrowienia. Zapytałem, czy mają zapałki? Spojrzeli po sobie i z uśmiechem odpowiedzieli, że nie palą. To za droga przyjemność. Chyba mają rację. Ciężka, trwająca przez dwa, trzy lata praca w kopalni nie powinna pójść „z dymem”. Pobyt na Spitsbergenie to dla nich szansa, możliwość szybkiego zarobienia dużych pieniędzy. Jak ongiś Wikingowie – teraz oni wyruszają w dalekie i niebezpieczne strony, aby… szukać szczęścia. Jakby zniewoleni rodowodem…

Po załatwieniu wszelkich formalności związanych z rozpoczęciem kolejnego cyklu badań polskich naukowców w Hornsundzie, pożegnaliśmy Adventfjord. Ruszyliśmy w głąb Isfjordu, do Sassendalen. W tej dolinie przez trzy miesiące będzie pracować ekipa paleontologów. Pogoda bez zmian. Kilka mil przed Sassenfjorden – pas lodów. Te miejsca Spitsbergenu chyba zapomniały o wiośnie! „Ledóchowski” zatrzymał się przy zastygłej barierze lodowej, Może się uda, może zdołamy się przebić jeszcze przynajmniej kilka mil?

Kilku marynarzy na dziobie co kilka sekund przekazywało meldunki na mostek. Wolno, metr po metrze wchodziliśmy na lód. Za rufą spieniona woda i kra świadczyły o „wysiłku” statkowych maszyn. Wyjrzałem przez najniżej umieszczone bulaje. Stąd do powierzchni lodu było może dwa, trzy metry. Potężna kra, która weszła pod dziób statku i lekko go uniosła, nagle pękła wyrzucając potężne strumienie wody.

Już prawie połowa długości kadłuba wcięła się w lód. Z każdym pokonywanym centymetrem stawał się on grubszy. To już więcej niż dwa metry! „Ledóchowski” jak na ironię nie posiada klasy lodowej. Taka zabawa w lodołamacz może skończyć się źle! Decyzja – wycofujemy się. Po wpłynięciu na wolne od lodu wody statek wykonał cyrkulację. Kapitan chciałby podejść jak najbliżej brzegu. Przynajmniej na dwie mile. Pod nami – sto pięćdziesiąt metrów. Temperatura powietrza – plus dwa stopnie. Temperatura wody – najwyżej kilka dziesiątych stopnia powyżej zera.

Ekipa paleontologów miała kilka ton towarów. Z ewentualnego miejsca lądowania do właściwego terenu badań trzeba przejść jeszcze sześć mil. Kto i jak będzie transportował wyposażenie? Czy nie lepiej zrezygnować z realizacji programu badawczego?

– Nigdy! – zadecydowała profesor Biernat.

W kilka minut później grupa rozpoznawcza ruszyła w stronę brzegu. Marynarze oraz asystenci pani profesor powinni znaleźć miejsce dogodne do wyładunku. Kiedy szalupa pokonała połowę dystansu, nagle pogorszyły się warunki pogodowe. Zerwał się wiatr. Fale stawały się coraz wyższe. Kapitan Ulicki podbiegł do ukaefki. Próbował nawiązać łączność z szalupą. Bezskutecznie. Ale nie rezygnował. Cierpliwie powtarzał wołanie. Z szalupy nie odpowiedziano także na sygnały statkowej syreny. Cisza. Ktoś z obserwujących zauważył, że łódź dryfuje! Czyżby awaria silnika?

Stan morza – prawie pięć! Po chwili – już sześć…

Z głośnika radiotelefonu, poprzez silne trzaski odezwał się jeden z marynarzy, kierujący szalupą numer dwa. Trudno go zrozumieć. Zakłócenia przerwały łączność. Mieli więc awarię, ale teraz na wodach małej zatoki nic im nie grozi. Tam fala jest mniejsza. Za to brzeg, niestety, wznosi się wysoko nad powierzchnię morza. Penetracje objęły kilkumilowy odcinek. W miejscach, gdzie byłoby możliwe dopłynięcie szalup z wyposażeniem, znajdował się jeszcze lód. A w skład bagażu ekipy wchodziły między innymi dwustukilogramowe beczki z paliwem. Jak wciągnąć je na górę, a potem przetransportować co najmniej sześć mil? Pani profesor nie chciała jednak odstąpić od raz powziętej decyzji.

– Przez kilka dni odpoczniemy w tym niewielkim domku na nabrzeżu – powiedziała. – Poczekamy na warunki sprzyjające marszowi w stronę Sassendalen. Obok chaty chłopcy ustawią namioty. Tam będzie nasz stały magazyn sprzętu i prowiantu. Z tej bazy produkty i towary będziemy transportować na plecach. Sześć mil. Mnie to nie przeraża, a pana? – docent Pulina zrezygnował z przekonywania pani profesor,

Prace przeładunkowe trwały całą noc. Kilka razy szalupy pokonywały odcinek między statkiem a brzegiem.

Rano pożegnaliśmy paleontologów i ruszyliśmy do Barentsburga. To osada radziecka, ośrodek wydobycia węgla kamiennego, położony w jednaj z odnóg Isfjordu – Grønfjorden. Po kilkunastu godzinach spokojnej żeglugi zauważyliśmy maleńkie kolorowe punkciki rozsypane na wysokim tarasie, u podnóża rozległego pasma gór. Z każdą chwilą pojadały się nowe miniaturowe domki. Widać szpital, budynek straży pożarnej, salę kinową, restaurację. Kapitan portu, a raczej jedynej przystani, od której nasz statek jest prawie dwukrotnie większy, zezwolił na cumowanie. Nabrzeże zapełniło się Barentsburczykami. Ktoś z członków wyprawy zawołał po imieniu mężczyznę stojącego na niewielkim pomoście. Po chwili kolejny okrzyk, jeszcze jedna znajoma twarz. Na wieść, że do nabrzeża przybił statek z polskimi polarnikami zbiegła się połowa osady. Serdeczne powitanie. Stromymi i niezwykle wysokimi schodami poszliśmy w towarzystwie gospodarzy do miasta. Jest ono zupełnie inne niż Longyearbyen. Po obu stronach szerokiego, stromo wznoszącego się traktu spacerowego – solidne, piętrowe budynki. Klomby pełne kwitnących kwiatów Północy. Obok przedszkola – plac zabaw oraz mini – park. Kilkanaście ławek. Matki obserwują bawiące się dzieci. Na poczcie wysłaliśmy kartki. Największą atrakcją muzeum jest… biały niedźwiedź. Na ulicach zwracał uwagę rozbudowany system ścieków. Tworzą go drewniane koryta – kanały, którymi płyną rwące strumienie, biorące swój początek w pobliskich górach.

W Barentsburgu czynna jest jedna z dwóch radzieckich kopalń węgla kamiennego na Spitsbergenie. Druga mieści się w Piramidzie. Chodniki barentsberskiej kopalni biegną w strefie wiecznej zmarzliny. Temperatura przy ścianach nie przekracza minus pięciu stopni Celsjusza. Sieć górskich, kopalnianych korytarzy wynosi ponad 30 kilometrów. Taką ażurową konstrukcję ma masyw górski Olafa, w którym znajdują się eksploatowane pokłady węgla. Górnicy nie zjeżdżają więc w dół, pod ziemię, ale są wywożeni do szybów i korytarzy… górskim wyciągiem krzesełkowym. Jak w każdej kopalni, najważniejszą instalacją jest system nawiewu świeżego powietrza. Dmuchawy o potężnych rozmiarach tłoczą je do najdalszych chodników. W ciągu roku przepompowuje się go ponad dwa miliardy metrów sześciennych.

Sieć kabli energetycznych przekracza 25 tysięcy metrów. Centralna elektrociepłownia opalana miejscowym węglem posiada generatory o łącznej mocy 7500 kilowatów. Wodę, która jest potrzebna ludziom i kopalni, czerpie się z jeziora odległego od Barentsburga o osiem kilometrów! Rosjanie wspólnie z Norwegami zbudowali wodociąg, który łączy ten zbiornik z osadą poprzez całą długość Zielonego Fiordu. Jego głębokość przekracza sto pięćdziesiąt metrów.

Czas wracać do Hornsundu. Systematycznie otrzymywane z bazy, a także od norweskich obserwatoriów komunikaty na temat sytuacji lodowej oraz warunków nawigacyjnych w Zatoce Białego Niedźwiedzia, niestety, nie były pomyślne.

Na kolejnym zebraniu przyjęto nowy wariant przebiegu wyprawy. Trzeba przetransportować na ląd przynajmniej wyposażenie i prowiant dla grupy zimowników. W drugim rzucie, o ile pozwoli pogoda, należy przewieźć wszystko, co jest niezbędne do pracy ekip letnich. Trzecim etapem byłoby wyładowanie elementów budowlanych, z których ma powstać budynek laboratoryjno-mieszkaniowy dla grup prowadzących prace badawcze w okresie lata arktycznego.

A więc kurs na Hornsund. Spokojne wody Isfjordu odzwyczaiły nas od kiwania.

A między nami tylko lód i noc...