Najbardziej obawiałem się tego, że będzie… wesoło. Tyle razy słyszałem opowieści o beczkach piwa, galonach wódki i kto wie czym jeszcze. Mieli pić z żalu, że wyjeżdżają na pół roku, że tam na łowisku czeka ich harówa, sieci, woda, specyficzny zapach ryb i brak choćby podłej jakości radiowych połączeń z domem.

Pożegnanie było zwyczajne, Nawet spieszyli się do autokarów, zwłaszcza ci młodzi, ci, którzy pierwszy raz… Dla nich rozpoczynała się przygoda, szansa zobaczenia miejsc na świecie, do których przeciętny śmiertelnik nigdy nie dociera. Nie przypuszczają, że być może przez 160 dni nie wejdą do żadnego portu, a jeśli już, to będzie to biedne życie łakomego wrażeń turysty z egzotycznego kraju o nazwie Polska.

Kilka minut po północy zakończono odprawę celną i paszportową. W skromnej przybudówce określanej mianem międzynarodowego portu lotniczego w Gdańsku porozsiadali się, gdzie kto mógł. Ktoś wyjął przywiezionego z domu „kartkowego” kurczaka, ktoś inny popijał z termosa wywar z ulunga zmieszanego z madrasem. Gdzie ten wielki świat zdobywców mórz? Ten szpan i gest? Głośne rozmowy, rubaszny śmiech, niewybredne dowcipy?

– To już 13 lat. Tak, czuję się zmęczony. Gania człowiek po święcie, lepiej zna chmury nad Antarktydą czy wiatr na Północnym Atlantyku niż własne mieszkanie. A najgorsze, że dzieci tak szybko rosną. Do tego chyba nigdy się nie przyzwyczaję.

Ciężka dłoń wystukiwała rytm na blacie stolika. Bujna czupryna, tu i ówdzie przeploty z siwych kosmków. Oczy przymrużone, przywykłe do silnych podmuchów wiatru.

Za trzy minuty powinniśmy startować. Szef wyprawy 130 rybaków z „Gryfa” i „Dalmoru” wydaje się być wyraźnie zdenerwowany.

– Jeszcze nie było takiej podmiany załóg, w której nie zdarzyłoby się coś w iście „polskim stylu”. Dziś na przykład mamy problem „wężyka”. Do samolotu zatankowano paliwo, po ułożeniu bagaży i zważeniu samolotu okazało się, że maszyna jest za ciężka. Nie zdoła wystartować na tym krótkim pasie. Trzeba ściągnąć trochę paliwa.

Rozpadało się na dobre. Coraz więcej osób śpi. Po kilkunastu minutach na płycie gdańskiego lotniska siada „antek”.

– Nareszcie! To samolot specjalny. Przywieziono nim z Warszawy przewód do spuszczenia paliwa ze zbiorników naszego samolotu. Paliwo do odrzutowców raz zatankowane nie może być użyte ponownie. Ileś więc złotych, a raczej dolarów spłynie z deszczem.

Startujemy. Ale nie za ocean, tylko do Warszawy. Tam zostanie uzupełniony zapas paliwa i samolot skorzysta z najdłuższego pasa startowego na Okęciu, by unieść się w powietrze.

Przed nami ponad 14 tysięcy kilometrów. Będziemy lecieć bezpośrednio do Montrealu. Tam, po krótkim postoju przeskok nad Pacyfik do Vancouver. Pułap – 10 tysięcy metrów, szybkość – 900 km/godz.

Jak dobrze pójdzie – 15, 16 godzin lotu.

Nad Warszawą brzask. My jednak będziemy gonić noc. Uczucie jedyne w swoim rodzaju – kilkanaście godzin życia w świcie. Czas będzie dla nas niemalże stał w miejscu. Różnica między Warszawą a Vancouver – 9 godzin.

Pierwsza warstwa chmur, druga, pojawia się słońce, trzecia. Promienie pod bardzo ostrym kątem wpadają przez iluminatory do wnętrza samolotu. Tu i ówdzie ktoś półgłosem opowiada historie z poprzedniego rejsu. Wielu śpi. Grupa najmłodszych zapatrzona w pierwszy raz w życiu oglądany nowy świat. Umykające kontynenty, wyspy, metropolie, morza i zatoki.

— W moim przypadku wszystko to jest już proste, ja nie tęsknię. To znaczy odczuwam chęć zobaczenia rodziny, najbliższych, ale inaczej niż przed laty. Trochę jednak niepokoi mnie to, że potrafiłem zapanować nad tym jakże ludzkim uczuciem. Ale tęsknota to nie jest zaleta. To wada. Po tylu latach na morzu zobojętniałem albo uodporniłem się. W sumie – tęsknota mi nie dokucza.

A głośnika informacja: Proszę panów, przelatujemy właśnie nad fiordami Norwegii. Musimy trochę zboczyć z trasy po linii prostej. Chcemy wykorzystać sprzyjające prądy powietrzne.

– A wódka? Pomaga?

– Nie, ale jest dobra. Jest po prostu czymś innym niż ta obłędna monotonia. Morze, kiwanie, mokre ręce, ból w krzyżach i śniadaniowa jajecznica.

– A potrzeby seksualne?

– Hm… O trzy oczka niżej od uczucia tęsknoty za domem. Ktoś kiedyś powiedział, że to „motor świata dorosłych”. Co ja się będę wymądrzał. Niech pan sam ich poobserwuje.

Kilka bardzo przystojnych, wysokich i zgrabnych dziewcząt zaczęło podawać posiłki. Niektóre z „zawodowym” uśmiechem i iście aktorsko opanowaną mimiką twarzy proponują sok, colę, wodę mineralną.

– No, i sam pan widzi. Nikt się za nimi nie ogląda. Małpiego rozumu nie dostaje, jak słyszę nieraz na lądzie, gdy ktoś komentuje rybackie zwyczaje. Wzmocnione błyszczkiem kontury pomalowanych ust nie robią wrażenia. Mity, wszystko to mity.

– W czym jeszcze jesteście lepsi od ludzi z lądu?

– W karności i obowiązkowości, karności wobec sytuacji, jaką dobrowolnie w końcu wybraliśmy. Był dom, była rodzina, było pięknie, teraz lecimy samolotem, później mustrujemy na statek i w morze! Proste jak pier…! Normalne!

Pod nami Islandia. Przez chmury próbuję wypatrzeć jej lodowce i wulkaniczne szczyty. W dole migają mikroskopijne światełka. Reykjavik. Doskonale widać linię brzegu i lądu. Bez wątpienia najpiękniej położone na świecie miasta to te, które łączą ziemię z morzem. I góry. Lodowce pokryte wieczną zmarzliną

Coraz bardziej „wspinamy się” po kolejnych równoleżnikach. Wkrótce krąg polarny.  Wody północnego Atlantyku wydają się być spokojne z tej wysokości. Jakieś światełka. Chyba statek. Ciekawe, samotny w promieniu ilu mil?

Biel miesza się z bielą. Fantastyczne krajobrazy. Chmury niczym granitowe rzeźby natury. Dziesięć tysięcy metrów niżej odwieczna biel „zielonego kraju”. Promienie słońca odbite od lodowców Grenlandii nie tylko oślepiają, ale czynią z ciemnej dotąd powierzchni oceanu blado-błękitną taflę.  Lecimy już prawie sześć godzin podczas gdy „postarzeliśmy” się zaledwie o godzinę.

Lekcja geografii trwa. Po zmianie kursu na południowy-zachód powracamy do strefy umiarkowanej na wysokości Ziemi Baffina. A więc to już kontynent amerykański. Przecinamy trasę wielkich polarników, obszary pełne londonowskiej „białej ciszy”, miejsca tragedii wypraw zdobywców bieguna. Teraz Nowa Funlandia. Miliony skrawków ziemi porośniętej gęstym lasem, poprzecinanych krętymi rzekami i urokliwymi jeziorkami.

Poranne mgły unoszące się nad tymi terenami nadają krajobrazowi cech impresjonistycznych. Ile jest tam kilometrów kwadratowych, po których nie chodził jeszcze człowiek?

– Za kilkanaście minut lądujemy w Montrealu. Będą panowie mogli rozprostować nogi na lotnisku. Przed nami jeszcze siedem godzin lotu.

Nad głowami zapaliły się światełka z napisem: „Zapiąć pasy”, „Nie palić”. Małe ożywienie.

– Czy to już Kutno? – ktoś zażartował.

Będziemy lądować na dalekich przedmieściach tej metropolii. Z dala widać drapacze chmur, wspaniałe obiekty sportowe. Szosy – jak linie proste na rysunku technicznym. Oryginalne, geometrycznie wykreślone podmiejskie dzielnice z parkami. I już korony drzew przesłaniają wszystko. Po chwili delikatny wstrząs. Hamowanie.

– Ot i cała nasza turystyka. Ten wielki świat, którego wszyscy nam zazdroszczą. Parę widoczków z góry, teraz wielki hall wielkiego lotniska. A potem znów drzemka. Nie ma pan jakiegoś sporta albo popularnego? Tu wszędzie tylko marlboro…

Add Comment