Receptę noś nawet przy dobrym zdrowiu – chińskie przysłowie w wersji polskiej
– No i? Wyraz mojej twarzy wyjaśniał wszystko. – Nie, bez recepty nie sprzedam. – A podobny, ale równie skuteczny? – powiedziałem z oczami opuszczonymi do poziomu lekko rozwiązanej sznurówki. – Tak, w tym podstawą jest ***, a ten sam składnik, ale z dodatkiem *** i *** przy zwolnionym uwalnianiu *** daje podobny efekt. Tylko *** działa bardziej na *** i nie wiem czy w pana przypadku *** nie byłby lepszy, bo *** nie powinien łączyć się z ***. A dlaczego chce pan ***? Jest pan uczulony na ***? Dobrze, niech pan weźmie ***. Warunek – przyjmujemy po jedzeniu. Paragon skrzypiąco wysuwał się z terminala. Pani magister podała pudełko i jako bonus rzuciła uśmiech wariant IIIB z szybkim wygaszeniem. – Coś jeszcze? – zapytała powtarzając wzmiankowany uśmiech IIIB ale już z septymą, a ta – wiadomo – skłania się ku wykrzyknikowi. – Bo ja, ja mam takie marzenie… Ja chciałbym pójść na randkę z kobietą, która będzie do mnie dużo mówiła, ale takie rzeczy, których ja zupełnie nie zrozumiem. Tak, właśnie, takie marzenie… Ja, mam… Odwróciłem się na pięcie, kretyn jeden i ruszyłem do wyjścia. Obok apteki jest warzywniak. Oszołomiony faktem, że się odważyłem, że doznałem olśnienia i niemal czołowo zderzyłem się z moim marzeniem, nie wiedziałem, czy te owoce po lewej to truskawki czy arbuzy. – Proszę pana! – prąd wysokiego napięcia przebiegł przez mój obolały kręgosłup. Żadna struna w kontrabasie nie wytrzymałaby takiego napięcia jakie wygięło moją sylwetkę na dźwięk tego głosu. – Pan powiedział: randka? Uderzy, nie inaczej, spoliczkuje mnie, sponiewiera, tu, przy ludziach, skanceruje ledwo trzymającą się linię opadających powiek. Boże, czy szczęście trwa zawsze tak krótko? Uszedłem ledwie kilka kroków w oparach oczarowania, które teraz zamieniają się w gorącą parę z pędzącego wprost na mnie parowozu. – T… tak, tak powiedziałem. Jej niewiarygodnie długie palce, w lilaróż lakierowej emalii – ach, jak sprytnie wystukiwała na terminalu cenę za moje leki – uniosły się lekko i wolno, niczym seria z katiuszy zbliżały się do kołnierzyka mojej koszuli. – Plamka – powiedziała aksamitnie pluszowym głosem co wprawiło moje hormony w stan totalnego chaosu. Wyrywały się nozdrzami, kącikami oczu i otwartą z wrażenia gębą, żeby zobaczyć, co nimi tak wstrząsnęło! Że też to jeszcze jest możliwe? Czyli – że my, hormony jesteśmy w porządku, tylko ten pacan nie wie, jak z nas korzystać! – A konkretnie, co chciałby pan nie zrozumieć z tego co będę mówiła? – W pani ustach woda utleniona będzie dla mnie nazwą najlepszego wina lub francuskiego koniaku… – Koniaku, mówi pan, no dobrze, dobrze… Więc ja będę piła koniak, a pan utlenioną wodę… ciekawe, ciekawe. Zatem – kiedy? – Ale jest dziesiąta rano – ja pracuję do osiemnastej. – E, co to dla mnie – robiłem głupie miny jak pewien Piszczyk, – ja całe życie czekałem… – No dobrze, dobrze mój ty bałwanku… Zawsze chodzisz tak ubrany cały na biało? – No, ja lubię kolor biały, bo to taki niezapisany… Jej dłoń, jak kwiat lotosu odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni a najostrzejszy pazurek najdłuższego paluszka przejechał od mojego kołnierzyka, poprzez rozdygotaną grdykę (może lepiej powiem: jabłko Adama, cholera, z bierzmowania mam Wiesław), podbródek z delikatną blizną po ciosie lewym sierpniowym, który zadał mi Rysiek, bom wystąpił w obronie pewnej damy, co ona później została moj… No, właśnie i tak została gdzieś tam, do dziś… A ja jakoś tu, sam… Ale zaraz, bo ten paluszek już lekkim dociskiem domykał moją nieszczelną od pewnego czasu dolną szczękę by znów wykonać półobrót i wierzchnią stroną dłoni otrzeć się ślusarsko o niedokładnie wygolony policzek. Lekko syknęła… Albo puścił zawór bezpieczeństwa w moim zbiorniku ciśnienia… Boże, co ja wtedy czułem! Sprzęgło, gaz, hamulec, wycieraczki, klakson – światła awaryjne i postojowo–drogowe – wszystko we mnie buzowało, oszalało a bruzdy na mózgu prężyły się zamieniając swój spiralny kształt w najwyższej próby kije bejsbolowe. Więc tak wygląda ta maszyna uczucia!? I ja nią jestem? Ciemność rozbłysła nagle nad ciemnościami, a po jakimś czasie – jasność nad jasnościami przywracała mnie do świadomości. – Widzi mnie pan, ku…wa człowieku, jak się pan czuje? Widzi mnie pan? Ty, Teresa daj mu 50 mg ***, szybciej dojdzie do siebie. Jakaś upiorna blondyna z rozmazanym tuszem wokół lewego oka szarpała mnie za ramię a woda z miski, w której moczył się koperek na straganie zieleniaka kapała wprost na prawą małżowinę mojego ucha. Małżowina… Czyż znam piękniejsze słowo? Małżowina, ten labirynt zatracenia, ta droga ku… – Daj spokój, zostaw, pakuj gościa, jedziemy na izbę przyjęć. Trzymaj pan! – dostałem do ręki ligninowy gałgan. – Niech pan mocno przyciska, bo się pan całkowicie wykrwawi. Miska, krew, ciepły, zapach… Tak, czernina. Nienawidziłem jej smaku. Więc to koniec – pomyślałem, Podobno w ostatniej chwili życia przewija się człowiekowi przed oczyma cały jego los. Ale, kurczę, dlaczego czernina? Karetka ruszyła z kopyta, światła kogutów odbijały się od ścian budynku. Gwałtowne szarpnięcie w lewo i ostre testowanie przyciągania ziemskiego. – Nie pier.. się, jedź bokiem, mówiłam ci, że o pierwszej muszę być w domu. Ja to ku.. mam pecha. Zawsze jak mi zależy na czasie, to się musi taka lebiega przytrafiać. Włącz koguta, co, no co się gapisz chu.. Chorego wiozę! Spadaj, ty złamasie. Ty, Ziuta, a właśnie, miałam pytać i co, ok? Byłaś u niego? – Taaa… Nie ma o czym mówić. Musiałabym mu w szynę włożyć, może wtedy by coś z tego było… – Ziuta, ale ty to jednak masz przej… Fajna du… jesteś. I masz wszystko. I ku… jakoś ci się nie składa… Karetka gwałtownie zahamowała. Nic nie widziałem, niewiele słyszałem, nic nie czułem. – Co tam macie? – A, sama zobacz – Ziuta wychyliła się z okna karetki i podała jakieś papiery wyglądającej z innego okienka. – Dziadek chciał facjatę na twardym betonie odcisnąć, gwiazdor jeden. Promenadę Gwiazd z chodnikiem na deptaku pomylił. Ale ty, weź coś, bo wam wszystko krwią zasmaruje. A jaka jasna, zobacz! Lewy kącik warg dyżurnej na izbie przyjęć zawisł nad moim czołem. Tak jak jej lewa pierś, która też chciała mnie zobaczyć. – Jak się pan czuje, nie kręci się panu w głowie albo cóś? – Ty, przestań, co takiemu się może kręcić… Doktor rozciągnął ramiona i głęboko westchnął. – Co tam mamy? – Kosmita, doktorze, miał twarde lądowanie. Ale chyba nic mu się nie poprzestawiało. Doktor siadł bez najmniejszej woli szybkiego wstawania. Lekko skręcił się i łokciem oparł o biurko, jak kontrabas, którego gryf wystawał niemal ponad chmury. – Nazwisko, lat, na co uczulony, leki bierze, coś boli, covid, protezy, zastawka. Z piętnaście pytań. Ja co chwilę mówiłem tylko jedno: nie. Idę o zakład, że jakbym po ósmym razie powiedział: tak, to na końcu wywiadu doktor i tak nie wiedziałby, czy potwierdzenie dotyczyło jaskry czy przerwania ciąży. – Dobra, pani go zawiezie na zdjęcie, potem na górę, rano się go sprawdzi. Proszę pana, zatrzymamy pana na obserwację. – Ale ja nie mam ładowarki do telefonu… – Nigdzie pan już nie musi dzwonić. Jest pan pod dobrą opieką. – Ale ja… ja jestem umówiony. – Żaden problem, mamy jeszcze dwa miejsca. A swoją drogą miał pan szczęście, że tak wcześnie się pan zdecydował wpaść do nas. Niech pana dziewczyna nie zwleka. Będzie wam raźniej. Rano, z zaschniętym gardłem, z rozładowanym telefonem, ubrudzony krwią z nosa patrzyłem na instrukcję płatnego korzystania z odbiory programów tv. Życzliwy Ukrainiec, który od piątej rano nieustannie rozmawiał przez telefon, a miał ich trzy, tolerował moją obecność, a gdy nasz wzrok się krzyżował, nawet parę razy się uśmiechnął. Ciągle powtarzał to jedno zdanie, które jakiś czas temu w telewizji słyszałem… Nawet głos miał jakby ten sam. – W porządku? – głos dyżurnej doktor wyrwał mnie ze śpiku. – Teraz nie mam czasu się panem zająć, ale widzę, że raczej wszystko z panem już dobrze. – Tak, tak – potwierdziłem ochoczo. – No, jak mówię, sama widzę. Pojutrze pana wypiszę, bo teraz nie mam czasu, a jutro niedziela… – Ale ja jestem um… – Spieszy się panu? No, chyba, że pan wróci w poniedziałek po wypis, to może pan iść. Pan zaczeka, wypiszę panu coś na tę opuchliznę. I niech się pan raczej dzieciom nie pokazuje, bo one takiego misia nie znają więc mogą się lekko przestraszyć. Proszę, tu jest recepta. Pójdzie pan do apteki, tam za rogiem jest najbliższa to tam wszystko panu wytłumaczą co i jak robić. Przed moimi oczami ciemność znów zatańczyła z jasnością, a na policzku poczułem ten znajomy, lila różowy dotyk pani magister… – Czy mogę jeszcze jedną? – wyszeptałem resztką świadomości. – Ale co? – Receptę…
– Zaraz, natychmiast – wyszeptałem resztką tchu. – Ja tu zaczekam na panią.
Add Comment