Światowe tycie – cz.II
Pokraczne, księżycowe autokary podjeżdżają bezszelestnie do samolotu. Ich potężna macka, rękaw ściśle przylegający do burty samolotu obejmuje wyjście izolując nas całkowicie od świata. Jedziemy zaledwie 200, 300 metrów.
W rzeczywiście wielkim hallu międzynarodowego lotniska w Montrealu dyskretna muzyka. Bistra, bary, poczekalnie, kraby pływające w akwarium, sklepiki z upominkami, kioski itd, itp. Nie zdziwiłbym się, gdyby raptem przemknął mi przed nosem wagonik metra czy wysokogórskiej kolejki. Oto Ameryka w pastylce. Tu wszystko kupisz, wszystkiego się dowiesz, a z każdego z kilkunastu automatów telefonicznych połączyć się możesz z całym światem.
Najmłodsi chodzą parami. Udają, że są umiarkowanie zainteresowani tisotami, canonami czy zestawami radio-tv-audio-video.
Największe wrażenie robi jednak toaleta. Nie ma tam naszej babci klozetowej, nie ma talerzyka na złotówki.
– Czysto, że położyłby się człowiek na tych kafelkach. Ale krany takie same jak u mnie – rybak puścił oko. – U mnie, w Międzychodzie.
– A, to stąd wieje – zawołał inny konkwistador z Gryfic. – Stąd dmuchają to naperfumowane powietrze.
Chcesz wytrzeć ręce? Ręcznikiem papierowym, ligniną, ściereczką frote? Ale to mydło w pojemniku po lewej stronie ma zbyt intensywny zapach! Proszę, do wyboru są dwa inne zbiorniczki. Drzwi do kabin nie trzeba kopać nogami. Nie zostanie ci też w ręku klamka, nie wdepniesz w kałużę wody na środku toalety.
– Co się pan gapisz, panie student… Ameryka…
– Przecież u nas nie wszyscy obijają się w robocie – mówi jeden ze absolwentów Akademii Rolniczej, początkujący rybak.
– Ale tylko niektórzy nie plują po ścianach – odpowiada mu kolega.
Siadamy w wygodnych fotelach.
– Patrz – mówi ten pierwszy – nawet w doniczkach nie ma niedopałków i zapałek.
– Tak. Wielki świat. Kapitalizm.
Obok nas jakiś Kanadyjczyk ciągnie na pasku dwie wypchane walizy. Każda z nich na kółkach.
– Człowiekowi pot nie leje się po plecach, a udogodnienie o wartości zaledwie paru dolarów. Inżynierów pewnie mają mniej niż my. Więc dlaczego tak prostych rzeczy nie zobaczysz u nas?
– Najbardziej boję się o to, czy dam radę. Czy starczy mi sił. Nie należę do krzepkich facetów, a jak się trafi duża ryba to podobno trzeba się dobrze narobić. Czy witał się pan z którymś z tych starszych rybaków? Niektórzy podają rękę łagodniej niż angielska dama. Ale jakby taki w mord ę strzelił, to…
– Jedziemy w ciemno – mówi inny. – Żadne książki, reportaże czy nawet opowiadania ‘z natury’ nie pokrywają się już choćby z tym, co do tej pory zaobserwowaliśmy.
– Ja na przykład jeszcze nigdy nie pracowałem. Nawet na praktyce robotniczej nie byłem. Naprawdę, nie wiem jak mam odpowiedzieć na pytanie: co to jest praca? Pewnie, że szpanowałem przed wyjazdem. Koledzy zazdrościli. Zobaczysz świat, mówili, będziesz za piwo płacił dolarami. Teraz kiedy nie można się wycofać, uświadamiam sobie moją naiwność. Polski student to często facet oderwany od życia.
Z tym trzecim zamieniłem kilka słów już w autobusie, który podnosił się na długich hydraulicznych wysięgnikach. Przypominał poczwarę na szczudłach zakończonych wielkimi oponami.
Roboty się nie boję. Myślę jednak, że jak wrócę, to dziewczyna powie, wiesz stary, tak długo cię nie było, a wkrótce znów wyjeżdżasz. A ja niedługo mam urodziny. 23…
Jak długo można o takich sprawach rozmyślać? Przez następne osiem godzin lotu na brzeg Pacyfiku? A może przez najbliższe 160 dni rejsu? Ile wariantów tych sytuacji można sobie wyobrazić? A jeśli imaginacja zdominuje świat realny, w kałużach słonej wody piekącej w licznych ranach nieprzywykłej do wysiłku dłoni?
– Proszę panów – wita nas druga już załoga samolotu – Za chwilę Wielkie Jeziora Kanadyjskie.
Najpierw północne brzegi Jeziora Huron, później Jezioro Górne. Krajobraz chwilami jak nad Labradorem. Mniejsze i większe zbiorniki wodne, rzeki. Niekiedy odbite refleksy słoneczne docierają aż tu, na wysokość 11 tysięcy metrów. Wspaniale widać płycizny i głębiny. Małe i większe wysepki. Niemal każda z nich do kogoś należy. Wszystko wydaje się jednak jakby dziewicze i nietknięte działalnością człowieka.
W promieniu wielu dziesiątków kilometrów nie widzę pól uprawnych. Jakże inaczej wygląda Europa, jak zachłannie podzielono ją na maleńkie skrawki.
Pod nami preria. Ożywają obrazy z chłopięcych lektur. Tereny Indian kanadyjskich, ludzi do dziś nie pogodzonych z własnym losem. Przelatujemy dokładnie nad Winnipegiem – spychać w głośniku. Chciałoby się dorzucić jeszcze kilka nazw: Saskatoon, Swan River Rosetown, Manitoba. Lecimy szlakiem transkanadyjskiej kolei łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, swego czasu osi tego kraju i podstawy jego gospodarczej egzystencji.
Gęste chmury coraz bardziej przesłaniają literackie krajobrazy…. Nowe fantasmagorie. Chmurowa równina coraz częściej jest urozmaicona stożkami szczytów, najpierw Gór Skalistych, później Kordylierów, a wreszcie Gór Kaskadowych i Nadbrzeżnych. U stóp tych ostatnich leży cel naszej podróży.
– Dochodzi 8 rano. Za chwilę lądujemy w Vancouver. Proszę podnieś ć oparcia foteli…
Pasjonująca jest ta pogoń za czasem. Wystartowaliśmy rano i po 2/3 doby lądujemy znów rano, ale tego samego dnia. Jesteśmy o kilka godzin młodsi od wszystkich, którzy zostali w kraju.
Ostrym lukiem wychodzimy nad wody Oceanu Spokojnego. Kolejny zwrot i oto zatoka oraz wspaniałe „manhatany” największego portu nad Pacyfikiem ukazują się w pełnej krasie. Na wodzie duży ruch. Między statkami krążą jachty. Przy brzegu kilometrowe połacie drewna spławianego rzekami z głębi Kolumbii Brytyjskiej.
Odprawa, autokary, przejazd przez całe miasto do… centrum. Tu bowiem mieści się port rybacki.
Wśród starych portowych zabudowań i kilku dźwigów nawet nie zauważyłem przycumowanych do nabrzeża naszych statków. Ich sylwetki, płaty rdzy, zacieków, brudna czerń burt zlewa się z szarym tego ranka krajobrazem vancouverskiego portu, Gdyby nie swojskie twarze dalekomorskich rybaków z „Gryfa” nie rozpoznałbym tych jednostek.
Jak wyglądało powitanie? Oczywiście inaczej niż to sobie można
wyobrazić. Ot, tak jak wygląda codzienność rybacka. Cześć, cześć, niekiedy klepnięcie w ramię, typowe: jak się masz, stary, cieszę się, że wpadłeś. Dużo śmiechu.
Mówi się, że ginie ceremoniał morski czy marynarski. Od
chodzi się od wręcz rytualnych reakcji, etykiety, tradycji. Nie słyszałem jednak, aby ktoś badał ceremoniał morski współczesnych rybaków dalekomorskich. Czy taki rytuał istnieje? Trudne jest bowiem wniknięcie w to środowisko, poznanie wnętrza tych ludzi, ich poglądów, zapatrywań, emocji. Te wyrażane są zazwyczaj prostymi reakcjami, niepozornymi i zwyczajnymi w ocenie postronnego obserwatora. Ale to są jednak kody zachowań. Specyficzne i tylko dla nich właściwe reak cje.
Pół roku na otwartym oceanie, w uścisku wiatru, wśród ryb, czyni z człowieka taką „zdrętwiałą dłoń” w odniesieniu do naszej spontanicznej codzienności.
Jedni z workami marynarskimi już na nabrzeżu, nowi – sadowią się w kabinach jeszcze pełnych tęsknoty za domem kolegów, którzy wchodzą do autokarów.
– Cholera…
Spracowana dłoń dotyka burty statku, jakby rybak chciał go odsunąć od nabrzeża.
Ale to nam się tak wydaje. On – po prostu – żegna się z nim…
– Cholera… – słyszę raz jeszcze.
Światowe, rybackie życie… Ale spróbujcie zaproponować im inną robotę!
Add Comment