W przyjętej rezolucji czytamy:

 

Piszę tylko dlatego, że obiecałem. I oświadczam – więcej na te tematy pisać nie będę.

Piszę, bo w jednym z kartonów znalazłem ten tekst.

Kronika, 21 stycznia 198 1 roku. Kamera: Prowadzący.

Mój egzemplarz, prowadzącego Kronikę – wówczas – Pomorza Zachodniego. Zielony atrament – moje adiustacje, cienkopis – poznaję pismo red. Puchalskiego.

Tekst dyktowany ‘na maszynę’ pewnie pięć minut przed wejściem na antenę, adiustowany na żywo. Widoczne tu błędy gramatyczne, składniowe – nie, proszę się nie obawiać – wszystko poszło ładnie i składnie. Od lat ćwiczyliśmy się w tej umiejętności poprawiania a vista.


Piszę ten tekst, bo Wałacęgi poczynają sobie coraz bezkarniej. Wałacęgowa już nawet siada na środku kuchni, z łebkiem odwróconym zdecydowanie od zlewu, w którym to i owo wymagałoby przepłukania. Ale przecież ona się tym nie zajmie. To nie jej kuchnia, nie jej gary więc z jakiej niby racji miałaby się tu wysługiwać?

Na mnie też nie patrzy, choć wzrok mój czuje pewnie wyraźnie. I mój komentarz. Że jak do miski, to jest pierwsza, ale żeby coś zrobić dla domu, to już nie, niech się ja tym martwię. Ona tego domu nie chciała, do niczego jej nie jest on potrzebny, można było żyć tak jak dotychczas, ale to przecież mnie się zachciało, jakbym sam nie miał gdzie mieszkać, ale po co, skoro można wyrzucać ciężko zarobione pieniądze w jakąś starą ruderę, trwonić czas na doglądanie, pilnowanie, organizowanie, zamiast zająć się mną, to znaczy – nią, Wałacęgową, bo ona właśnie teraz ma wolną chwilę. Nie, nie dlatego, że tyra dzień i noc, tylko dlatego, że właśnie w tej chwili nic innego nie zaprząta jej uwagę, nie zabawia, nie prowokuje. Nikt też nie dzwoni, nie sprawozdaje, nie prezentuje lub oczekuje. Więc proszę, pokaż, na co cię stać. W gębie zawsze byłeś mocny, a jak co do głaskania, to już masz tysiąc wymówek. Wszyscy tacy jesteście, tacy sami, a jeden gorszy od drugiego, o Boże, co ja w tobie widziałam, ulica taka długa, mogłam choćby w szopie u wójta albo u tego niebieskookiego Hiszpana się wymościć. Już oni wiedzą jak sprawami się zająć. Nic by mi tam nie brakowało, o nic nie musiałabym się martwić, a tu? Mmmiiiiiaaaaaauuuuuuuuuu!


Podjąłem wyzwanie. Niczego bowiem w życiu istotnego jeszcze nie odkryłem. Chciałem otóż zbadać, czy koty i kobiety marzą. To, że się marzą i to z lubością, wiem, ale czy marzą? Jak marzą, o czym marzą?

Jedno i druga powiedzą ci, że o tobie, przechery zawzięte, marzą dzień i noc. Chyba, że śpią. Ale rano nadrabiają, chyba, że są spóźnione do pracy. A w pracy to bez przerwy, chyba, że jakiś interesant zadzwoni… O, już jedenasta wieczór? Łżą tak, że to sierść nam się jeży, ale będziesz się z taką kłócił? Od razu usłyszysz refren pieśni żałobnych z opusu dopustowego.

Dziś więc zrobiłem z Wałacęgami eksperyment. Dzikusy, wiejskie łazęgi – na mój widok aż syczą, paszczęki rozdziawiają, że dreszcz zimny skacze z żebra na żebro. I to to miałoby marzyć? Prawdziwej natury nie ukryjesz. Nawet jak robi się dwa razy dłuższe leżąc na słońcu lub językiem, przez prawe ramię wyliże sobie lewą część przy ogonową prężąc sterczącą łapę jak strategiczna rakieta S33 – to ani na moment nie zaprze się wiary drapieżczej ojców… To – swoją drogą – też osobne, wymagające zweryfikowania zagadnienie. Bo jak pada słowo: drapieżnik, to wiadomo, że mowa jest o NIM, a w takim razie jak nazwać NIĄ co ONEGO po ryju leje za byle co, a głównie na zapas, bo mogłaby zapomnieć, albo nie mieć później czasu? Widziałeś kota, żeby zlał kotkę? Nigdy. A odwrotnie? Zawsze. Więc!

Więc – jak wspomniałem – dziś poszedłem na naukową całość. Uciąłem kawałek kiełbasy. Od momentu, w którym nóż przeciął pęto do ICH pojawienia się przy mojej nodze upłynęła wieczność, najwyżej 1,5 sekundy. Dystans – z zakrętami i kartonami poustawianymi – przynajmniej 30 metrów. Tak zachowują się istoty cywilizowane? Normalne? Śmiertelne?

Lewa ręka pali mnie w tej chwili, nie wiem, czy nie spuchnie. Od czego, pyta pani? Od kotka, od koteczka, od kiciuni, miluni, paniuni zwyrodnialczyniuni jednej!

Jak tak, to i trzy metry jest dla niej za blisko, ale jak w ręku trzymam kiełbasę – dystans nie istnieje. I ona trzyma całe moje przedramię. Cztery łapy, w każdej z pięć pazurów – a każdy wbity na całą długość. Gdyby tak przejechać tą pimpunia po asfalcie – nowa nawierzchnia murowana! Wiem, moje koty mają więcej pazurów niż pańskie. Proszę pana…

To, że wyżarła, wydarła, wchłonęła ten kawałeczek mięsiwa z konserwantami, zostawiając mi bolesne ślady na dłoni, to nic. Problem zaczął się w chwili, gdy odkryła, że nie mam już więcej  mięsa… Dłoń pusta, ale zapach kiełbasy na ręce silny jak we wnętrzu granatu. Mam opowiadać dalej? Dobrze – ale tylko początek.

– Jak to, cóż to, skąd to, co to! Dawaj! Co? Tylko tyle dla mnie miałeś? Zbywasz mnie skrawkami, myślisz, że na byle przynętę mnie weźmiesz, o! niedoczekanie twoje! Jak ty mnie traktujesz, kim ja dla ciebie jestem?

I tu rewolucyjna metoda naukowa mojego autorstwa zapewni mi wieczne miejsce na tablicy Miendlejewa, jeśli taka kiedyś powstanie. Bo proszę w tej historii zamienić kota na kobietę.

Wiem – nic odkrywczego, powiesz, każdy z nas to wie. To prawda. Ale czyż świadomość, że on i ten, i tamtych dwóch ma tak samo jak ty, nie poprawia ci nastroju? Co więcej – możesz się z nich pośmiać – patałachy, dajecie sobą pomiatać, gdzie wasza godność, gdzie duma i etos? Śmondaki!

 


Dziś etos to już jednostka chorobowa. Albo wytrych. Pamięć ojców, duma z dokonań, suma wyrzeczeń, martyrologia, niezłomność i wiara w zwycięstwo – to jak guma balonówa. Wystarczy mieć dobry zgryz i wytrwałość w międleniu gumy. Rozejrzyj się, popatrz – tkwisz w samym środku festiwalu balonów puszczanych przez balony. Tu i ówdzie trafić się może tuman. Balon puszcza balony, a w każdym inny balon też sadzący balony. Wszystkie one tworzą balon globalny słów bez-ceny, w którym moc emocji rośnie i się zżyma, i czeka i spręża, i wie, że któregoś dnia pęknie, a wszystkie balony razem z nim. A na nas spadnie taka kupa smarków i śliny. I będziemy się w niej taplać i tonąć… Co? Nie chce Pan utonąć w mojej ślinie? Ja w pańskiej tym bardziej. Ale muszę, bo pan produkuje jej nie mniej niż ja. Nie, nie mogę przestać, jak na pana patrzę. A co pan chce ode mnie? Ja? Ja chcę, żeby pan nie mógł już chcieć. I vice versa, proszę cię jaśnie pacanie!

Już cię nużę? Zauważyłem. Ale – i ty zauważ – ta karuzela trwa od tysiącleci. Z twoim udziałem. Co jakiś czas kurtyna idzie w górę. Te same teksty, te oburzenia, oskarżenia, te zapewnienia i przyrzeczenia. Zmieniają się kolory krawatów, nazwy i szyldy, ale my wszyscy, ciągle oscylujemy wśród tych samych tanich słów i pojęć.

I ta gra pozorów kotów, kobiet i polityków absorbuje cię, półgłówku, do tego stopnia, że twój płaski umysł nie jest w stanie urodzić góry, ba, pagórka, byś się mógł wchodząc nań, oderwać od tych miazmatów!

W tym teatrze nie ma poetyki i reguł. Jest szybko zmieniająca się akcja. Fabuła jest korygowana zależnie od byle czego. Byle ciśnienie nie słabło, byle się zamęt napędzał.


Kilka dni temu najważniejszy człowiek, bez wybrania którego na to samo co dotychczas jego miejsce przestaniemy istnieć jako naród i państwo, ba, wymaże nas świat ze swoich dziejów, a jego, człowieka owego wkład w objawianie temu światu nowiny – postawił warunek, że przyjmie inny warunek pod warunkiem, że jednego prezesa koledzy posuną z tv. Posunęli. Na krzesło obok. To tak, jakby biało z żółtkiem na miejsca się zamieniły. Najważniejszy męż (nie poprawiaj mnie) stanu na świecie dopiął swego. Nie popuścił, jego wola ponad jakąkolwiek inna wolę!

Minęło dni mało wiele i pięć osób znów siadło do kartki papieru, a każdy postawił kółko lub krzyżyk. Wszystko w celu cofnięcia warunku, przed którym niedawno ustąpili pod warunkiem będącym warunkiem innego nadrzędnego warunku. Żółtko znów wcina się w białko. Ewolucyjna zmiana! Tylko Polacy tak potrafią! Klękajcie narody!

Co teraz zrobi óf męsz stanu, nawet nad stanami zjednoczonymi północnymi i wyspiarskimi, wliczając w to zamorskie islandy francuzów i flaholendrów? Nie, to nie są literówki! Pewni ludzie i ich urzędy wymagają specjalnego potraktowania, także językowego. Nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu. Oj, proszę pani, nie tacy nie takich już tak traktowali. Kiedy ogrom i moc przedzierzgną się w karykaturę, nie można tejże opisywać językiem gramatycznie nieprzystawalnym do owej jednostki nadzwyczajnej.


Amerykańskie kino akcji już dawno zrezygnowało z przestrzegania kardynalnych wyznaczników poetyki gatunku. Spójność, jedność miejsca i akcji, następstwo czasu etc. To jak zsiadłe mleko. Na oparzenia słoneczne. Nam trzeba kopa. Bohater przygnieciony prawą półkulą Ziemi otrzepuje się jedynie i wymierza innemu bohaterowi cios na miarę galaktycznej katastrofy. I się tak napierniczają w pyle bitewnym z patriotyzmu, ojczyzny, ludzi, którym powinno i musi żyć się dostatniej, wobec prawa, które jest nad prawem, przy konstytucji, pod regulaminem, obok zasad, których naruszyć pod żadnym pozorem nie można. Chyba, że tak będzie dla nas lepiej. A z drugiej strony tuman gęstnieje od oburzenia, skandaliczności, niedopuszczalności, jadu, prywaty, oszustwa, kasy, rozdzielności majątkowej, majątku przepisanego na żonę (jakby ktoś potrzebował, to za niewielką prowizję mogę służyć kilkoma adresami). I łączą się, mieszają te chmury a z coctaile’au dociera do nas, zasmarkanej i przygłupiej publiczności, która ten cyrk podatkami i abonamentem utrzymuje, kolejna feeria iskrzących się zaklęć o mowie nienawiści, o podjudzaniu, o nieprawości i o „japanunieprzerywałem”, także ciąży! Hollywood to owsianka z lodem w porównaniu z tą kipiąca w kociołku uchą. Nie, nie tą z ryb, tylko z uchów naszych. Wszystko w nie można włożyć, kolego Szekspirze. Bo u waści ino trucizna się w nich ledwie mieściła.


A na dokładkę – trafiliśmy w trójkę. A – to nie są nasi – więc sprawa jasna – oszuści, przekręcacze, łapownicy, bezideowcy, rokendrolowcy! Teraz dopiero widzimy, jak moherowali, innych nie dopuszczali, swoje grali. Musimy to naprawić, ale o tym głośno – cichosza!

Nic to. Bodaj dwa dni temu w PR24, w południe, rozmawia oficer polityczny o pseudonimie „redaktor” z wiceszefową SDP. Jest jeszcze SDRP. Ale to SDP jest ważniejsze, jest słuszne i nowogrodzkie (czy to, aby nie rusycyzm?) – o, kurczę, jak to wymazać? Cholera, że też mnie podkusiło. Ok, może nikt nie zauważy. Ale podobno w internecie nic nie ginie.

I ta vice miała się na koniec rozmowy, bo temat błahy, odnieść do ‘kaczki’ puszczonej przez eterycznego politruka (ps. Redaktor), co z wdziękiem powiatowego fryzjera w Mołdawii Batawii puścił tężę kaczkę na fale eteru. Pani vice, a vista, bez zaglądania w partyturę prawdy, wypuściła z siebie protest song, chwaląc działania redakcji, dyrektora, pani prezes, którzy odkryli prawdopodobne nieprawidłowości i nieprawidłowe prawdopodobności, dali im odpór odwołując listę przebojów, zajmując równocześnie jej miejsce na fali popularności pośród radiowych słuchaczy.

Człowiek współkierujący organizacją dziennikarską. Osoba wybrana i zobowiązana do obrony i ochrony praw tej grupy zawodowej – wali w nią, grupę jak w dziurawy bęben.

Kiełbasa. To jest właśnie to! To róża wieńcząca moje socjologiczne bicie piany.

Kiełbasa. Profity, synekury, kasa, tytuł, apanaże, dodatki, wyrównania, premie, bonusy…

Kiełbasa z rąk, które zapełniły taczkę dwoma miliardami przeznaczanymi na dotację. Na transmisję codziennych serwisów o powodzeniu w gospodarce, sukcesach na polu biznesowym, na łonie lepszej kultury. Nigdzie nie jest tak dobrze jak u nas, a będzie jeszcze lepiej. U nas szybciej wszyscy zdrowieją, mnie nas choruje, władza nie bacząc na nic kupuje nam byle jak, byle co, byle gdzie, byle było lepiej. A że przy okazji brat bratu… Wszak jednaśmy rodzina!

– Prostestuję!

…Ę

…Ę

…Ę

…Ę…

– Mocniej mu przywal, to się odblokuje. I po co używasz słów, które są nie dla ciebie?

Zadławisz się i będziesz miał kłopot! A my z tobą.

Ja jednak protestuję. Przyznać muszę, że przyzwyczaiłem się już do tego w pewnym sensie. Tak jak i oni. Czyli my. Jedna rodzina.


Jest jednak w epikryzie tego stanu rzeczy uwaga poufna. Obserwowałem wiele takich przypadków. To PUSTKA. To paraliżujący strach, to w niektórych przypadkach moczenie się nocne, zwidy, depresja, panika, plany samobójcze. To upijanie się na umór, przeklinanie, złorzeczenie, groźby i głuche telefony. To skowyt i obgryzanie pazurów. Impotencja i arytmia. To obraz GROZY po utracie pracy w mediach.

Zabranie mikrofonu, usunięcie sprzed kamery, zdjęcie felietonu z gazety. Nagość jest niczym w porównaniu ze stanem medio erectusa, już nie zwierzęca, a jeszcze nie człowieka medialnego. Taki element pośredni, przejściowy, niewykształcony, pośledni i przejściowy. Ale wirus medialny osobowość takiego osobnika odmienił w sposób nieodwracalny. Media erectus nie przeżyje bez mediów. Więc zrobi absolutnie wszystko, by u żłoba pozostać. No,  nie ma o czym mówić…

Nie ma w gniazdku elektrycznym takiego napięcia by równało się w swoich skutkach porażenia człowieka z wizją wartownika, który stoi przed windą i mówi do ciebie – pan tu już nie pracuje. Wiem, wczoraj był pan prezesem, dyrektorem, dziewczyny piszczały prosząc pana o autograf! To pan decydował o tym, jaki film ludzie w calej Polsce będą oglądali o 20.00. Szycha i dynamit, a nie jakiś tam urzędnik. Ale teraz – pfhu… – nie ma pana. Wiem, firma ma swoje procedury, niech się pan nie denerwuje. Jak każdy z pana poprzedników, odbierze Pan swoje rzeczy po kontakcie z kadrami. No, proszę czekać na telefon. Teraz niech się pan przesunie, nie blokuje przejścia. O!! Idzie pana następca. Moje uszanowanie dla Pana dyrektora. Pan dyrektor będzie uprzejmy, tutaj, tą windą proszę. Miłego dnia, panie dyrektorze!!!!


24 stycznia 1981. Wieczorem prowadzą Kronikę. Na początku odczytałem tekst, adiustowany na żywo, po spotkaniu szczecińskiego środowiska dziennikarskiego (było takie, jak Boga kocham, było! Widziałem!) w związku z nieukazaniem się codziennych gazet, ocenzurowaniem telewizyjnej Kroniki i radiowego Przeglądu Aktualności Wybrzeża (Szczecin, Koszalin i Gdańsk łączyły się wówczas dwa razy w ciągu dnia redagując wybrzeżowy serwis informacyjny). Wszystkich szczegółów już nie pamiętam. Gazety nie ukazały się z powodu ingerencji cenzury. Tekst tej informacji prezentuję w całości.

„manipulowanie dziennikarzami zagraża najżywotniejszym interesom narodu polskiego…”,

 

„ogranicza się w sposób drastyczny prezentowanie opinii, niektórych faktów oraz informacji o działalności NSZZ ‘Solidarność’

 

„nadal w informacjach unika się konfrontacji poglądów i stanowisk”

 

„szczecińscy dziennikarze stoją na stanowisku ograniczenia wszelkich form cenzurowania. Chcemy rzetelnie i godnie wykonywać nasz zawód”.

 

„dziennikarze zobowiązują też Zarząd (SDP – podkr. moje) do powołania Komisji, która na co dzień mogłaby interweniować w sprawach wszelkich ingerencji mających charakter cenzorski”.

 

Jakiej proweniencji są te zawołania? Kto je formułował? Czy nie ten, który zaparł się dziś siebie samego?

Młodzieży, przeczytaj. Tak było.

 

Nic nowego. Karuzela ma się jak najlepiej. A że ktoś z was co jakiś czas ideowego pawia puści, bieliznę ubrudzi, wymiotą biało czerwony dywan zafajda – to nic, większa radość dla tych z drugiej strony! Jutro może i będzie odwrotnie. Będzie na pewno! Alle to w końcu nasze sprawy, a w rodzinie bywa różnie, jednak wyjdziemy z tego kryzysu by z czystą kartką wpier… ć się w następny.

p.s. żebym tylko nie zapomniał kupić jutro kawałek kiełbasy przed przyjściem do niepotrzebnego domu…

 

Add Comment