Świat w kształcie litery T

Siadam przed mapą.

Wzrok rozbiegany, myśli skotłowane, puls przyspieszony. Jak w każdej sytuacji stresowej?

Dokąd pojechać?

Przerzucam książkę adresową w telefonie. Trryyy, trryyy… Setka, dwie, może trzysta kontaktów? A ten drugi telefon? Nie mniej… Znam aż tylu ludzi?

„Przed oczyma duszy mej”… kalejdoskop obrazów. Nie smaków, zapachów, dreszczy strachu czy pustynnego piasku pod językiem, porównywalnym z młodzieńczym odkrywaniem intymności… Obrazów zapamiętanych, ale po tylu latach już nie identyfikowalnych. Tak, pamiętam, ale… gdzie to było?

Dziś… dziś idę przez dwie uliczki woski zamieszkałej przez niewiele ponad 100 dusz. Dwie uliczki w kształcie litery T. I mały przesmyk przez pola. Obłęd, gdy kwitnie na nich rzepak. Doznania silniejsze od bezpowietrza.

Mijam nieme okna. Ostatni dom wybudowano tu chyba przed wojną. Większość z nich nosi znamiona z okresu 1850-70. Zdrowe cegły, obficie krwawiące przy czerwonym zachodzie słońca.

W otworach okiennych nowe ramy, odnowione drzwi. Wokół domostw kute ogrodzenia, żwirek na podjeździe, komputerowo plisowane firany i dziesiątki bibelotów na trawniku, pod krzakiem, na ganku, pod wiatrołapem…

Niemal wszystkie domy na fundamencie z polnych okrąglaków. Dachówki ceramiczne, wywołujące w słońcu uczucie łaknienia czekolady.

I cisza. Taka jak na… cmentarzu. Do ciszy zaliczam odgłosy ptactwa i owadów, których w mieście nie wysłyszysz nawet z lupą mikrofonową. Tu pszczoły, bąki, trzmiele, muchy atakują zmysły jakby myślały, że są z innego świata! Są już cytrynki i kilka gatunków rusałek: pawiki, pokrzywniki, ceiki i drzewoszki. Aksamitny poszum motylich skrzydełek… Przed nocą – zaszczeka pies. Pewnie coś złego mu się przyśniło…

Nikogo przede mną, nikogo za mną. Okna pozamykane. Pokoje nieoświetlone, jak przed elektryfikacją. Przejście wioski przez cały labirynt litery T zajmuje około 20-25 minut. Przed 19.00 przemknie ulicą jakieś zapóźnione auto. Jeśli masz szczęście, dostrzeżesz bezgłośnie przebiegającą przez jezdnię kobietę, która błyskawicznie znika na podwórzu sąsiedniego domostwa.

Rano jest trochę inaczej. Traktor, samochód kuriera, auta pielęgniarzy i autobus szkolny. Po 16.00, tylko w sobotę dwie dziewczynki bawią się na środku wiejskiego ronda, nie zważając na ruch uliczny, którego tam nie ma.

Jedynie koty, miauczące w norddialekcie siedzą naprzeciw wejścia do domu i z cierpliwością graniczącą ze spokojem pomnika czekają na poczęstunek? Nie – na codzienną porcję, rację obowiązkową. Spóźnisz się kwadrans – siedzą na parapecie.

Musiałem wyjechać na jeden dzień. Po powrocie spojrzałem im głęboko w oczy. Więcej im tego nie zrobię.

 

Siedzę przed mapą i myślę… jakie światy są za tymi ogrodzeniami, oknami, drzwiami frontowymi, których od lat nikt nie otwiera, bo swoi wchodzą od podwórza? Na gankach krzesła, fotelik, stoliki. Na nich obrus, dzbanek z kwiatami. Same się nakrywają? Kto wodę w nich zmienia? Ludzi wszakże nie widać.

Więc – wracam do mapy – teraz zawężonej do googlowego zdęcia z kosmosu – jak dotrzeć do sedna, istoty, do tego miejsca, w którym… jestem? Czy, tak jak innych – mnie też tu nie ma?

Nie ma sklepu, nie ma knajpy, nie ma warsztatu ani punktu naprawy czegokolwiek. Nikt nie świadczy żadnych usług. Jest lśniący bielą szyld nad garażem ochotniczej straży pożarnej. Brak reklam, informacji o promocjach, ale jest wiejski słup ogłoszeniowy. Na nim jedna kartka – zachowaj ostrożność, bezpieczeństwo i odstępy między ludźmi.

Dobrze, dostosuję się, ale… gdzie oni są?

I doznaję nieznanego wcześniej uczucia. Wyraźnie je postrzegam. Nie czuję walącego serca, ciśnienie nie wzrasta, pot nie zrosił skroni. Oddech wręcz słabnie, a pod powiekami jakby szara mgła.

Jestem sam. Jestem. Sam… Oni – są tutaj? Pewnie tak, ale… wszyscy inaczej.  Jakby na odwrót przeobleczeni!? Żyją… do siebie.

 

Stoję w centrum, niemym i niewidzącym, na przecięciu ramion litery T. W lewo? Dobrze. Idę. Słyszę wyraźnie każdy krok stawiany na wyzmiotkowanym chodniku. Rękaw kurtki ocierający się o połę podwiewaną lekkim wiatrem od pól wydaje dźwięk, którego waloru wcześniej nie znałem. Odwrócenie głowy w lewo powoduje, że pierwszy raz w życiu słyszę jak kark ociera się o kołnierzyk kraciastej flanelowej koszuli…

Po chwili wiotczeją lekko mięśnie, a usta układają się w naturalny, pozbawiony sztampy i konwenansu lekki uśmiech. Nie muszę się prężyć, kłaniać, trzymać fasonu. Nikt mnie nie widzi, nikogo nie mijam, nikt mnie nie wyprzedza, nikomu nie ustępuję miejsca. Widzę siebie, jak wydzierganą z kolorowych papierków postać animowanie przesuwającą się obok wypielęgnowanych ogródków, bujnych kwietników w starych taczkach, niedawno porzuconych wozach drabiniastych czy korytach do pojenia krów, których nie ma tu już od dziesięcioleci. Sunę niczym duch i myślę, że takich jak ja jest tu przynajmniej setka. Nie, nie więcej. Przykościelny cmentarzyk jest słabo zaludniony. Jeśli więc światy równoległe istnieją, to akurat tutaj nie ma szału na ulicach, nie ma tłoku i wzmożonego ruchu na jezdniach. Dwóch! W litrę T. Z przyległymi zaułkami – może pięć?

 

Zaraz 21.00 Z kościelnej wieży rozlegną się głośnikowe dzwony. Jestem już na przesmyku między polnym. Dwa konie i źrebię… Staw wiejski z zakazem łowienia ryb. I barokowym ruchem ręki wykreślona asfaltowa, idealnie równa dróżka… Jest pierwsze uderzenie dzwonu. Jego dźwięk pada tuż przede mną, odbija się jak piłka tenisowa od asfaltowej ścieżki i miękko ląduje na polu szybko wzrastającego owsa. Kilkadziesiąt metrów dalej trzy sarny i para czapli szarych. Nie zważają na mnie, na dzwony, na słońce, które już zaszło…

 

Jestem sam… i słów coraz bardziej mi brak, by opisać to, co wokół mnie. Słowa potrzebne są do relacji z innymi. Innych jednak nie ma. Więc słowa gubią się, wypadają, giną w przydrożnym żwirze. Więc może – pisać? Trzeba byłoby usiąść i pisać, tak – pisać, pisać… Ale i tak stron w książce zabraknie, atramentu nie wyczerpiesz, a opiszesz wszystko co najwyżej naskórkowo, ledwie szkicując spostrzeżenia. Zarośnięte trawą stare tory, przewrócony słupek ogrodzenia, nieczynny wodopój, przełamana kładka przez strumyk, świeżo zaorany zagon, nacechowane grządki, rozciągnięte sznurki pod wysiewy, porąbane i ułożone równo jak zęby w sztucznej szczęce polana na opał, na zimę, tę za 18 lat…

 

Z drugiej strony – ach… i cóż z tego, że wymienię kilka kolejnych reliktów? Ani ty ich nie zobaczysz, ani ja miejsca tego dokładniej nie zinwentaryzuję. Zaciera się ono w realu życia prącego bezszelestnie przez cyferblat ułożony na mapie. Proszę? A , nie wiem… Nie widziałem. Ale w gruncie rzeczy zegary, jeśli tu są jakieś, chodzą inaczej. Wolniej? Nie, transcendentnie…

 

Zamykam drzwi. Na biurku – mapa… w mroku zacierają się kontury, szczegóły; próbuję dostrzec w jakiej podziałce jest ta mapa? Nie widać… Skala jednego, może dwóch, najwyżej trzech pokoleń. Mały świat na blacie biurka. W świadomości – ogrom niewiedzy o mojej wiosce. O ludziach, którzy domy te budowali, tych, którzy dziś w nich mieszkają, co robią, o czym marzą, co planują? Prawdę mówiąc – co mnie to obchodzi? Do czego wiedza ta jest mi potrzebna? Siadam na nie moim krześle. W najmniejszym, do niedawna nie moim pokoju. Coś mnie tu przywiodło… Jakiś mus? W moich oknach, jak we wszystkich innych przy ulicy – ciemno. Siedzę i wydaje mi się że czekam spokojem człowieka, który już się nigdzie nie spieszy… Wiem, nie znasz tego uczucia…

Cisza. Nowe ściany, inna podłoga, lakier parujący z mebli z drugiego końca świata. Miejsce to samo, ale bezgłośne pamięcią dźwięków przeszłości. Może tu, w tym pokoju siedział ten, który uciekając w hugenocką noc długich noży dotarł aż w to miejsce? Na dalszą ucieczkę nie miał już siły. Devantier. Wiem, że tak się nazywał…

– Bonsoir, monsieur Devantier…

Nie odpowiada.

Siadam codziennie, na chwilę. Czekam…

– Monsieur Devantier. C’est moi. Es-tu ici aussi Sommes-nous tous les deux ici Dans notre maison? Oui, il fait déjà nuit. Mais avez-vous vu les arbres que vous avez plantés ici? Ils fleurissent magnifiquement … Oui, les arbres fleurissent particulièrement magnifiquement la nuit …

To ja. Czy Pan też tu jest? Czy obaj tu jesteśmy? W naszym domu? Tak, jest już noc. Ale czy widział Pan drzewa, które tu Pan posadził? Pięknie kwitną … Tak, drzewa kwitną szczególnie pięknie w nocy …

 

Na cmentarzyku świecą się małe lampki. Tu, na ulicy, jak okiem sięgnąć – trzy latarnie. Zgasną krótko przed północą. Obudzą się tuż po trzeciej rano. Przez trzy godziny nikt nas nie zobaczy. Nawet z satelity. Gdyby nie dwie uliczki w kształcie litery T na mapie, można byłoby powiedzieć, że nas tu… nie ma…

 

Add Comment