Płot.
Ludzie mówili, że stał tu zawsze. Dopiero później pobudowano te domy po obu jego stronach.
Ona urodziła się bezgłośnie, w chwilę po tym, jak za ścianą, w izbie rozświetlanej ledwo tlącym się kawałkiem drewna urodził się on. W krzyku i złorzeczeniu, w bluźnierstwie i błaganiu o ulgę…
Po południu, gdy słońce obeszło oba domostwa od podwórza, wyniesiono dzieci na boży świat. Najpierw, po tej stronie płotu, stara babka zrobiła krzyż na czole dziewczynki. Potem – po tamtej stronie tego płotu – inna stara kobieta pobłogosławiła chłopca.
Po chwili, bez słowa, obie rodziny wróciły do domów. Nikt z tych nie spojrzał na tamtych, tamci – nie zwrócili wzroku w stronę tych.
Nigdy wcześniej nikt, w żadnej sprawie, granicy wyznaczonej przez płot nie przekroczył. Jakby z obu stron było tylko… nic.
Już w połowie listopada, płot znikał zasypany śniegiem. Kiedy jednak przychodziła pełnia, na śniegu wyczuwana bardziej niż widoczna była wyraźna kreska granicy między obejściami.
Wiosną na płocie nie wieszano pierzyn, nie nadziewano na sztachety garnków, nie opierano o niego rolniczych narzędzi.
Ona i on biegali po swoich podwórkach. Bywało, stawały naprzeciw siebie, niemal w bezruchu, ale żadne nigdy nie zobaczyło w całości drugiego, bo sztachety płotu były nabite zbyt gęsto.
Milczały. Nie płakały, nie śmiały się, nie przezywały.
Nikt też ich nie przywoływał. Wystarczyło skrzypnięcie drzwi, by wiedziały, co robić.
Pewnej wiosny, gdy pierwszy raz wybiegły na podwórza, mogły ujrzeć siebie… ponad płotem. Twarze, oczy, usta – wszystko w jednym obrazie. Ale żadne nie podniosło wzroku. Stały w milczeniu, zaciekawione sobą, jakby związane niewidzialną żelazną liną.
Kiedy on szedł za pługiem, ona pieliła grządki w części ogrodu, przy sadzie graniczącym z jego polem. Od świtu do zmroku byli niemal na wyciągnięcie ręki od siebie, ale na tyle daleko, że już żadnemu nie starczyłoby życia by świat obejść naokoło by wejść na tamto podwórze, zagon czy sad.
Któregoś dnia poczuł, że trochę mocniej zaplotła warkocz. Wiedział, że chciała ukryć pierwsze siwe włosy. Zauważył, że wyciągając wiadro ze studni wlewała już tylko połowę jego zawartości do cebrzyka, który z mozołem niosła do domu. Ona zaś nabierała pewności, że on unosi jedynie siekierę i pozwala jej by własnym ciężarem rozłupywała kolejne polano. Kiedyś walił tą siekierą z taką mocą, że drzazgi leciały we wszystkie strony jak refleksy ogniska nad wartko płynącą nieopodal rzeką. Liczyła każdy jego krok, wiedziała, że aby przejść przez podwórze musi ich zrobić dziś dwa razy więcej niż wtedy, gdy żurawie wpadając w wir powietrza znad stepu, z wrzaskiem zataczały koło nad wsią i pędziły ku lepszym światom.
Do glinianego kubka wlała ostatnie krople mleka. Już więcej nie będzie go miała. Krowa padła. Nikt nie wie, ile miała lat. Chwilę przed świtem, z przyzwyczajenia poszła do opustoszałej obory, a wracając odniosła wrażenie jakby w oknie po tamtej stronie płotu pojawił się jakiś cień.
Cień zatrzymał się na chwilę, pierwszy raz w życiu zwrócił się w jej stronę. Włożył czapkę na głowę i zapiął surdut. I umarł.
Poczuła ogromny ciężar w piersiach. Spojrzała na nie. Zdziwiona. Jakby nigdy wcześniej ich nie widziała. Wolno uniosła rękę, przycisnęła ją z całych sił, jakby chciała chwycić tkwiący tam przez całe życie jakiś kolec. Albo wcisnąć go jeszcze bardziej, wbić.
Gdy słońce zaszło obejście od podwórka, zobaczyło, że ona siedzi na środku izby, a z zaciśniętej pięści skapnęła na podłogę kropla krwi…. Ostatnia.
Na cmentarz poniesiono ich w jednym kondukcie. Pochowano, jakżeby inaczej skoro całe życie mieszkali obok siebie, razem, tam, na skraju, po jednej stronie cmentarnego płotu.
Add Comment