Otwieram stary karton, ten z literą T, jak Tczew. W środku – setki kartek, notatek, zdjęcia, wycinki prasowe. Nie sięgałem po nie od dwudziestu, może nawet więcej lat.
„Pierwsze wy nauciarze, pierwsze okrętniki”. Pamiętam, jak na zielonej niegdyś okładce skoroszytu zapisałem ten tytuł, zaczerpnięty z jednego z tczewskich kupletów.
Książka pod tym tytułem jeszcze się nie ukazała. Zatwierdzona w Wydawnictwie Morskim, została przejęta przez szczeciński Glob, który wydał mojego „Kapitana kapitanów”, a po likwidacji wydawnictwa pod koniec lat 80. XX wieku – wylądowała w tym kartonie. Jak kilka innych – przegrała z czasem, pogonią za nowymi tematami, wędrówką wokół świata, aby dostarczać materiały do miesięcznika MORZE, do mojego telewizyjnego Magazynu MORZE, do programów radiowych.
Tak jak ich nauczyciele i wychowawcy, mówili w trzech językach. Ale na czapkach mieli wyhaftowany ciemnobordową nitką napis – Szkoła Morska.
Przywiodła ich tutaj siła i magia literatury, marzeń i potrzeby doznań na tyle silnych, by przykryły koszmar ostatnich, wojennych i rewolucyjnych lat. Poza tym – szkoła dawała dach nad głową i wikt. Dla wielu chłopców to było ważniejsze od czegokolwiek innego. Oni znaleźli tutaj swój nowy dom.
Moją przewodniczką i dobrym duchem w tej podróży w czasie była pani doktor Jadwiga Titz-Kosko, żona kapitana Stanisława Koski, ostatniego przed wojną dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej.
Jada i Sia… To historia niezwykłej miłości i przyjaźni. Kapitan pisał z rejsów do swojej Jady setki obszernych listów, niekiedy o objętości szkolnego brulionu. Nie ma sensu wysyłać jednej, dwóch karteczek, bo cóż w nich zawrzeć można? Ale wysyłał nawet puste koperty – uprzednio rozklejone, wypełniał maczkiem od wewnętrznej strony, sklejał je ponownie i wrzucał do pocztowej skrzynki. Całował ukochane oczy i łapki, przez sen krzyczał jej imię i zapewniał… o swojej wielkiej miłości. Ona – córka budowniczego daleko azjatyckich magistrali kolejowych, również owładnięta ciekawością świata – czekała na nabrzeżu, na każdy powrót Małego Sia, którego w pewnym sensie sama sobie wymyśliła, zdefiniowała, ukierunkowała – od przynależności do kijowskiego „Sokoła” po wysłanie „mojego Stacha” do tczewskiej szkoły.
– W tym pokoju przesiadywali godzinami koledzy męża. Tu z Kotem Kowalskim radził, jak ocalić „Dar Pomorza” przed Niemcami. Z Konstantym Maciejewiczem dyskutował nad kształtem szkoły. Proszę tu podejść… W tej szufladzie wszystko jest tak, jak na kilka godzin przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdy mąż przy tym biurku pracował. O, a to pióro mojego męża. Proszę spojrzeć – tu dokumentacja związana z kupnem Galapagos dla Polski. Tam – korespondencja z Gustavem Eriksonem. Mąż prosił go, aby uczniowie gdyńskiej Szkoły Morskiej mogli odbywać praktykę na jego żaglowcach typu „P”.
Na jednej z teczek – zauważyłem spis zawartości: 1923, Lwów, równik, chrzest, uciekinierzy, Kilfenora, skauci, rekiny i… wigilia. Zawartość teczki stała się podstawą trzech rozdziałów w książce o „Nauciarzach…”.
1923 – „Lwowem” do Brazylii – ledwie fragmenty
Żagle rozpięto, ruszyły się nawy,
Głośno zahuczał wesoły motorek.
Mowę ma jakiś delegat z Warszawy,
Żegna nas z brzegu dwanaście aktorek. [1]
Wyruszyli 3 maja 1923 roku. Dzień był słoneczny i bezwietrzny. Trasa wyprawy wiodła przez Kopenhagę, Limhamn, Le Havre, Wyspy Zielonego Przylądka do Rio de Janeiro i Santos. W drodze powrotnej bark miał zawinąć do Falmouth i Cherbourga.
Za Helem postawiono żagle.
– Na bakburtwanty, wspinaj się!!!
Jeden z chłopców zdjął czapkę i zaczął nią wymachiwać.
– Najjaśniejsza Rzeczpospolita i jej prezydent niech żyją!!!
Okrzyk powtórzono trzykrotnie. Czapki poszybowały w górę, kilka wpadło do wody.
Z Gdańska zabrano wystawę polskich wyrobów kosmetycznych i alkoholowych (około 50 skrzyń jarzębiaków, wiśniaków, miętówek, żytniówek i żubrówek) oraz 500 pługów i sierpy do ścinania trzciny cukrowej. Załadowano także drewno, które Duńczycy kupowali w każdej ilości.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Ze wschodu wiał coraz silniejszy wiatr.
Po drodze widząc w Limhamn jakieś brzegi,
Stary rozpoznał, że to jest ląd szwedzki,
Więc uszykował nas w cztery szeregi,
Krzyż wziął do ręki i jak ksiądz Kordecki
Wpadł naszym Lwowem aż na rynek miasta. [2]
– Mieliśmy załadować beczki z cementem – wspomina Stanisław Wojciechowski. – Przez pięć dni pracowaliśmy wspólnie z miejscowymi dokerami. Jednak najbardziej interesowały nas przymilne buzie Szwedek, ich niebieskie oczy i zabawnie zadarte noski.
10 czerwca „Lwów” ruszył przez Kattegat i Skagerrak na Morze Północne i dalej do Francji.
Zapadła noc. Wiatr wzmagał na sile. Kto wychodził na pokład, był przywiązywany linami. Przy kolejnym uderzeniu fali, przygotowana w kuchni kolacja spadła na podłogę. Gorące ziemniaki, kasza, gorzka kawa, chleb. Pospadały też talerze. Nagle potężny huk zagłuszył głośne komendy i gwizdki. Okazało się, że pękł łańcuch od grotobermarsa. Po chwili drugi huk. Tym razem żagiel. Jego strzępy łopotały na wietrze, a oderwane kawałki tkaniny ginęły w ciemnościach. Kilka stłoczonych pod masztem osób przekrzykiwało się nawzajem. Dodawali sobie odwagi. Pojedynczo, a potem grupkami zaczęli wspinać się na wanty. Na wysokości trzydziestu metrów nad pokładem zwijali pozostałości żagla. Poprzez tumany rozpylonej wody kapitan Ziółkowski starał się dojrzeć pracujących na rei.
– Paduny! – krzyczał uczeń. – Paduny, panie komendancie! Pękły! Tam, przy fokmaszcie!
Niemal w tej samej chwili mechanik powiadomił kapitana, że zepsuły się motory i aby je naprawić, trzeba zawinąć do portu. Tymczasem wiatr zmienił kierunek i wiał od dziobu. Wykonano zwrot. Jednak żaglowiec pozbawiony wspomagania motorów był spychany przez nawałnicę w stronę skalistych wybrzeży Szwecji. Więcej żagli! To jedyna szansa na ratunek! Postawili je uczniowie najstarszego kursu i „Lwów” pożeglował w stronę Helsingør. Nad ranem rzucono kotwicę. Wszyscy ułożyli się do snu, nie bacząc na głód oraz wielki bałagan i szkody wyrządzone przez morderczy, wyraźnie słabnący już sztorm.
Do Le Havre „Lwów” przybył z dziesięciodniowym opóźnieniem. Władze miasta z dnia na dzień odwlekały „pieczenie powitalnych tortów”.
Poznawali rutynę żeglarskiej codzienności morskiej i portowej.
Jak wszyscy młodzi chłopcy – pisał Paweł Traczewski, – czytaliśmy po kryjomu pornograficzne książki i wiedzieliśmy o wielu ciekawych rzeczach odbywających się za kurtyną tak zwanej przyzwoitości, nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że ta ważna strona życia ludzkiego przebiega zupełnie inaczej u nas, marynarzy, niż na lądzie, przede wszystkim dlatego, że ogranicza się do postojów w porcie. Na skutek tego ludzie z morza, w czasie krótkich postojów, muszą w pośpiechu nadrobić zaległy czas i różne wynikające z tego sytuacje są niesłusznie źle widziane i interpretowane przez ludzi z lądu. (…) W 1923 roku, w piękne majowe popołudnie, znaleźliśmy się w Havrze. Kilku z nas, z I i II kursu, wybrało się na wspólny spacer. Zwiedziliśmy jakieś muzeum czy bibliotekę i trochę zmęczeni wałęsaliśmy się bez celu po ulicach. (…) Nieświadomie zdryfowaliśmy do dzielnicy czerwonych świateł. (…)
To, co nastąpiło, nie było ani ciekawe, ani przyjemne, ani nawet warte pamięci – nieudolne próby niedoświadczonej młodości. Takie lub podobne epizody powtarzały się w różnych portach, z partnerkami różnych kolorów skóry, ale jednego zawodu, zwykle pozostawiając nadzieję, że następnym razem będzie lepiej. [4]
Wreszcie – ocean! Słońce, sprzyjający wiatr, dobre nastroje.
Na kursie – Wyspy Zielonego Przylądka. 25 lipca „Lwów” przeciął zwrotnik Raka. Było to w 26 dniu żeglugi od wyjścia z Le Havre, w odległości sześciuset mil od wybrzeży afrykańskich.
– Właśnie wtedy – opowiadał Stanisław Wojciechowski – inżynier polecił nam oczyścić z sadzy rury wydechowe i tłumiki. Próbowaliśmy więc osad zdrapać, ale nic z tego nie wyszło. Inżynier poradził, abyśmy do rury wsadzili trochę pakuł, oblali je ropą i podpalili. W okamgnieniu z tłumika zaczął wydostawać się czarny dym, a czerwone jęzory oparzyły jednego z kolegów. Wybiegliśmy na pokład. Tu także było sporo dymu. Z komina walił snop dymu i ognia. „Lwów” przesłoniła zasłona dymna. Spostrzegliśmy też, że przelatujący w pobliżu samolot zniżył lot, by odczytać napis na burcie. Później wzbił się w powietrze i nadał w świat depeszę, że na południe od Azorów spłonął polski żaglowiec „Lwów”.
Cabo Verde. Wyjść z portu można było w sposób równie „kawaleryjski”, jak teraz i zawsze później czynił to kapitan Maciejewicz – pod pełnymi żaglami.
– Unter i ober fok grot marsle luz! Wspinaj się! – padła komenda.
Załoga skoczyła na wanty. Reje zaroiły się zręcznym, pracowitym ludkiem. Nikt nie mógł nic zarzucić, a do tego przekupnie, widząc, że przestano zwracać na nich uwagę, sami odpłynęli. Stary rozpogodził się nieco.
– Na ster–burt foka brasy! – Unter fok i grot marsle stawiaj! Skośnie ku sobie postawione żagle fok i grot masztów nabrały wiatru i wydęły się w przeciwne strony. Statek stanął w dryfie. Zahuczały nasze pomocnicze motorki, słynne kiwajki, stawajki mechanika Sobieraja. Lwów powoli okręcił się wokół swej osi. Zaturkotały łańcuchy kotwicy, podnoszonej parową windą. – Za grot i fok ober marsów fały! Załoga w dwóch drużynach pociągnęła mocno, z wysiłkiem, ale półbiegiem, obie potężne liny wzdłuż pokładu. – Razem, ho – up! A gdy się z tym uporano, padła komenda: – Fok żagiel, grot żagiel luz, kliwry i sztensztagsle stawiaj! I znów załoga rzuciła się pędem na reje i do lin. Rozwinięte żagle coraz więcej nabierały wiatru. – Na bak-burtę foka brasy! Reje fok masztu wróciły do poprzedniej pozycji a ich żagle zachlastały i wydęły się wprzód… Lwów, wspomagany jeszcze motorkami, ruszył z miejsca.
Gdzie jest ta Brazylia? Wokół tylko ocean!
Przygotowania do ceremonii trwały kilka tygodni. Układano kuplety, robiono rekwizyty, uzgadniano scenariusz.
Rio de Janeiro oszołomiło polskich nauciarzy. Najwięcej serdeczności odbierali od emigrantów, rodaków, którzy tu znaleźli nową ojczyznę.
Dziewiątego dnia pobytu w Rio poselstwo polskie wydało pożegnalny bankiet.
16 września statek oddał cumy i skierował się do największego portu Brazylii – Santos. Dwa dni żeglugi były chwilami odpoczynku i nabrania sił przed kolejnymi wrażeniami.
W Santos, wieczorami pokład zaludniał się i rozbrzmiewał muzyką. Codziennie przybywała Polonia z wybrzeża i głębi kraju. Każdy chciał popatrzeć na polskich marynarzy. Dla wielu emigrantów była to pierwsza i ostatnia okazja w życiu.
Na te pielgrzymki wybierały się całe rodziny. Nierzadko po trapie wspinała się mama, a za nią… tuzin córek. Skutki tych wizyt dały się odczuć już po paru dniach. Na „poszukiwanie przygód” i z zamiarem pozostania w Brazylii wybrało się dwudziestu uczniów i sześciu członków załogi. Policja stanu Sao Paulo odszukała osiemnastu uciekinierów. Każdy odbył rozmowę z kapitanem Ziółkowskim. Wyrok był łagodny: nagana, przysięga, że „już nigdy”, bo w przeciwnym razie kara będzie surowa.
Żar lał się z nieba na trasie, którą w drugiej połowie listopada „Lwów” zdążał do Europy. 35 stopni w cieniu!
Grudzień zastał „Lwów” na 21o szerokości północnej, w pięćdziesiątym dniu rejsu powrotnego.
11 grudnia „Lwów” osiągnął wysokość Azorów. Kapitan postanowił wykorzystać sprzyjający wiatr i możliwie najszybciej dopłynąć do brzegów Starego Kontynentu.
Pierwsza Wigilia w morzu… Było to na 47o szerokości północnej i 22o30′ długości zachodniej. Rankiem sprzątanie i porządki w szafkach. Przed rozpoczęciem kolacji radiooficer odebrał depeszę z Warszawy: -12oC i śnieg. Termometr na „Lwowie” wskazywał +17o. Padał deszcz i wiał silny wiatr.
Choinkę budowano w największej tajemnicy. Deski pochodziły ze starych opakowań. Zieloną farbę wykradziono z magazynu bosmana Kalety, który na co dzień zwykł był ją wydawać „jak aptekarz kokainę”. Więcej zabiegów i sprytu wymagało zdobycie waty od „skąpego lekarza”. Świeczniki wykonano z drutu, łańcuchy z kolorowych opakowań po papierosach, a sople lodu z blachy puszek po suszonych ziemniakach.
Kolacja była iście królewska: zupa owocowa z kluseczkami, sałatka ze śledzia, pierożki z marmoladą i „Baczewski”. O 20.00 nastąpiła zmiana wacht, ale kolędy śpiewali wszyscy.
– Muszę przyznać, że nasz komendant nie był salonowcem – wspomina Stanisław Wojciechowski. – Poirytowany docinkami zebrał nas w jednym miejscu i… eksplodował. Wyzwał nas od szczeniaków, smarkaczy i żeglarzy z bożej łaski. Obiecywał kopniaki i krzyczał, że jak da komu w pysk, to trafionemu „wszystkie kłyki powypadają!”.
Nagle wiatr zawył w naprężonych linach tak przeraźliwie, że wszyscy rzucili się do międzypokładu po cieplejsze okrycia i czapki. „Lwów” przechylił się, a kilku uczniów upadło na pokład niczym bezwładne beczki.
W kuchni spustoszenia – zapisał Stanisław Kosko – kolacja się wylała, resztę cośmy dostali zjada się w najnieprawdopodobniejszych pozycjach. Organizuje się towarzystwo podstolich, którzy jedzą siedząc pod stołami, gdyż ze stołów wszystko zjeżdża w dół. Przed 08.00 przychodzi kolega ze skaleczonym okiem i prosi, bym go opatrzył. Do doktora nie chce iść, gdyż ten nie potrafi mu nic poradzić. Za silnie kołysze, człowieku! Wchodzę na pokład.
– Oliwy zabrakło! – Więc lejcie ropę! – powiadam.
W międzypokładzie stłuczona lampa wydaje swąd. Z maszyn wołają, że zza przegrody z magazynu przedostaje się woda. Krótki alarm. Okazuje się, że w magazynie skrzynia z mąką spadła na beczkę z mięsem i wylał się sos. Pęka z hukiem żagiel. Do diabła z nim! Barometr stanął. O 11.00 wylazł na krótko księżyc. Ślicznie. Jest na co popatrzeć. Chwilami zdaje się, że statek nie wstanie. [9]
Żaglowiec „zbliżał się do oka cyklonu”. Trzeba było wzmocnić obsługę steru.
– Przywołano więc do pracy na pokładzie także mechaników – mówi Stanisław Wojciechowski. – Pamiętam, jak stojąc przy sterze wyczekiwaliśmy na moment. w którym statek nabierał maksymalnej szybkości i na ręką dany znak przez kapitana przekręcaliśmy koło sterowe. Jednocześnie zmieniany był kąt nastawienia rei. Niemal o 90o! Żagle „złapały” wówczas wiatr i obraliśmy kurs mający wyprowadzić nas z cyklonu. Na chwilę odetchnęliśmy.
W ostatnim dniu 1923 roku wiatr osłabł i niemal całkowicie zamarł. Między linami bukszprytu widać już było skaliste wybrzeża wysepek Scilly. Dostrzeżono też światło latarni Cap Lizard. O 17.00 rozpoczęła się uroczysta kolacja. Na stołach pojawiły się jednak tylko kotlety z suszonych kartofli i herbata. Później naruszono żelazną rezerwę trunków. Tuż po wybiciu godziny drugiej w nocy oficer wachtowy zauważył, że ciśnienie zaczyna spadać. Rozpoczynał się kolejny sztorm. Kapitan postanowił więc skierować statek do Falmouth.
Który to już sztorm przeżyli na swojej drodze?
– Hip hip!
– Hura, hura, hura!
Na tczewskim dworcu wielki rejwach. Marynarze biegali między holem a wagonami, taszczyli bagaże. Uśmiechnięci, zadowoleni, radośni. Gdy szli ulicami, przechodnie zatrzymywali się i z zaciekawieniem patrzyli na ich twarze osmagane wiatrem, skóry jaguarów fantazyjnie przerzucone przez ramiona, serpentyny powiązanych orzechów kokosowych, a przede wszystkim na oczy beztroską szczęśliwe.
[1] Z. Zaniewicki, Lwowiada. W: Jednodniówka „Na skrzydłach pasatu”. Atlantyk 1923, w zbiorach M. Koszura.
[2] Z. Zaniewicki, Lwowiada. Op. cit.
[3] S. Kosko, Listy do Jadwigi Titz – w zbiorach M. Koszura
[4] P. Traczewski, Wspomnienia. Maszynopis w zbiorach M. Koszura.
[5] S. Kosko, Listy do… Op. cit.
[6] Tamże.
[7] Tamże.
[8] S. Kosko. Notatki. – w zbiorach M. Koszura.
[9] Tamże.
[10] Tamże.
[11] Jerzy Miciński, Księga statków polskich 1918-1945. Gdańsk, 1996
Add Comment