Tchórzem nie wracaj… – cz. 03

Jest styczeń 1943 roku. Tadeusz Piktel ma za sobą chrzest bojowy. Jest marynarzem. Służy na polskim okręcie. Po prawie dwóch latach wędrówki przez pół świata, dotarł do Anglii, by tam rozpocząć swój bój o wyzwolenie Ojczyzny. Ma przy sobie zdjęcie, które wręczył mu Ojciec, gdy rozstawali się na Łotwie, 2 listopada 1942 roku.

– Na odwrocie fotografii Ojciec napisał tak: „Idź, synu, zwyciężaj, chcę widzieć cię admirałem. Tchórzem nie wracaj”…

Los Tadeusza Piktela jest świadectwem niezwykłej postawy obywatelskiej. Determinacji i jakże wysokiego morale, postawy patriotycznej, a zarazem piękną kartą młodzieńczej determinacji. Te wspomnienia, czytane dziś, po raz pierwszy publikowane od połowy lat osiemdziesiątych XX wieku, gdy utrwaliłem je na taśmie magnetofonu reporterskiego – mają szczególną wymowę w kontekście sytuacji politycznej, napięć i trwającej od trzech lat wojny o ukraińską niepodległość.

Tchórzem nie wracaj…

Część 03

 

Walka. Atakują samoloty. Więc najpierw artyleria główna, działa 20 mm, potem ogień ze stodwójek, wreszcie pompomy, te 40 mm działka i na końcu orlikoniści. Wielki jazgot! Wtedy człowiek się denerwuje. W zasadzie nie bałem się, nie wiedziałem, czego się bać, ale zawsze rozumiałem innych. Nigdy nie trafił mnie żaden odłamek, nie pływałem w lodowatej wodzie. Był jakiś ekran pomiędzy mną, a tymi zdarzeniami, wynikający chyba z wyszkolenia, poczucia dyscypliny, harmonii ludzi działających dla powstrzymania niebezpieczeństwa. Byłem tak zajęty pracą, że nie miałem czasu myśleć. Od tego, co robiłem, wiele zależało. Źle odebrany sygnał, źle zakodowana depesza – oznaczały dramat dla okrętu.

Bitew morskich nie oglądałem wiele. Mój przydział bojowy: komora amunicyjna numer cztery. Jedną ścianę komory stanowił zbiornik ropowy, a dwie pozostałe to szuflady, wnęki, w których leżała amunicja.

Rano, po spokojnym patrolu, stałem pod kominem, paliłem papierosa. Zbieraliśmy się na plotki. „Radio” zawsze coś niecoś wiedział. Nagle, nad powierzchnią wody, w różowej mgiełce, pojawił się piękny samolot cant-caproni, taki trzymotorowy Włoch. Rzucił torpedę.

– W prawo na burt!

Okręt położył się w szalonym pędzie, my spod komina wpadliśmy na reling, gdzie woda sięgała kolan. Torpeda zbliżała się, zbliżała. Czekaliśmy. Trafi? Nie, przeszła obok burty. Nie powiem, żebym się nie bał…

Wracając do kampanii wspaniałego „Pioruna”…

14 lutego wychodziliśmy ze Scapa do Seyðisfjörður w Islandii w towarzystwie pięciu niszczycieli i lekkich krążowników – „Jerzego V” i pancernika „How”. Potem wyprawy na Wyspy Niedźwiedzie. Nie marzyłem, że je zobaczę.

Pogoda ciężka. Cztery dni lodowego piekła…

17 lutego, znów osłaniając konwój, wyszliśmy do Islandii. A już 2 marca osłanialiśmy następny konwój w rejonie Wyspy Niedźwiedziej. Kiedyś czytałem o rybakach łowiących tam ryby. Teraz doświadczałem tego, co było ich codziennością.

Kolejne zawinięcie do Scapa Flow. Bunkrujemy i w pośpiechu wychodzimy w morze w towarzystwie djuków, orek, anson. Było to 8 marca. Podobno z Gdyni wyszedł „Sharnhorst”. Po trzech dniach zawinęliśmy do Altafiordu. „Sharnhorsta” nie spotkaliśmy. Na morzu szalał sztorm.

I znów do Scapa Flow, potem Islandia, znowu Scapa. Praktycznie bez wyjścia na ląd. No bo po co wychodzić na ląd w Scapa Flow, w bazie, w której nie ma nikogo oprócz wojska, nic oprócz instalacji wojennych. Jakaś kantyna, w której można napić się piwa, posłuchać rozmów, poplotkować.

Islandia. Tam wychodzi się na ląd, żeby zobaczyć Reykjavik, sympatyczne yukurery, napić się kawy. Trudno porozmawiać, no bo kto znał duński? Trudno nawiązać jakąś znajomość. Czujemy się obco. Nie tak jak w Greenock, Plymouth, Glasgow.

22 marca znów jesteśmy w Scapa Flow, żebyśmy mogli przeżyć jeszcze jedną z przygód bojowego szlaku „Pioruna”. Bliźniaczym okrętem „Bismarcka” był „Tirpitz”, który w tym czasie operował w fiordzie Alta. Wyrządzał ciężkie szkody aliantom, nam również, wychodząc na korsarskie rajdy. Miał na swoim koncie wiele zatopionych okrętów. Wywiad radziecki nie spuszczał go z oka.

Na przełomie marca i kwietnia zaplanowano dużą operację przeciwko temu pancernikowi. Wyszliśmy w doborowym towarzystwie pancerników i dwóch kontrtorpedowców w stronę Altafiordu. Wiedzieliśmy, że samoloty z lotniskowców będą bombardowały „Tirpitza”. ORP „Piorun” znajdował się przeważnie w pobliżu dwóch zbiornikowców, które przewoziły ropę niezbędną dla zaopatrzenia okrętów w morzu.

W noc poprzedzającą atak na „Tirpitza” pełniłem wachtę przy radiostacji. Już wtedy byłem operatorem HFDF, zajmującym się radiolokacją sygnałów okrętów podwodnych nieprzyjaciela, nadawanych na wysokich częstotliwościach. Słyszałem stale powtarzające się i zakodowane sygnały, które nadają niemieckie okręty, kiedy widzą nieprzyjaciela i chcą atakować. Z siły tych sygnałów wnioskowałem, że są daleko, ale że jest ich dużo.

Zameldowałem na pomost bojowy, że słyszę okręty podwodne w przybliżonym namiarze, że nie mam bezpośredniego kontaktu.

Minęła noc, nie mieliśmy kontaktu z nieprzyjacielem, nikt nas nie atakował, pogoda dobra. Wystartowały shorty, samoloty torpedowe, których Brytyjczycy używali do ataków bombowych i torpedowych. Nagle odebrałem sygnał nadawany gdzieś z bliska. Nadawany morsem. To ktoś z lądu kierował atakiem bombowym tych samolotów.

Akcja była udana. „Tirpitz” został trafiony, ale nie poszedł na dno. Wyremontowano go i ponownie stał się celem ataków alianckich.

13 maja rozpoczęły się przygotowania do inwazji Sycylii, a potem kontynentu. Oczywiste, że musiało nastąpić przegrupowanie floty, że ciężkie okręty: „Rodney”, „Nelson”, „Warspite” i chyba „Valiant” znalazły się na Morzu Śródziemnym. My towarzyszyliśmy im w tych przegrupowaniach. Operowaliśmy z Halty Slima, Valety, Floriana, Białej Wyspy; gondolierzy, tacy jak w Wenecji, wozili nas na ląd.

Zawinęliśmy do Augusty. Taki mały porcik na Sycylii. Jakieś ocalałe zbiorniki paliwowe, tam bierzemy ropę. Po raz pierwszy jestem na Sycylii.

Wychodzimy na ląd, nie uzbrojeni jak zwykle, odziani w tropikalne mundury, ciekawi wyspy i tego, co tam zastaniemy. Wchodzimy do Augusty pustej, bezludnej. Mała, sympatyczna mieścina. Zaglądamy do domów. Przeraźliwie splądrowane. Poniszczone meble, w piwnicach – beczki posiekane seriami karabinów, gaje figowe zmasakrowane salwami z broni maszynowej. I jakoś nam dziwnie. Bo to przecież Kanadyjczycy tu byli. I jakoś nie chce nam się wierzyć, i jakoś smutno, dlaczego?

Przy wejściu do portu stoi barka, umeblowana jak w bajkach z tysiąca i jednej nocy. Przeróżne meble, bibeloty, łoże z baldachimem, a na nim zwykły angielski Tommy. Patrzę, a wolałbym tego nie widzieć. Obok działko przeciwlotnicze, chyba 72 mm, z tych większych. Polski napis Starachowice, może Radom, nie pamiętam.

Idziemy przez opustoszałe miasto, potem wśród łanów winorośli. Piękne, dorodne owoce. Skubiemy, podziwiamy ich aromat i urodę. Gdzieś zza migdałowego gaju wyłania się osada ludzka.

Potem widzieliśmy takich wiele. Mieszkają w nich zwykli contadino z rodzinami. Siedzą przy stole w ogrodzie przy obiedzie. Stajemy, bon giorno, bon giorno. Zaniepokojone spojrzenia w naszym kierunku. Młodzi chłopcy bez broni, schludni w swoich tropikach morskich, zaambarasowani. Patrzymy w kierunku dziewcząt, one się uśmiechają, jak to dziewczyny na całym świecie, ale są trochę zawstydzone, my też. One sprzątają, jak to dziewczyny na całym świecie i gdzieś znikają. Zostaje ojciec i matka. Pytamy, czy by nie chcieli sprzedać nam winogron. Chcieliśmy jakoś nawiązać z nimi kontakt, ale nam to nie wychodzi. Przypominamy sobie co nieco z łaciny szkolnej, próbujemy coś sklecić z zasłyszanych włoskich słów. Gospodarz nie rozumie, po chwili przynosi gąsior wina. Mówimy, że nie o to nam chodzi, ale o winogrona. Pokazujemy. Rozpogadza mu się twarz. Gospodyni przynosi kosz dorodnych owoców. Pijemy cierpkie, chłodne, sycylijskie wino z piwnicy. Dziękujemy, usiłujemy zapłacić za poczęstunek, ale nie ma mowy. Odchodzimy.

Nazajutrz znów wychodzimy na ląd, jak to marynarze na całym świecie. Ta sama droga, obok barki, obok boforsa do Augusty. Augusta żyje! Są w niej ludzie, którzy nie żywią albo nie manifestują wobec nas wrogich czuć. Ot, zwykli Sycylijczycy, którzy krzątają się wokół swoich codziennych spraw. I już tu sprzedają nam figi dorodne, piękne, dojrzałe, miodowe. Znowu rumieniec na twarzy dziewcząt, my też jesteśmy zawstydzeni, bo figa znaczy po włosku coś, czego przy dziewczętach się nie mówi, a fika oznacza figę.

Z Augusty znowu Malta, zaczyna się coś, co w literaturze nazwano: regaty pod Cieśniną Mesyńską. Pierwsze miejsce lądowania na ziemi włoskiej, pierwszy przyczółek, Amerykanie, dużo okrętów, barek desantowych załadowanych amunicją, sprzętem wojskowym. Amerykanie żujący gumę, moczący nogi, idylla. Z daleka widać, że ktoś tam cumuje, a my płynąc w Salerno, natrafiliśmy na rozbitka samolotu – pilota Mitchela, sympatycznego młodego oficera, który ocalał po strąceniu jego bojowej maszyny. Pamiętam, bo sam byłem jednym z tych, co tę tratwę zauważyli. Podnieśliśmy chłopaka, był wyraźnie zmartwiony słysząc naszą mowę, której nie rozumiał, widząc mundury, których nie znał, ale kiedy pojawił się oficer łącznikowy, zaczęliśmy rozmawiać po angielsku – chłopak się rozchmurzył, ucieszył. My też.

Więc oddaliśmy go na okręt szpitalny. Jeden z wielu w ugrupowaniu inwazyjnym.

Strzelamy na ląd, otwieramy ogień, który umożliwi piechocie, siłom inwazyjnym poszerzenie przyczółku i lądowanie. Ogień potężny. My strzelamy ze sto dwudziestek, krążowniki z 220, 150, przerażająca siła ognia. Widzę, jakie to jest skuteczne, jak to ułatwia zadania piechocie. Widzę coś, co może umknęło uwadze historyków, a co mnie utkwiło w pamięci. W pewnym momencie błysk, potem potworny huk, pióropusz dymu i olbrzymi grzyb wyrastający nad trafionym statkiem. Wyleciał w powietrze statek chyba typu Liberty albo Wiktoria, taki dziesięciotysięcznik załadowany amunicją. To była moja pierwsza wizja eksplozji bomby atomowej, co skonfrontowałem potem w kinie na seansach o Hiroszimie.

Ciągle miałem w oczach obraz tego statku i myślałem o ludziach, którzy pojechali do nieba.

Potem było Salerno, umacnianie tego przyczółku. Słyszeliśmy wtedy w radiu jak wielkie znaczenie miał on dla lądujących tam aliantów. Obraz tu nieco inny, choć podobny do poprzedniego. Masa sprzętu, okrętów desantowych i duża flota wspomagająca.

Widziałem z niewielkiej odległości poprzez szkła dalekomierza, że walki toczono na plażach. Niemcy spychali aliantów do morza. Nad wzgórzami okalającymi te plaże latały lajtningi, amerykańskie samoloty dwukadłubowe, które ostrzeliwały niewidoczne dla nas pozycje. No i wtedy przystąpiły do akcji pancerniki, krążowniki, kontrtorpedowce.

Defilowaliśmy w szyku bojowym, strzelaliśmy, każdy z tego, czym jego artyleria dysponowała. Znów nawała ognia, dwa dni bombardowania pozycji niemieckich i przyczółek powoli zapełniał się wojskami inwazyjnymi.

Potem trzeba było iść na Maltę, uzupełnić amunicję. W którymś momencie zawinęliśmy do Algieru.

A potem Brindisi. Pierwszy raz we Włoszech. Małe miasteczko. Baza marynarki wojennej, włoskiej. Ludzie, którzy przeżyli okupację, smutni. Jest nam ich prawdziwie żal. Są źle odziani, trochę się tego wstydzą. Dzieci jak to dzieci, łase na czekoladę, ten i ów chciałby zapalić papierosa, inny porozmawiać. I znowu „out of bands”, znowu dziewczęta sprzedające swoją młodość za cenę tabliczki czekolady i znowu tak jakoś nijako, mimo że można o tych sprawach nie myśleć.

Potem Bari. Piękne miasto, miasto Bony Sforza. Patrole i włoskie lotnictwo w ostatnich desperackich atakach i miny rzucane przez samoloty u wejścia do portu, które rozstrzeliwujemy z broni maszynowej. A potem Neapol, Pompeja, Herkulanum. Neapol pięknych bulwarów, wąskich zatłoczonych uliczek, chyba najbardziej typowe z miast włoskich. Neapol zatłoczony wojskami w różnych mundurach. Neapol bawiących się żołnierzy. Neapol rozwieszonej do suszenia bielizny. Dzieci wyciągających ręce po czekoladę. Neapol zaułków tajemniczych, dziwnych, gdzie się sprzedaje swoją godność, sprzedając wszystko, kupując wszystko.

Tam spotykamy Polaków służących w armii amerykańskiej. Cieszą się oni, cieszymy się my. Pijemy koniak w mieszkaniu starego mecenasa, pijemy wino. Pijani włoskim koniakiem i cierpkim winem, wracamy na okręt. Po to, żeby nocą wyjść znowu na kolejny patrol, na pola minowe, z których część okrętów już nie wraca. Dogorywa już wtedy faszyzm, słowo, którego do tej pory nie użyłem. Ale jak wyglądało konanie faszyzmu, to mi się objawiło w Neapolu i na tych nocnych patrolach. Kiedy Niemcy uciekali z wyspy na wyspę, kiedy strzelało się do nich nocą.

Zginął generał Sikorski, w tym czasie, kiedy byliśmy na Śródziemnym. Przeżyliśmy to wszyscy, tak jak przeżył to cały naród. Wiedzieliśmy, że wódz naczelny wróci na pokładzie ORP „Orkan”. I tej goryczy po utracie człowieka, któregośmy wszyscy autentycznie kochali, nie osłodził fakt kapitulacji Włoch i to, że „Piorun” eskortował na Maltę Emanuela, ówczesnego króla Włoch, który na Malcie na „Rodneyu” albo „Nelsonie” podpisał traktat pokojowy. Skończyła się kampania włoska, wracaliśmy do Anglii.

Zawsze chętnie wracaliśmy do Anglii. Tam były nasze bazy. Tam czuliśmy się dobrze. Tam nas zawsze serdecznie witano. I wśród wielu spraw wielkich, które decydują o losie, czasem i sprawy małe ważą. Płyniemy, pogoda taka sobie, dwa, trzy w skali Beauforta, fala niewielka. Po wachcie gram w pokerka z moimi kolegami. Po prostu relaks. Okręt płynie jak po pralce. Takie krótkie fale tłuką się i tłuką, aż do znudzenia. W pewnym momencie widzę, jak pilersy – to takie kolumienki podtrzymujące międzypokłady – wyginają się jak woskowa świeca. Wypadamy wszyscy na pokład, patrzymy, co się dzieje. Działo numer dwa wyraźnie siedzi. Tłumaczono różnie to zjawisko, które nie było spowodowane żadnym działaniem ze strony nieprzyjaciela. Ot, po prostu, fala rezonansowa tak się nałożyła, że konstrukcja metalowa nie wytrzymała. A może były inne powody? Fakt pozostawał faktem, że działo numer dwa mieliśmy unieruchomione i w kierunku, i w podniesieniu. Zamiast do Plymouth, trafiamy do Gourock albo Greenock, do stoczni na dłuższy postój.

Tu zaczynają się przygotowania do inwazji. Flota koncentruje się w portach południowej Anglii. Bazujemy w Plymouth, czujemy D-Day przez skórę. Coraz mniej wojsk na ulicach, w obozach przygotowania. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że coś się zacznie dziać.

9 maja odprawa, rzadkie wydarzenie na okręcie, bo rzadko się zdarzało, żeby dowódca odbywał osobiście odprawę ze swoją załogą. Mówił krótko, rzeczowo, że okręt musi osiągnąć maksymalną zdolność bojową, że to, co nas czeka w najbliższych dniach będzie dla nas być może jednym z najważniejszych egzaminów.

Dwudziestego dziewiątego wychodzimy na patrole w stronę wyspy Queson, w stronę wysp kanałowych, w towarzystwie m.in. „Błyskawicy”, „Tartara”, „Jurona”. Tworzymy dziesiątą eskadrę doborowych okrętów, które mają ochraniać flotę inwazyjną przed ewentualnymi atakami sił nawodnych niemieckich. Patrole trwają nocą, powracamy do bazy nocą, krótka chwila odpoczynku i znowu w morze, aż do 5 czerwca.

Piątego rozpoczyna się D-Day. Przy kiepskiej pogodzie część floty inwazyjnej wychodzi z Plymouth. Dużo tego, okręty desantowe i mniejsze, barki desantowe, wielka flota. Płyniemy nocą. Nagle odbieramy sygnał radiowy, że flota inwazyjna ma zawrócić. I konsternacja, bo flota nie zawraca. Nie chciałbym się spierać z ludźmi, którzy przebieg tej inwazji znają lepiej niż ja, ale z tego co wiem, na jednym z okrętów źle funkcjonował system łączności. Widziałem, jak nadleciała nad konwój katylina, taka łódź latająca, wodnopłat. Zaczął nadawać bardzo głośne sygnały o zatrzymaniu akcji, ale prawdopodobnie były one słyszane tylko w określonym zasięgu. My w dalszym ciągu patrolujemy, flota inwazyjna przyczaiła się w zatokach, nikt nie schodzi na ląd. Bierzemy paliwo i wychodzimy znowu. Doba zwłoki i zapada decyzja o lądowaniu w Normandii.

Patrolując morze, osłaniając siły inwazyjne od strony kanału, widzimy, jak to się wszystko odbywa. Raz się oddalamy, raz zbliżamy, ale widać tę potężną masę okrętów, te „ruchome schody” samolotów, które lecą wysoko, wracają nisko. Ryk silników, potężnych liberatorów, lankasterów. Po raz pierwszy widzę wtedy barki inwazyjne wyposażone w działa rakietowe, ot, takie katiusze, które osłaniają flotę. Inwazja trwa, dzieją się dramaty, o których piszą historycy. Ginie „Dragon”. Na „Dragonie” szefem artylerii był starszy bosman Kazimierz Bay, jeden z najwspanialszych marynarzy, Szczecinianin. I nie wiem, jak bym ślinił kartki książek opisujących zdarzenia z tamtego okresu, to nie znajduję tam nazwiska tego wspaniałego marynarza. I niech mi będzie wolno oddać mu cały szacunek, na który zasługuje jako wspaniały szef artylerii pierwszego krążownika w naszej historii. Jeżeli już mówię o tym, to smutno mi, że tak zdawkowo czasem przechodzi się w pracach historyków nad faktem, że pływali w tej małej flocie, która przeżywała wielkie dni, wspaniali ludzie. Prawda, że pływał Gorazdowski, prawda, że wielkim marynarzem był Dzienisiewicz, Pławski, Francki i też prawda, że mój zastępca dowódcy okrętu, kapitan, a potem komandor Kon, ale byli tam również i bosman Gorlach, dużej klasy marynarz, wspaniały człowiek, mądry, który klasyczną literaturę miał w małym palcu. I bosman Karaś, który opiekował się bronią podwodną, wspaniały torpedysta i porucznik, kapitan Węglarz, który był jednym z tych, którzy przyprowadzili „Pioruna” do Polski, a który w tejże swojej ukochanej ojczyźnie był skazany na karę długoletniego więzienia i mimo, że został zrehabilitowany, ani on do dziś, ani jego podwładni, nie wiedzą, dlaczego? Nie umieliśmy, nie chcieliśmy, nie potrafiliśmy uszanować tych, którzy tyle dla Polski zrobili i tyle jeszcze zrobić mogli.

No, ale inwazja trwa i nieuchronnie zbliża się data bitwy pod Queson. W kolejnym patrolu łapiemy kontakt z nieprzyjacielem. Oczywiście, będzie bitwa. Każdy maksymalnie skoncentrowany. My nie wiemy, ile jest okrętów nieprzyjaciela. Przychodzi moment, kiedy trzeba otworzyć ogień artyleryjski. I tak dalej, i tak dalej. Bez końca?

5 lipca 1944 roku zameldowałem się u dowódcy okrętu, kapitana Kona. Oznajmił mi, że zostałem oddelegowany do szkoły w Glasgow. W tamtejszym liceum handlowym zdałem egzamin maturalny. Na zawsze zachowam w pamięci wspaniałych profesorów. Niektórzy z nich powrócili do kraju. Dyrektor szkoły, pan Zieliński, uczył matematyki w Łodzi. Wielu wykładało w renomowanych uczelniach brytyjskich.

Dostałem się na politechnikę. Lampy katodowe i ekrany skośne.

– Tadeusz, nie martw się – mówił jeden z wykładowców, Szkot. – To jest świetny „rakiet”. Zobaczysz, ile w Polsce będzie telewizorów! Ile ich trzeba będzie naprawiać i budować!

Uczęszczałem więc do „Radio and Television Colleges”. Uczyłem się pilnie i nieustannie myślałem o domu. Wiedziałem, że żyją. Przyznam się Panu, że tę świadomość miałem przez całą moją morską wojnę. Była to jakaś zapłata za wykonanie pewnej „pracy społecznej”, o której nie czas jeszcze opowiadać. Może nigdy? Taki ekwiwalent…

Przy Balliol Street 27 mieszkałem z Władkiem Banasiewiczem. Dołączył do nas Andrzej Nowosielecki (spotykałem go później w Gdyni), Zbyszek Dreszer, który w ostatnich dniach wojny stracił nogę przewożąc pilny meldunek. Janek Pustułka. We Włoszech zostawił rękę. Andrzej Mątwiłło, studiował w Saint Andrus. Chłopak prawie nie miał palców. Koledzy z piątej dywizji piechoty, z czasów wędrówki i tułaczki… Władzio Banasiewicz postanowił się żenić. Ileż emocji wyzwolił w nas tym stwierdzeniem. Uświadomiliśmy sobie, że oto jesteśmy ludźmi w pełni wolnymi, żyjącymi w świecie, gdzie istnieje miłość, pulsuje cała gama ludzkich spraw.

Ach, jak piękną dziewczyną była Halinka Smardzewska, wybranka jego serca. Jako przyjaciel ich obojga miałem wystąpić w charakterze świadka. Noc kawalerska trwała do rana. Świt zastał nas przy Pelier Street 27. Mała, cicha uliczka. Ktoś brzdąkał na pianinie. Ślub w południe. I tak stojąc przy oknie powiedziałem sobie głośno:

– Ach, żeby tu był mój ojciec! On wie, jak się bawić na weselu!

Wypowiedziawszy te słowa wyjrzałem przez okno i… zobaczyłem… mojego ojca! Ojczysko szedł w mundurze żołnierza piątej dywizji, w towarzystwie innego podoficera. Rozglądali się ciekawie, szukali numeru kamienicy. A więc ojciec wiedział, gdzie byłem! Wybiegłem mu na spotkanie…

A potem ojciec wyjechał do Polski. Pisywał do mnie stale, żebym się uczył, żebym wracał, bo cokolwiek innego nie ma sensu.

Pod koniec czerwca 1948 roku dobijaliśmy do Gdyni. Byłem już w domu. W dniu imienin ojca…

Panie Marku! To wszystko. Uśmiecha się pan? Tak, były niemalże wszystkie inwazje i najważniejsze bitwy, były „awantury rybackie” na Morzu Śródziemnym, ot, taka „praca społeczna”, był prawie cały wojujący świat. I wszystko dałoby się jakoś ująć w mniej czy bardziej logiczne koleje losu ludzkiego, gdyby nie ten drobny fakt… Ja naprawdę dowiedziałem się o tej sprawie niedawno. Przygotowując się do spotkania z Panem, po pierwszym telefonie. Sięgnąłem wówczas po „Flotę Białego Orła” Kosiarza. Przyznam się Panu, że tego rodzaju literatura nie fascynowała mnie przez ostatnie 40 lat. Ja to wszystko znałem… Ale dopiero w tej książce wyczytałem zdanie, które mnie zmroziło. Otóż dowiedziałem się, że Stalin i Sikorski podpisali porozumienie, na mocy którego wszyscy pragnący walczyć w polskich siłach zbrojnych – w marynarce czy lotnictwie, mieli być najkrótszą drogą dowiezieni do miejsc zgrupowania i przerzuceni do Anglii, na Zachód.

Pociemniało mi w oczach… Więc jakże to? Dlaczego? Komu zależało, abyśmy tracili życie przeciskając się przez oka sieci paraliżującej moją i innych wolę obrony ojczyzny oraz honoru?

Zostawiam Pana z tym pytaniem i całą opowieścią. Ja nie miałbym już siły, by rzecz analizować czy wyjaśniać… Pan chyba musi.

Koniec części III

p.s. Ktokolwiek wie, słyszał lub jest krewnym pana Tadeusza Piktela. Proszę o kontakt. Mam to zdjęcie z dedykacją Ojca dla syna.  Pamiątka szczególna. Warto, by pozostała w kręgu dokumentacji rodzinnej.

Add Comment