Przetrwanie

 

– Czy mówię dość jasno? Nie za wiele tych specjalistycznych określeń?

– Nie, nie… Oczywiście, że nie! – od dłuższej chwili nie wiedziałem, o czym mówiliśmy. Byłem zafascynowany metamorfozą, pojawieniem się zupełnie nowego wyrazu twarzy, uśmiechu profesora… Patrzyłem na innego człowieka. Rozklejał się… Zresztą jak wszyscy jego koledzy. Nie mógł już dłużej wytrzymać oficjalnego tonu i przebiegu rozmowy. Po wybuchu radości, kiedy do brzegu dobiła szalupa z dawno nieoglądanymi nowymi twarzami, powróciła naturalna kontrola spontanicznych reakcji, ukrycie twarzy pod maską. Teraz – kolejny kryzys. Kryzys bycia sobą… Przemiana postępowała wolno. Profesor czuł to. Przez cały rok jemu właśnie najtrudniej przychodziło utrzymanie „urzędowej” maski. Był przecież kierownikiem, szefem, dowódcą. Nie mógł pokazywać swoich wątpliwości, słabości, wahań, strachu…

– Panie profesorze…

Poczułem się bardzo głupio słysząc własne słowa. Na twarzy profesora, pociągłej, szczupłej, z ostro kreślonymi liniami dojrzałem grymas. Żegluga za horyzont jego myśli i doświadczeń wymagała także od niego pewnego wysiłku emocjonalnego. Bo to już wyprawa w czas miniony. W intymność budowaną przez setki dni i nocy!

– Panie profesorze… – musiałem brnąć dalej, dokończyć tę banalnie sformułowaną kwestię. – Co uważa pan za największy sukces waszej dziesiątki?

Mijały kolejne sekundy. Teraz profesor potrzebował czasu na powrót do tu i teraz. Patrzył przez bulaj na tonące w słońcu wnętrze fiordu Hornsund. Kurtuazyjny uśmiech ustąpił miejsca zaciskającym się wargom.

– Naszym największym osiągnięciem jest to, że… przetrwaliśmy. Wielokrotnie zagłębiałem się w subtelności semantyczne tego słowa, które jest w odpowiedzi na pańskie pytanie określeniem najbardziej trafnym. Przetrwaliśmy – każdą zgłoskę wymawiał dokładnie, precyzyjnie, jakby układał ten wyraz z klocków. – Były bowiem w czasie tych kilkunastu miesięcy takie momenty, że myślałem: koniec, to niemożliwe, pozbawione sensu, absurd… Jako kierownik ekipy miałem przed sobą dwa podstawowe zadania. Po pierwsze – organizacja pracy naukowej, a po drugie – zapewnienie warunków do właściwego funkcjonowania stacji, do takiego organizowania życia codziennego, które pozwoliłoby właśnie ma przetrwanie, myślę, że w pierwszym przypadku zdołałem kolegów i siebie na tyle zmobilizować, aby nasz pobyt na Spitsbergenie przyniósł optymalne rezultaty. Natomiast w drugiej kwestii…

Profesor z nadzwyczajną uwagą patrzył na wiszącą naprzeciw półkę. Jest inna od tej, którą oglądał przez cały rok. W kabinie statkowej jest także inna ściana niż ta w pokoju stacji, odmienny zapach ma również tutejsze powietrze. Inne okna. Trwał w dwóch światach. Ten nowy bezkompromisowo wypierał czas. Miniony. Chciał uchylić na moment zapadające, coraz bardziej gęste przesłony oddzielające go od przeszłości, w której mimo wszystko czuł się chyba jeszcze trochę pewniej niż w tym realnym wymiarze.

Sięgnął po kilka brulionów zapisanych drobnym, nieco pochylonym pismem. To dziennik. Zapis przetrwania.

– Proszę spojrzeć. Od kolegów radzieckich otrzymaliśmy telegram: „Gratulacje, wyrazy uznania za… przetrwanie”. Powracam z uporem do tego słowa, bo w Arktyce ma ono wymowę szczególną, zrozumiałą tylko dla tych, którzy znają kraje polarne. Słowo: zimowanie również ma dla mnie wartość specjalną. Nawet nie potrafię dobrze wytłumaczyć panu, na czym to właściwie polega. Wiem jedno. Czuję na sobie jakiś ciężar, znam wagę tego roku spędzonego w Hornsundzie… My, Europejczycy, nie jesteśmy przystosowani do warunków panujących na północy, do zimy polarnej. Przecież to trzy i pół miesiąca ciemności! Trzy i pół miesiąca warunków klimatycznych, które znamy tylko teoretycznie, których nawet wyobrazić sobie nie umiemy. Przed wypłynięciem na Spitsbergen sformułowania: zima polarna, noc polarna, zawieja śnieżna, huragan – to były pojęcia umowne. W czasie minionego roku przeżyłem ja i koledzy wszystko, co naprawdę kryje się pod tymi słowami. Może w pierwszej chwili zabrzmi to dość pesymistycznie i pretensjonalnie – zresztą nie będę tej myśli rozwijać – tu, w Arktyce, najłatwiej można przekonać się, iż człowiek w konfrontacji z najdelikatniejszym, wręcz niezauważalnym w lokalnej skali odruchem przyrody, natury, żywiołu nie ma najmniejszych szans! Budowanie umocnień, wznoszenie wsporników czy ustawianie podpór jest żenująco niepoważnym i śmiesznym przejawem zarozumiałości i głupoty ludzkiej. Zdaję sobie sprawę z wypowiedzianych słów. Wiem, że chyba nigdy już nie będę w stanie podobnie myśleć. Po prostu czuję na sobie ten cholerny rok…

Z brulionu wypadło kilka zdjęć. Na jednym z nich moment pożegnania polarników. Trzymają kwiaty, drobne upominki, uśmiechają się do ludzi żegnających na nabrzeżu.

– Muszę panu powiedzieć, że dopiero tutaj, w warunkach nocy i zimy polarnej zrozumiałem, co właściwie znaczy słowo kolektyw. Dotychczas wielokrotnie zdarzało mi się kierować różnymi grupami, ale doświadczenie nabyte na tej wyspie nie ma sobie równych. Do życia i pracy w spitsbergeńskich warunkach potrzebny jest zespół ludzi doskonale się rozumiejących i uzupełniających. Musi to być także team pod każdym względem wyrównany. Jeszcze przed wyjazdem pamiętałem o tych sprawach, jak o niczym innym. A w czasie zimowania moją nieustanną troską było to, abyśmy nawzajem szanowali swoją pracę, programy badawcze, swoje osobowości. Teraz wiem, że spędzony tutaj rok był najtrudniejszą i najważniejszą próbą, egzaminem z charakteru, kultury osobistej, wychowania, wrażliwości i czego tam jeszcze pan chce. Po prostu: egzaminem z bycia człowiekiem wśród i wobec ludzi.

– Koledzy mówią, że był pan niezwykle konsekwentny…

– Zamordysta. Chyba tego słowa chciał pan użyć. Tak, to wpływ profesora Siedleckiego, nestora polskich wypraw nie tylko spitsbergeńskich. Wpoił we mnie pewne zasady, które niemal ślepo realizuję. Profesor Siedlecki w książce „Dom pod Biegunem” pisał, że dopiero po odjeździe grup letnich zespół zimujący mógł uregulować tryb swojego życia i pracy. Dwa prawidła stanowiły podstawę ich regulaminu. Po pierwsze pracujemy w normalnym polskim zakładzie naukowym i obowiązują nas te wszystkie zasady, które są podstawą pracy każdego laboratorium badawczego w kraju. Po drugie: żyjemy w normalnym polskim domu, gdzie panują obyczaje znane nam z życia rodzinnego. Siedlecki uważał uznanie tych prawideł za sukces całego zespołu. Czy uświadamia pan sobie tę szlachetną obłudę, to kłamstwo, które jest jedynym sposobem na utrzymanie w ryzach własnego kuku-na-muniu? Zachowanie zasad porządku życia, dyscypliny, higieny fizycznej i psychicznej jest trudniejsze niż obcowanie z surową przyrodą. Doświadczenie nauczyło moich poprzedników, że na wyprawie nie potrzeba ludzi niezwykłych. Wymagani są natomiast ludzie umiejący prowadzić o własnych siłach zwykłe codzienne życie. To zaś zawsze związane jest z pracą i dobrą, niesamowicie subordynowaną wolą. Pory posiłków były więc i u nas dokładnie oznaczone. Jadło się zawsze w nieskazitelnie czystych naczyniach i przy stole porządnie nakrytym. Znam te zasady Siedleckiego na pamięć, utożsamiam się z nimi, a co za tym idzie, przestrzegałem je skrupulatnie. Musieliśmy – a uświadomiłem to kolegom bardzo szybko – w regularny sposób pracować, żyć i wypoczywać. Rano, bez względu na to, czy ktoś miał apetyt czy nie, punktualnie zjawiał się przy stole. Podobnie było z obiadem i kolacją. Gorzej ze snem. Tej sfery życia człowiek nie jest w stanie podporządkować swojej woli, a tym bardziej cudzej. Noc polarna ma ogromny wpływ na organizm. Można kogoś zmobilizować do systematycznego i punktualnego przychodzenia na posiłki, ale nie można go zmusić do snu! Najtrudniejsze były pierwsze „dni” nocy. Koledzy nie spali tygodniami. Byli szalenie zmęczeni i wyczerpani. Jednak wszyscy pracowali. Systematycznie prowadzili badania i obserwacje. Nie mogłem zrozumieć, skąd brali siły? Wielokrotnie mówiliśmy o tych sprawach. Czas płynął, a bezsenność nie mijała. Kiedy człowiek widzi, że w trudnej sytuacji nie jest sam, że inni wiedzą, co go trapi – łatwiej mu rozwiązywać największe nawet trudności i kłopoty. Wiem, że to co mówię, to w dużej mierze sformułowania dość pretensjonalne. Ale dla mnie mają one wymiar doświadczenia wyrosłego na rocznym pobycie w warunkach, które mogę określić tylko w jeden sposób – wbrew ludzkiej naturze!

Profesor odwrócił się. Małymi łykami popijał kawę. Całą mocą woli opanował wzruszenie. Filiżanka bezgłośnie trafiła na podstawkę. Wziął do ręki zdjęcie niedźwiedzia.

– Białe niedźwiedzie, których pod naszą bazą przewinęło się prawie ćwierć tysiąca, to zwierzęta szalenie niebezpieczne. Na początku zimowania sądziłem, że będą naszym największym problemem. Myśleliśmy tak szczególnie po napaści niedźwiedzia na jednego z kolegów. Ale im dłużej przebywaliśmy w tym białym piekle, im bardziej wchodziliśmy w noc, której towarzyszyły zakłócenia w łączności z krajem, niedźwiedzie stawały się drugim w kolejności niebezpieczeństwem. Ich miejsce zajęła słabość. Jej wyrazem była nostalgia. Proszę pana, ja mam rodzinę. Mam dzieci. Kocham moich bliskich. Wiem, że wszyscy moi koledzy mogą powiedzieć to samo, i wiem, że bardzo dużo, najwięcej siły woli, ogromnego samozaparcia kosztowało nas właściwe odnoszenie się do spraw najzwyklejszej tęsknoty za bliskimi. Ludzie różnie reagowali. Jednych nie można było oderwać od słuchawki, innych natomiast nie mogłem nakłonić, by zatelefonowali do domu.

– Wiem, że przed wyjazdem postawił pan warunek, aby w ekipie znajdowali się ludzie żonaci.

– Tak, a druga część tego warunku brzmiała: muszą to być ludzie okrzepli, jeśli tak mogę powiedzieć, w życiu małżeńskim. Doświadczeni i ustabilizowani. Stawiając taki warunek kierowałem się doświadczeniami starych polarników, uczestników poprzednich ekspedycji, zimujących w krajach polarnych. Szczególnie Amerykanie i Norwedzy podkreślają, że mężczyzna żonaty, posiadający rodzinę, jest „łatwiejszy” w codziennym życiu. Bardzo poważny problem to kwestia życia seksualnego. Z doświadczeń i badań wynika, że polarnicy potrafią przewartościować – jeśli mogę użyć takiego sformułowania – te sprawy na uczucia rodzinne. Jednak zabrałem dwóch bardzo młodych, dwudziestodziewięcioletnich kolegów, świeżo upieczonych mężów, którzy w domu zostawili kilkumiesięczne niemowlęta. I muszę przyznać, że spisali się oni znakomicie. Wspomnieliśmy o rodzinie… Wiem, że znów bardzo nieudolnie wyrażę swoją myśl… W czasie minionego roku nasze żony były dla nas przede wszystkim matkami naszych dzieci. Nawet w czasie rozmów, choć koledzy to skrywali, można było łatwo zauważyć, jak wyobrażają oni sobie żony uwikłane w tysiące prozaicznych sytuacji. Zwykłe codzienne troski żon w naszych wyobrażeniach urastały do monstrualnych rozmiarów!

Profesor uciekł wzrokiem do kolejnych zdjęć. Krajobrazy, zwierzęta, biwaki, ostatnie chwile przed pożegnaniem ekipy letniej. Przystrzyżone włosy, ogolone brody. Z trudem rozpoznaję twarze zimowników. Zdjęcia małe i niewyraźne. Nie widać na nich wielu szczegółów, na przykład siwych włosów na skroniach.

– W czasie zimowania wielokrotnie wracałem do książki Cz. Centkiewicza „Wyspa mgieł i wiatrów”, książki o pierwszym polskim zimowaniu w Arktyce… Wracałem do zdania kończącego tę opowieść: „Mało ludzi zdaje sobie sprawę, że najtrudniejszą i najbardziej przykrą stroną życia w ciemnościach nocy polarnej stanowi jednostajność i świadomość, że żadne wysiłki nie pomogą, aby się z niej wyrwać bodaj na chwilę, gdyby nie poczucie, że praca nasza jest potrzebna, że jest maleńkim ogniwem w dziele poznania dalekiej Północy. Trudno byłoby tutaj inaczej wytrzymać”[17]. Pojawiają się nowe słowa: jednostajność, monotonia. Również te wyrazy dopiero teraz zaczynają docierać do mnie w swym najwłaściwszym wymiarze semantycznym. Brzmią pełnią treści w kontekście trzech i pół miesiąca ciemności. Ciemności rozświetlanej przez zorzę polarną, na którą patrzę teraz inaczej. Mniej poezji w sobie ma także poświata księżyca, która towarzyszyła nam w czasie rzadkich pogodnych nocy. Monotonia… O tej samej godzinie obserwacje, posiłki, wypoczynek, opracowywanie danych itd., itd. Zadymki, huragany, ciemności. Pierwszy miesiąc, drugi, czwarty… Dopiero pojawianie się słońca, sama jego obecność, przemienność pór doby odmieniło nasze życie. Pamiętam doskonale. Było to 12 lutego. Do uroczystości powitania słońca przygotowywaliśmy się od kilku już dni. Pojawiło się punktualnie. Przez kilkadziesiąt minut obserwowaliśmy maleńki rąbek, nawet nie połówkę czerwonej tarczy, która wyłoniła się zza linii horyzontu. Cieszyliśmy się, jak małe dzieci. Szliśmy przecież w stronę dnia! Zdjęliśmy z głów czapki i kaptury. To stary zwyczaj Eskimosów. Jeśli chce się przeżyć rok, trzeba patrzeć z odkrytą głową na słońce, od jego wzejścia do zachodu. Hm… Jakże ubogi jest nasz język… Znów muszę użyć prawie nic nie znaczących słów… Dopiero wówczas zrozumiałem, czym dla człowieka jest słońce, a dla mieszkańców Północy – szczególnie. Zrozumiałem radość Eskimosów i wszystkich polarników, którzy po miesiącach ciemności „wchodzili” w dzień. Wiedziałem jednocześnie, że teraz będzie nam lżej, łatwiej, że nabierzemy nowych sił, zaczniemy żyć i pracować jak przez całe minione lata.     Wszystko nabrało nowego sensu! Ale po miesiącu – nowa niespodzianka. Przepiękne późnozimowe krajobrazy zniknęły za trwającymi bez końca zawiejami, zamieciami i huraganami. Nie raz zdawało mi się, że już lecimy w powietrzu, porwani podmuchami nieprawdopodobnie silnego wiatru i zaraz roztrzaskamy się o pobliskie skały. Bywało, że odruchowo mocniej chwytałem oparcie krzesła. Ale kiedy nic się nie stało, nie było katastrofy, pozostawał jakiś niesmak, powstawała apatia, zrezygnowanie. Ledwie więc w lutym pojawiło się słońce – w marcu świat przesłoniły ściany śniegu, wściekle miotającego się wokół stacji. I gwizd wiatru. Do wyczerpania nerwowego doprowadzało nas ujadanie i wycie huraganów. Im dłużej to wszystko trwało, tym złośliwiej wygwizdywał on swoje fugi i toccaty, a jednocześnie przenosił coraz to większe masy śniegu. Nasze urządzenia nie rejestrowały już prędkości wiatru. Podmuchom najsilniejszym, przekraczającym 130 kilometrów na godzinę, towarzyszyły bardzo dziwne i głośne huki. Jakby ktoś potężnymi deskami uderzał o tundrę. Niekiedy, dźwięki te przypominały toczenie ogromnych blaszanych beczek po bruku. Jestem szczerze zdziwiony, że nasze maszty radiowe wytrzymały to piekło.

Misterna konstrukcja stalowych płaskowników, połączonych nerwami napiętych przewodów stanowiła przedmiot największej troski całej ekipy. Bóg urządził jednak ten świat w sposób nie do końca przemyślany. A może specjalnie zostawił na Ziemi jedno takie miejsce, by dać człowiekowi szansę na w sumie przykre dowartościowanie się niedoskonałością stwórcy?

 

 

Fale radiowe przenikają przestworza, otaczają go niewidzialnym krwioobiegiem myśli. Wokół Spitsbergenu, nawet przy idealnej pogodzie i bezchmurnym niebie ginie słowo niesione elektromagnetyczną siłą. Jest to jeszcze jeden dowód potwierdzający regułę, że nie ma cudów na świecie. Wszystko, co sprawdza się w całej znanej nam rzeczywistości, natrafia prędzej czy później na zaprzeczenie swej pozornie idealistycznej istoty. Ale mimo to maszty radiowe musiały być w nieustannej sprawności. Oszukiwały tych ludzi, mamiły poczuciem bezpieczeństwa pozorowały możliwość przywołania pomocy w chwilach dramatycznych, przybliżały dom pozostawiony za tysiącami mil… Nie musiały być sprawne! Musiały być! Ile pokoleń polarników nie miało namiastki, nie miało żadnej ułudy łączności z reszta świata…

– Wszystko, o czym mówimy, nie wyczerpuje jednak problemów związanych z zimowaniem w Arktyce. Proszę pamiętać, że to, czy będziemy mieli, na przykład wodę, światło, ciepło, zależało tylko od nas. Sprawy technicznej obsługi naszych badań pochłaniały mnóstwo czasu i tyleż energii. Światło. Mamy obok budynku bazy pomieszczenie z agregatami prądotwórczymi. Trzeba pracujące tam silniki konserwować, naprawiać, a nade wszystko zasilać. Magazyn paliw znajduje się na wolnym powietrzu. Oznacza to, że beczki z paliwem są przymarznięte do gruntu oraz przysypane śniegiem. Dalszy komentarz chyba zbędny. Dodam tylko: temperatura -30°C i dwumetrowa warstwa śniegu na beczkach. Przy każdorazowym wypełnieniu zbiorników musieliśmy przenieść do agregatorni dziesięć 200-kilogramowych beczek. Oczywiście, jedynym środkiem transportu jest tutaj człowiek. Kolejna sprawa – wywóz śmieci. Puszki, butelki, opakowania papierowe, kartony, plastikowe torebki. Norwegowie w żadnej chyba kwestii nie są tak rygorystyczni, jak właśnie w poszanowaniu spitsbergeńskiej przyrody. Co zatem robić z tonami odpadków? Jak się ich pozbyć? Jak zabezpieczyć je przed niedźwiedziami? Dalej – dopływ świeżej wody. Udało nam się uniknąć prawie wszystkich związanych z tym kłopotów dzięki przezorności i pomysłowości doktora Rudzkiego, lekarza wyprawy. Przed zapadnięciem nocy i nastaniem wielkich mrozów, które odcięły bazę od systematycznego dopływu wody z pobliskiego jeziorka, zebraliśmy w ciągu sześciu tygodni zapas lodu lodowcowego. W niezamarzniętej zatoce łowiliśmy przygnane wiatrem bryły ze ścian Hansa. Lód ten po przewiezieniu w pobliże bazy ułożyliśmy w pryzmy. Zimą wyjmowaliśmy pojedyncze kawałki w podobnych warunkach jak beczki z paliwem. Później na kuchence elektrycznej topiliśmy lód i powstałą z niego prawie idealnie czystą wodę używaliśmy do celów gospodarczych. Nasz zimowy zapas wynosił 200 metrów sześciennych lodu. Myślę, że w kontekście tych spraw widać, jak ważną rolę odgrywa właściwa organizacja planu dnia, podziału czasu na pracę, wypoczynek, czynności techniczne wokół stacji itp. Trzeba przy tym uwzględnić, że nie każdy mógł codziennie pracować lub też nie każdy dobrze, z korzyścią dla zespołu znosił pewne prace. Musiałem przy planowaniu zwrócić uwagę na to, żeby nie spotkać się z zarzutem, że ktoś pracuje mniej niż inni. Hm… Proszę się nie uśmiechać. To naprawdę jest bardzo delikatna sprawa. Jej niedopatrzenie mogło wywołać nieobliczalne skutki. Inny aspekt tej sprawy. Przecież człowiek każdego dnia ma inne predyspozycje do pracy. W warunkach szczególnych ujawniają się one bardzo łatwo. A zatem, co robić, jeśli przez tydzień pracuje tylko pięciu ludzi, a roboty jest dla dziesięciu? Go robić, jeśli sytuacja powtarza się co jakiś czas?

Promień słoneczny przesuwał się leniwie po stoliku. Wskoczył do filiżanki z kolejną porcją mocnej kawy. Profesor sięgnął do najwyższej półki. Wysoki, o wysportowanej sylwetce, poruszał się bezszelestnie. Zawsze na palcach.

W gruncie rzeczy była to kolejna polarna… skaza. Tak stawiali kroki ci, którzy często trawersowali lodowce. Chodzili ostrożnie, delikatnie, w obawie, żeby nie zarwał się pod ich ciężarem śnieżny pomost nad szczeliną. Mój rozmówca rzucił na stolik kilka niedźwiedzich pazurów. Arktyczny totem.

– Mówi się: stróż Arktyki, biały niedźwiedź, wspaniała przygoda, dziesięć miesięcy w roli kowboja, trapera, myśliwego, 241 drapieżnych zwierząt przemaszerowało przez polską stację polarną na Spitsbergenie. Przyznaję, to brzmi efektownie, ale w wymiarze codziennych doświadczeń nieco innego sensu nabierają te słowa.

 

Znów zdjęcia. Specjalny, niedźwiedzi album. Pojedyncze, parami, bawiące się na śniegu, matka z małymi, polujące, uważnie obserwujące fotografa.

– Poza mną chyba nikt z kolegów nie miał przedtem okazji zetknąć się z białymi niedźwiedziami w ich naturalnym środowisku. Czekaliśmy więc na to pierwsze spotkanie w sposób, powiedziałbym, chłopięcy. Wielokrotnie opowiadałem o tym białym smoku, zresztą koledzy czytali książki, których autorzy szczegółowo opisywali króla Arktyki. No i doczekaliśmy się. Gorzej nie mogło być. Atakiem niedźwiedzia na jednego z naszych kolegów byliśmy tak zaszokowani, że przez wiele dni panowała w bazie wręcz psychoza, lęk i niepewność. Przecież to dopiero jesień, przed nami cała noc polarna, wiele możliwości spotkania z tymi zwierzętami… W tej sytuacji trzeba było przede wszystkim pokonać strach, przełamać wszelkie opory, które zostały wywołane tym dramatycznym zajściem… Kiedy ranny kolega wpadł do bazy, część zajęła się opatrzeniem ran, a ja musiałem – to słowo też miało w owej chwili swoje znaczenie – wyjść na zewnątrz i sprawdzić, czy niedźwiedź po ponownym ataku na drzwi bazy odszedł oraz czy – to było najważniejsze – jest ranny? Jeśli tak, to trzeba go natychmiast dobić. W przeciwnym razie następna tragedia była kwestią czasu. Nie ukrywam, bałem się, i to tak, jak nigdy przedtem w życiu. Ale musiałem zrobić to, co dyktował obowiązek. Wychodząc powiedziałem tylko: Mietek, idziemy! Teraz zdaję sobie sprawę z nierozwagi. Bo cóż zrobiłbym, gdyby doktor Banach odmówił? Nawet nie chcę o tym myśleć. Pewnie do czasu waszego przyjazdu siedzielibyśmy w stacji. Przez pierwsze minuty poza bazą – drżałem. Zdawałem sobie sprawę, że ranny zwierz może atakować w sposób ostateczny. Na szczęście nie potwierdziły się moje przypuszczenia. Niedźwiedź zapewne nie został trafiony. Uciekł, przestraszony strzałami ze sztucera. Po tym wyjściu wiedziałem, że problem niedźwiedzi dla mnie i dla Mietka nie istnieje. Jak teraz przekonać kolegów, a przede wszystkim rannego? Przecież jego obecność i uczestniczenie w naszych pracach było niezbędne. On musi, on musi wychodzić… Rozmawialiśmy więc wiele godzin i wiele dni. Prędzej czy później, w tydzień, trzy, sześć po tym zdarzeniu, kiedy niedźwiedzie coraz częściej pojawiały się wokół bazy, wszyscy wyszli poza próg budynku. Powtórzę: ten wypadek wydarzył się w ostatnich dniach jesieni. Szliśmy na spotkanie z nieznaną nocą arktyczną. Temperatury stawały się coraz niższe, ciemności coraz większe, a niedźwiedzi nie ubywało. Czy dostosujemy się do coraz trudniejszych warunków? Przecież cztery razy w ciągu doby trzeba dokonywać obserwacji w terenie. Ktoś musi oświetlać drogę, inny odczytywać wskazania termometrów, a następny ubezpieczać kolegów. Rola asekurującego była niewątpliwie najtrudniejsza. Chociaż przez cały czas trzymało się w ręku broń, to niedźwiedź miał nad nami tę przewagę, że potrafił błyskawicznie, w kilku susach – co trwa ułamki sekund – pokonywać znaczne odległości. Powinienem powiedzieć: niezwykłe znaczenie miało zachowanie zimnej krwi oraz właściwa ocena sytuacji, spokój, pewność i celność strzału. Ale my, niczym Światowid, wędrowaliśmy na obserwacje: trzech z bronią, a w utworzonym kręgu szedł ten, który odczytywał termometry. Przed bazą stały reflektory i lampy. Przy bezchmurnym niebie i śnieżnej pogodzie krąg świetlny stwarzał pozory bezpieczeństwa. Kiedy jednak przyszły zadymki i zamiecie, kiedy pojawiły się huragany, które przewracały idących, wówczas też musieliśmy wychodzić. Wielką sztuką było trafić do przyrządów i nie zgubić się w śnieżnych ścianach… Zdarzało się niekiedy, szczególnie w początkowym okresie zimowania, że kolega stwierdzał, iż nie chciałby dziś wychodzić. Szedł więc zastępca. Nie można było ryzykować. Ale wkrótce pojawił się inny problem. Kiedy w pobliżu bazy znajdowało się kilka – cztery, pięć, siedem niedźwiedzi, koledzy pytali, czy w tych warunkach muszę prowadzić prace badawcze? Zdarzało się, że „niemal na schodach stacji ponad tydzień mieszkał sobie niedźwiedź. Czy również w tej sytuacji powinniśmy wychodzić? Gdzie są granice ryzyka? Czy kierownik wyprawy ma prawo wysyłać ludzi, by realizowali swoje zadania naukowe bez względu na okoliczności? Każdego roku ginie człowiek zaatakowany przez niedźwiedzia. Hm… Przecież to była nieustanna walka o życie. Codziennie walczyliśmy o prawo do przeżycia dnia następnego, o przetrwanie, ale z tego nikt nas nie rozliczał. Dla władz Akademii, czemu trudno się dziwić, ważne są efekty naszej naukowej działalności, natomiast nikogo nie interesuje to, że aby zdobyć taki czy inny wynik, zarejestrować zjawisko, przebieg procesu, trzeba było ryzykować. Byliśmy jedynym polskim zespołem badawczym, który przez dziesięć miesięcy pracował z bronią w ręku… Zapyta ktoś, po cóż więc przyjechaliśmy tutaj? Jest taka anegdota o sławnym alpiniście. Zapytany, dlaczego z narażeniem życia pcha się na niebezpieczne stoki i szczyty, zdobywa górę po górze, odpowiedział, że robi to dlatego, ponieważ góra jest… przed nim! Taka już jest nasza natura. Człowieka – istoty myślącej!

– Wszystko, o czym pan opowiada, jest w gruncie rzeczy bardzo smutne, wręcz przygnębiające. Czy nie śmialiście się, nie żartowaliście? Gdzie radość z w końcu dobrowolnego wyboru tego naukowego zesłania? Spodziewałem się, że będzie pan opowiadać o spitsbergeńskiej przyrodzie, fascynacjach w tonacji och, ach! Hm… Zastanawiałem się, jak pana naciągnąć na wynurzenia, które niemal bez reszty zdominowały naszą rozmowę, jak wydobyć z pana tych kilka jakże głębokich myśli? A teraz nie wiem… jak wybić pana z toku tej narracji…

Pierwszy raz zobaczyłem uśmiech na twarzy profesora Szupryczyńskiego. Był serdeczny, zarażający. Surowa dotychczas twarz złagodniała, jak u wyrafinowanego znawcy muzyki, który w potoku fałszywych dźwięków usłyszał świetnie zagrany fragment utworu. Ale wszystko to trwało zaledwie chwilę…

– Tutejsze warunki tworzą specyficzną odmianę humoru. Mogłoby się wydawać, że jest to najwyższego gatunku zjadliwość i złośliwość. My jednak, im dalej szliśmy w noc, tym mocniejszych potrzebowaliśmy bodźców do rozładowywania napięć. Ton zbliżony do wyśmiewania uważaliśmy za rzecz normalną, wręcz właściwą. Oczywiście, nikt nie przekroczył bariery bezpieczeństwa. To także niewątpliwy sukces. Jeśli, na przykład, sejsmolog miał kłopoty z aparaturą, a my wyśmiewaliśmy się z niego, że zapewne nie zna się na obsłudze tego sprzętu i w gruncie rzeczy może jest krawcem, a nie sejsmologiem, to później spieszyliśmy mu z pomocą, naprawialiśmy sprzęt. W ogóle uczestniczyliśmy w realizowaniu poszczególnych programów badawczych kolektywnie. Żeby jednak powiedzieć o wszystkich najistotniejszych kwestiach, chcę wspomnieć o jeszcze jednej funkcji, jaką każdy z nas musiał pełnić. Otóż byliśmy… stróżami nocnymi! Kiedyś, na początku zimowania, postanowiłem spalić śmieci. Takie jesienne porządki wokół bazy. Nie zdążyłem się obejrzeć, jak wielka sterta zajęła się buchającym ogniem. Doceniłem wówczas to, o czym dotychczas tylko czytałem. Skutki zaprószenia ognia, a w konsekwencji pożar stacji jest czymś niewyobrażalnym. W mgnieniu oka moglibyśmy zostać pozbawieni dachu nad głową. Gdyby nastąpiło to w okresie zimy, nasze szanse na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz byłyby równe zeru. Do Hornsundu nikt nie dopłynie, nie doleci. Żadna prowizorka nie ma najmniejszych szans przy sile wiatru, o której wspomniałem. Pełniliśmy zatem nocne dyżury przeciwpożarowe. Koledzy podeszli do sprawy w sposób bardzo odpowiedzialny. Na spacerach po budynku każdy spędził trzydzieści nocy.

Dyskretnie spojrzałem na zegarek. Rozmawialiśmy już ponad dwie godziny. Od dłuższej chwili profesor siedział mocno zagłębiony w fotelu. Na jego twarzy malowało się coraz większe zmęczenie, nieustannie patrzył przez bulaj- na szczyty otaczające Hornsund.

– Najtrudniej przychodziło mi systematyczne realizowanie codziennej pracy. Na początku każdego miesiąca szkicowałem sobie plan zajęć własnych. Wyglądało to, na przykład, tak: tłumaczę trzy godziny, sprawom meteorologii poświęcam godzinę, opracowaniom godzinę. Do tego: nauka języka, lektura, notatki prywatne. Oczywiście, wszyscy byliśmy w podobnej sytuacji. Nieraz chciało się rzucić wszystko, posłuchać płyt, poczytać coś lekkiego, ale, niestety, i na to był ściśle określony i wyznaczony czas.

– Wczoraj, kiedy zamieszkaliście na statku, wyświetlony został film z pięknymi zdjęciami Warszawy, Wybrzeża, z polskimi krajobrazami…

– Hm… – profesor uśmiechnął się po raz drugi. – Podglądał mnie pan? To prawda, poleciała wtedy niejedna łza… Nie wiem, jaki tytuł nosił ten film, o co w nim chodziło. Dla mnie ważne były tylko krajobrazy. Spitsbergen jest jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, ale po roku patrzenia na śnieg, lód, biel i błękit chciałby człowiek zobaczyć zieleń, las, piasek nadmorski, popatrzeć na jakże powszednie i w gruncie rzeczy na co dzień nie zauważane elementy naszego otoczenia. Muszę powiedzieć, że ostatnio rozmowy w saloniku dotyczyły najczęściej piękna polskiego krajobrazu. Pochodzimy z różnych stron Polski, mogliśmy więc mówić o wielu jej regionach. Zresztą, dotknął pan bardzo delikatnej kwestii. Sprawa ojczyzny. My tęskniliśmy do dwóch rzeczy: rodzin i polskich krajobrazów. I dopiero teraz jestem w stanie w pełni zrozumieć Polaków mieszkających za granicą i mówiących, że chcieliby zobaczyć polską wierzbę, Mazowsze… Znam skalę tego pragnienia. Potrzebowałem jednak na to… trzynastu miesięcy… Warto, niech mi pan wierzy, warto było…

Nie dokończył. Nie wytrzymały nerwy. Dwie i pół godziny rozmowy. Teraz rozpoczął się czas kwarantanny. Stan nieważkości uczuć i doświadczeń. Nowa rzeczywistość domagała się bezwzględnego uznania.

Po kolacji długo siedziałem w mesie. Profesor nie przyszedł.

Najdłuższa noc