Pamiętnik marynarza – cz. 3 (ostatnia)

Tajemnice pozostaną niewyjaśnione…

Mówi się: twardo stąpaj po ziemi.

A marynarz? Ten to ma szczęście! Ziemia bywa twarda, ale w gruncie rzeczy jest grząska i nierówna, pełno w niej dołów, uskoków i zakrętów. Pokład okrętu wojennego, w czasie akcji bojowej, w ucieczce przed torpedą lub w pościgu za u-bootem – jest twardy jak każda stal, jest pewny. Skonstruowany tak, by marynarz jak najszybciej dotarł na stanowisko bojowe lub – przywierając do pokładu, nie dał zmyć się fali okrywającej okręt po wybuchu pocisków artyleryjskich.

Cóż za ironia… Stalowy pokład, a pod nim?

Publikację pamiętnika marynarza, przerwaliśmy w ostatnim numerze MORZA na dniu 30.05.1940 roku.

Leon Janowski z ORP „Błyskawica” nie wiedział wówczas, że opisywał zaledwie preludium wieloletniej bitwy o Atlantyk i wszystkie inne morza świata.

Dziś ostatnia część zapisków z czerwonego zeszytu.

Pamiętnik marynarza – cz. 3

CZERWIEC 1940

01.06.1940

Reda.

02.06.1940

Reda. Chodzą słuchy, że okręt ma iść do remontu. ORP „Burza” została zbombardowana. Dostała 2 bomby w dziób. 2 rannych.

Z listu, jaki otrzymałem od komandora Wojciecha Franckiego.

Sydney, 29.10.1984

Szanowny Panie.

Na Pana list z 05.10.1984 chciałbym przekazać kilka sprostowań.

Podczas ewakuacji z (nieczytelne) i Dunkierki ja byłem dowódcą „Burzy” (nieczytelne) gdy została wysłana pod Calais, by wspierać walkę garnizonu w Calais. Po przybyciu pod Calais zauważyłem, że na drodze do Calais ze strony Bologne (nieczytelne) pokazały się czołgi niemieckie. Otworzyła „Burza” ogień bardzo skuteczny. Niemcy zareagowali atakiem sztukasów. W ich ataku „Burza” otrzymała dwie bomby w przedziały dziobowe. Skutkiem tego musiałem jechać rufą bardzo wolno i w ten sposób wydostać się do Dover, gdzie otrzymałem pomoc dwóch holowników, które mi pomogły dojść do Portsmouth, gdzie zaczęto „Burzę” reperować w suchym doku.

Po kilku dniach otrzymałem rozkaz zameldować się w Harwich, gdzie odebrałem „Błyskawicę” od kom. por. Nahorskiego, który musiał zacząć leczenie. Na „Błyskawicy” nie byłem w Dunkierce natomiast byliśmy na kilku operacjach w Kanale, po czym, gdy stwierdziłem, że kotłownie „Błyskawicy” były nieszczelne i truły palaczy, tak, że mdleli podczas wacht (uszkodzenia spowodowane bliskimi wybuchami bomb lotniczych). Gdy inspekcja inżyniera Rogalskiego potwierdziła mój meldunek o uszkodzeniach, Anglicy polecili mi pójść do Coves na remont kotłowni. Po kilku dniach pobytu w Coves dostałem rozkaz objąć „Burzę”, której remont w międzyczasie zakończono. Objąłem „Burzę” w Portsmouth  i po kilku tygodniach działań znowu przeznaczono mnie na „Błyskawicę”, gdzie pozostałem aż do lipca 1942 roku.  (Chętnym) nie byłem, a jedynie przerzucano mnie z jednego destroyera na drugi prawdopodobnie dlatego, że ten czas upadku Francji był bardzo gorący. Kmdr. Hulewicz i Hryniewiecki (?) na „Gromie”. Nahorski się rozchorował, więc ja zostałem jedynym, który miał doświadczenie w operacja w ramach Royal Navy. Przypuszczam, że to było powodem, że admirał Świrski przerzucał mnie z okrętu na inny wyremontowany.

Poza tym, na początku wojny rola dowódcy była bardzo ciężka, gdyż nie mieliśmy radarów. Radar fantastycznie ułatwia pracę dowódcy. „Burza” po remoncie otrzymała radar bardzo prymitywny, ale znakomicie ułatwiał pracę dowódcy okrętu. Po remoncie, „Błyskawica” otrzymała jeszcze lepszy radar, a potem zmieniano nam typy radarów co kilka miesięcy na coraz lepsze co ułatwiało w bardzo wysokim stopniu obowiązki dowódcy.

W początku 1941 roku można było już strzelać w nocy (przy wsparciu) radaru, nie mówiąc, że ułatwiał on trzymanie się w szyku, w wykrywaniu łodzi podwodnych w czasie nocnym.

Łączę wiele pozdrowień,

Wojtek Francki

p.s. Szczegóły trudno mi pamiętać, bo czas był bardzo gorący. W sprawie kutrów – Niemcy (polowali na) rybaków francuskich lub hiszpańskich, więc po zdjęciu załóg, topiono te rybackie statki.

 03.06.1940 

Zmiana dowódcy na orzeczenie lekarza. Ogólne przemęczenie. Bardzo poważnie chory. Wątpliwości czy wódz wyjdzie cało z tej choroby.

04.06.1940

Nowy dowódca stara się o remont okrętu i odpoczynek dla załogi.

05.06.1940

Odpoczynek zatwierdzony. Okręt remontuje się w Cowes, w tej samej stoczni, która go zbudowała. Nieźle. Małe, ciche miasteczko, dobrze znane dla większości z załogi z pobytu przed wojną.

06.06.1940

Odkotwiczenie. Kurs na Cowes. Bez specjalnych zdarzeń. Dover mijamy bez wypadku, żadnego śladu nieprzyjaciela. Następnego dnia widać znaną nam wyspę Isle of White. Pogoda jest bardzo nieprzyjemna. Rzucamy kotwice, czekając na wejście do portu dnia następnego, a to ze względu na ciasnotę w porcie i niski stan wody.

07.06.1940

Rano dwa większe holowniki podają nam hol celem zabrania. Po pewnym czasie podnosimy kotwice i jesteśmy holowani wąskim przejściem do rodzinnego portu. Na wybrzeżu tłumy ludności wypatrują nas. Tak, jak oni, tak i my wyglądamy znajomych. „Błyskawica” jest mocowana do tego samego mola, przy którym stała w ostatnich dniach przed wyruszeniem do Polski w roku 1937.

08.06.1940

Z samego rana ruch na okręcie. Jedni celem sprawdzenia list remontowych, drudzy znów szykują się na urlop. Cała załoga otrzymuje urlop wypoczynkowy po 14 dni. Większość załogi wybiera się do Londynu – a po zwiedzeniu, udaje się na wieś odpocząć.

Sam spędzam swój urlop w Londynie, gdyż spotkałem bardzo dobrą znajomą, która od lutego 1940 roku zamieszkuje tam. Urlop bardzo dobrze spędzam, szczególnie, że znajomi, teraz nas oprowadzają. Zwiedziłem sławny parlament angielski, ogród zoologiczny, gabinet figur woskowych, w którym to znajdują się postaci z całego świata. W ostatnim dniu mojego urlopu moja znajoma opuszcza Anglię udając się do Kanady.

LIPIEC 1940

Załoga na urlopie. Upadek Francji.

SIERPIEN 1940

W remoncie. Załoga na okręcie

15.08.1940

Okręt gotowy. Przechodzi próby. Ładowanie amunicji i ropy oraz prowiant zapasowy. Po próbach przeznaczają nas do dywizjonu lotnego – obrona Anglii przed inwazją. Patrole zwiadowcze pod wybrzeże Francji.

18.08.1940

W nocy spotykamy 2-masztowy szkuner rybacki. Po sprawdzeniu – topimy dziobem, a załogę internujemy.

Do końca sierpnia i WRZESIEŃ - nękające patrole w kanale. Koniec września zmiana bazy – jedziemy do Szkocji. Zadanie: pościg za pomocniczymi statkami wokół Irlandii, które rzekomo zaopatrywały niemieckie U-Booty.

Najnowsze urządzenia podsłuchowe, które ORP „Błyskawica” otrzymała, znacznie podniosły samopoczucie załogi, chociaż sami operatorzy, czy to z braku wprawy, czy też ze względu na słabą znajomość (urządzenia) zbyt często alarmowali o obecności korsarzy podwodnych. Jednakże rezultat w większości przypadków był wątpliwy. Niejednokrotnie większe stadko ryb, które pokazało się na naszym kursie padło ofiarą swej dowcipnej ciekawości. Po wykonaniu ataku większe czy mniejsze ilości ogłuszonych ryb świadczyły o miejscu, gdzie nastąpił wybuch bomby podwodnej. Po przeprowadzeniu takich ataków okręt przeważnie zatrzymywał się w celu lepszego podsłuchu, lecz cierpliwość przeważnie wyczerpywała się u goniącego, gdyż Niemcy po otrzymaniu pełnej salwy cichutko siedzieli na dużej głębokości. Z ust rozbitka niemieckiego dowiedziano się, że U-Booty niemieckie zanurzały się nawet do 300 metrów.

LISTOPAD 1940

W pierwszych dniach listopada nasze przeszukiwania szlaków na wschodnim wybrzeżu Anglii, Hybrydów i Wysp Owczych przerywa nowy rozkaz – dołączenie do służby konwojowej.

Wychodzimy na Atlantyk do 1000 mil po konwój żołnierzy kanadyjskich. Po spotkaniu dwóch olbrzymich statków naładowanych wojskiem – wracamy. Idziemy jako eskorta między dwoma angielskimi kontrtorpedowcami. Pogoda jest niezła, lecz widoczność bardzo słaba. Bardzo gęsta mgła uniemożliwiała obserwacje na dłuższy dystans, przez co z jednej strony zwiększyła bezpieczeństwo ze względu na U-Booty. Nie mogły nas zauważyć na czas, a tym samym torpedować, a z drugiej strony zachodziło niebezpieczeństwo najechania (na minę).

Stałe naprężenie obserwacji przerwał nagle głos marynarza obserwacji dziobowej: prawo 45 łódź podwodna. Zarządzono natychmiast alarm: „zwalczanie okrętów podwodnych”. Rzeczywiście, ciemno szarą sylwetkę łodzi było widać coraz wyraźniej. Widocznie i oni musieli nas w międzyczasie zauważyć, gdyż zanim nasza artyleria okrętowa zdążyła otworzyć ogień, łódź zanurzyła się w odmętach Atlantyku. Natychmiastowy seryjny atak bomb głębinowych nie przyniósł widocznego rezultatu. Konwój odszedł swoim kursem. „Błyskawica” natomiast pozostała (na miejscu) w celu dalszego tropienia pirata podwodnego. Zwiększono obserwacje. Okręt chodził jak wyżeł, który jest na tropie. Kilkakrotnie powtórzono ataki. Na echo podsłuchu rzucono przeszło 50 bomb głębinowych – a może jedna z nich trafiła celnie i uszkodziła korsarza, gdyż w końcowym ataku na powierzchni morza pojawiły się plamy oliwne i ropne. A echo w azdeku (asdic) zamilkło. Przeciętnie są to oznaki zatopienia, lecz przezorność Anglika, który zawsze mówi „maybe” uważa to jedynie za możliwość, lecz nigdy pewność. Po przeszukaniu azdekiem głębin oceanu bez żadnego rezultatu, oddalamy się śladem konwoju. Gonitwa za korsarzem trwała 36 godzin i w międzyczasie nikt prawie z załogi nie spał. Z zadowoleniem przyjęła załoga rozkaz: odbój alarmu – „wstępuje wachta patrolowa”. Dwie trzecie załogi mogło trochę odpocząć do następnej zmiany.

Zwiększono szybkość do 28 węzłów. Obliczono, że konwój musimy dopędzić za 24 godziny, gdyż posuwał się z szybkością 12 węzłów.

Atlantyk sprzyjał nam w tej gonitwie, gdyż leniwie poruszał się długimi, martwymi falami, pozostałością po sztormie.

Konwój napotkano w spodziewanym czasie przed wybrzeżami Wysp Hybrydzkich (Hybrydy). Dalsza podróż odbyła się spokojnie, gdyż w tym porcie przeważnie wyładowywano armie. Po kilkudniowym odpoczynku, znów ruszamy na szlaki atlantyckie, na drugą półkulę, po następny konwój.

Tym razem sztorm rośnie na morzu z każdą godziną. Mniejsze statki zaczynają ginąć z konwoju, gdyż nie mogą nadążyć. Przeciętna szybkość konwoju – 4 węzły, lecz i to za dużo dla nich.

Trzeciego dnia o świcie z około 50 statków konwoju została się mała garstka, lecz którą czasami tylko można było zobaczyć, gdy była na szczytach fal. Wszelkie próby zebrania konwoju w całość spełzły na niczym, gdyż sztorm był za silny. To uganianie się za statkami w rezultacie bardzo źle na nas się odbiło. Nikt z eskorty należącej do konwoju nie był widoczny na horyzoncie. Cała odpowiedzialność spadła na nas.

(tekst zamazany ołówkiem)

W czasie podejścia na bliższą odległość celem przesłania sygnału do poszczególnych statków, na „Błyskawicy” następuje awaria steru.

Odprowadzamy garstkę pozostałych statków na pozycje odejścia i oddalamy się celem znalezienia nowych jednostek, które mają udać się do Anglii. Poszukiwanie nie trwa długo, widać, że statki pasażerskie mają większą szybkość i łatwiej jest im uporać się z dużą falą, a zresztą miały one też pomyślny wiatr. Tym razem mają na pokładzie znów wojsko.

Droga powrotna na pozór idzie dość pomyślnie jak na morzu, lecz przed dostaniem się do ujścia rzeki Clyde, którą wchodzi się do Gourock i Greenich, jako portów wyładunkowych dla wojska staje się katastrofa.

„Błyskawica” jako dowódca eskorty wpuszcza najpierw statki z wojskiem, potem pozostałe eskortowce, a sama wchodzi ostatnia.

Przed samym wejściem nagle, wprost na burtę „Błyskawicy” pcha się trawler patrolujący. Choć noc ciemna, bezksiężycowa, jednak musiał nas zauważyć, lecz za późno zapalił światła pozycyjne, tuż przed naszą burtą. Na „Błyskawicy” natychmiast zwiększają szybkość na 300 obrotów i starają się unikiem wyminąć, lecz nie udaje się. Trawler całą swoją szybkością wpada na burtę „Błyskawicy”. Trzask, zgrzyt, całym okrętem silnie zachwiało. Mało kto z załogi, prócz pomostu wiedział o przyczynie tego wstrząsu. Zwolniono natychmiast, gdyż rufa szybko zanurzała się. Ogłoszono alarm wodny. Po sprawdzeniu awarii okazało się, że uszkodzenie nie jest zbyt niebezpieczne i można dojść do portu.

Jednakże zdarzenie było niebezpieczne, gdyż milimetry dzieliły sam otwór awarii od zapalników głównej amunicji. Czyli gdyby „Błyskawica” szła wolniej o odrobinę, zderzenie nastąpiłoby na samej komorze amunicyjnej. Skutkiem zgniecenia zapalników powstałby wybuch komory jednej, obok zaraz drugiej, a przy tym komora bomb głębinowych. Czyli po prostu niewielu byłoby takich, którzy uszliby z życiem, gdyż wybuch komory amunicyjnej jest fatalny w skutkach dla okrętu, również dla załogi.

Po wejściu do portu natychmiast dobiły holowniki pomocnicze, a o świcie dnia następnego wyholowano „Błyskawicę” do basenu zamkniętego w Glasgow, gdyż okręt wymagał dłuższego remontu.

Następnego dnia komisja z Admiralicji Brytyjskiej uzgodniła wymagany remont i czasokres postoju. Jednakże czas ten był prolongowany ze względu na to, że „Błyskawica” była zupełnie odrębnym typem okrętu i każdą cześć trzeba było oderwać, względnie nową dorobić, gdyż części zapasowe z okrętów angielskich nie były możliwe do przystosowania na „Błyskawicy”.

Czas remontu załoga wykorzystała na urlopy wypoczynkowe. A poza tym naprawa uzbrojenia i mechanizmów wymagała dokładnego czyszczenia, po tylu sztormach i niemożliwości szczegółowego czyszczenia ze względu na brak czasu i krótkie postoje w porcie.

Remont „Błyskawicy” trwał dłużej niż się tego spodziewano, gdyż stocznie i fabryki były strasznie zawalone zamówieniami. Natomiast załoga weszła w międzyczasie w bliższe stosunki ze Szkotkami – które to bardzo były cięte na polskich marynarzy. Niejedna z cór Albionu miała serce złamane, ale i niejeden Polak miał i życie złamane.

Po remoncie „Błyskawica” przeszła znów na służbę eskortową konwojów, które szły szlakiem na Islandię.

A walka o byt na Atlantyku trwała w dalszym ciągu. Konwój za konwojem szedł szlakiem na Islandię, a stamtąd do Kanady. Codziennie 1000 statków znajdowało się na morzu. Niejednokrotnie Atlantyk srożył się otwierając swą bezdenną otchłań. Wiele to statków nie doniosło swego ładunku do portów. Zachłanne odmęty zielonych wód żądały ofiar i to w wielkich ilościach. Dużo statków potonęło czy to od napaści niemieckich korsarzy podwodnych czy to od packewolfów 210, które grasowały na bojach.

Walka trwała, gdyż właściwe zmagania się rozpoczęły, a podwodni piraci niemieccy dążyli wszelkimi sposobami do tego, by każdy statek, który zdąża lub wychodzi z wód, w parę tygodni był storpedowany i pochłonięty przez otchłań oceanów.

========================

Tu kończy się zapis ciągły pamiętnika. Pod okładką było jeszcze kilka luźnych kartek.

– „To jest cały mój majątek…” – Maria Janowska podała mi zeszyt i pudełko ze zdjęciami oraz negatywami. – Tak powiedział mi mój mąż, gdy pierwszy i jedyny raz pokazał mi ten zeszyt. Ale wtedy byliśmy młodzi, nie rozmawiało się o wojnie, o trudnych przeżyciach.

Oglądamy zdjęcia… Uśmiechnięta, pogodna twarz, zdradzająca temperament człowieka otwartego, może skorego do żartu, dobrego tancerza i duszę towarzystwa. Wysportowany, zawzięty, szybko nawiązujący znajomości – tak wspominali go koledzy, z którymi rozmawiałem. Przez długi czas miał przezwisko: mamuśka. Opiekuńczy, przyjacielski, zaradny?

– Pytałam, czy ten zeszyt miał zawsze przy sobie? Mówił, że tak, w marynarskim worku. Ale jeśli przewidywał, że kolejny rejs może być bardziej od innych niebezpieczny, zeszyt zamykał w małej drewnianej walizeczce, którą przechowywał w niewielkim, wynajmowanym mieszkaniu w Anglii.

Maria Janowska nie kryła wzruszenia. Przeczytaliśmy te notatki jeszcze raz, bez słowa komentarza. Czy w ten sylwestrowy wieczór 1983 roku, w trzy tygodnie po odejściu Leona Janowskiego, gdy w latach poprzednich zazwyczaj razem wychodzili na noworoczną zabawę, dziś o swoim mężu dowiedziała się coś więcej? Odniosłem wrażenie, że… tak. Można przeżyć z kimś całe życie pośród codziennych drobiazgów, ale po odejściu osoby bliskiej – jawi się ona jako ktoś zupełnie… nieznany.

To Tadeusz Piktel, marynarz z ORP „Piorun”, z którym wspominałem Leona Janowskiego, uświadomił mi coś, co dziś nie wydaje się sprawą oczywistą.

– Życiorys? – Tadeusz Piktel powtórzył moje pytanie. – Który mój życiorys pana interesuje, panie Marku? Pisałem ich tak wiele. Każdy inny. Każdy miał jedną cechę wspólną – imię i nazwisko. Żaden nie przeczył drugiemu. Ale dopiero wszystkie, połączone razem, dawały zarys obrazu mojego życia.

Podobne cechy noszą życiorysy pisane ręką „kapitana kapitanów”, Konstantego Matyjewicza-Maciejewicza. Sporządzał je „pod zamówienie”. Ważne było, kto będzie czytał ten dokument. Pewne fakty pomijano, inne podkreślano. Curriculum vitae jakże często miało decydujący wpływ na decyzje o przyszłości ludzi z tamtego, wojennego pokolenia w Polsce wyzwolonej, ale nie wolnej.

Przeglądam te luźne kartki… Uderza lapidarność i oszczędność opisu. To niemalże tylko równoważniki zdań. A każde – nieudolnie przykrywa strach, obawę, odwagę, nadzieję, rezygnację, zwątpienie, modlitwę, niepohamowaną siłę i wolę życia. Na pierwszy rzut oka – zwykła notatka, element kolejnej wersji życiorysu. Wracam do lektury…

12.05.1942Służba specjalna.

Polska Misja na Morzu Śródziemnym. Na kutrze „Dogfisch”. Dostarczanie agentów wywiadu na tereny okupowane. Zabieranie ludzi uchodzących z niewoli. Następnie kuter „Seawolf”. Wywóz ludzi z terenów okupowanych. Wiele razy pod ostrzałem samolotów nieprzyjacielskich.

Cóż za ironia losu! W dwóch zdaniach – świadectwo aktywności i zaangażowania polskich marynarzy w służbie tak nierozpoznanej i ciągle oczekującej na opracowanie. Niestety. Jak każde nieoficjalne, by nie powiedzieć tajne przedsięwzięcie – służba kutrowa pozostaje zamkniętą kartą historii. Lecz oto w jednym z pudełek ze zdjęciami – znajduję pięć negatywów. Na zdjęciach – oni? Załoganci jednego z kutrów? Którego? W pierwszej chwili nie rozpoznaję postaci. Na jednej fotografii – jest Leon Janowski. Pozostałe zdjęcia pewnie on wykonywał. Historyczna publikacja!?

Odczytuję kolejne, luźne kartki.

„Do maja 1942 jestem na ORP „Błyskawica” po czym wysłano mnie do Gibraltaru. (skreślenia). Wysłany zostałem na rozkaz admiralicji z Londynu wraz z ówczesnym por. Buchowskim jako dowódcą grupy (niewyraźne, buntowników?), Sąsiadek (?) Michał, Gutowski Aleksander jako mechanicy oraz Olko Henryk, Banach Tadeusz, Gorzelak Ernest, Senderacki i Szlauberg.”

Mamy nazwiska! Ale czy są prawdziwe? Jak trafić na zdjęcia wymienionych marynarzy? Porównać z twarzami z negatywów Leona Janowskiego?

Wracam do pamiętnika.

Z początku, tzn. od czerwca do października 1942 nie było żadnego wyjazdu z powodu braku kutra.

W tym czasie w Polskiej Misji w Gibraltarze jako kierownik był już Kadulski Marian, który uchodził często w morze na kutrze „Sea Dog”. Załogę jego stanowili dwaj marynarze z marynarki handlowej oraz trzech obcokrajowców: 1 Estończyk, 1 Polak z Francji, 1 Hiszpan.

W skład jego załogi (…) również por. Gromnicki, który po ucieczce z Afryki, Oranu, pracował wraz z Kadulskim jako łącznik z placówkami na obcym terenie.

W październiku otrzymaliśmy dopiero kuter i wychodziliśmy w morze na próby motoru, który bardzo zawodził. Dowódcą był por. Buchowski, zastępcą byłem ja.[1]

Po kompletnym wyremontowaniu motoru, w grudniu wyjechaliśmy pod Casablankę, by spotkać się z uciekinierami spod Marrakeszu, gdzie był obóz jeńców, Polaków z Francji. Jednak z powodu dużego sztormu z Zachodu nie doszło do skutku i po czterech dniach bezcelowego oczekiwania wróciliśmy do Gibraltaru.

W styczniu rejs powtórzyliśmy i przywieźliśmy 56 uciekinierów. Nie znam ich nazwisk.

Moją uwagę zwraca to właśnie zdanie: nie znam ich nazwisk. Każdy, kto pamięta czasy powojenne musi zwrócić uwagę na to stwierdzenie. Czy pisałby je w pełnej intymności człowiek przekonany, że jego notatki pozostaną w ukryciu? To zdanie mogłoby sugerować, że owe luźne kartki są jakby szkicem do „oficjalnego życiorysu”, tworzonego w oparciu o stały i rutynowy szablon tajnych służb czy służb wywiadowczych: imiona, nazwiska, daty miejsca, relacje… Ale to tylko moje domysły.

Leon Janowski pisał dalej:

W tym czasie powtórzono rejs, lecz znów sztorm przeszkodził w lądowaniu i w czasie powrotu zatrzymał nas patrolowiec hiszpański, który po rewizji zatrzymał nas i zaprowadził do Tangeru.

W Tangerze, w porcie, patrolowiec rzucił kotwicę i zatrzymał nas przy burcie pod kontrolą i obserwacją. Po pięciu dniach zabrano nas na ląd i zamknięto za drutami w obozie pod Tangerem.

Po interwencji władz angielskich w Gibraltarze wypuszczono nas po 19 dniach. Wróciliśmy stateczkiem pasażerskim z końcem lutego. Kuter jako podejrzany, został zatrzymany przez władze hiszpańskie.

Następnym rejsem chodziliśmy już do Oranu, a potem pod Antibes do Francji Południowej, gdzie woziliśmy misje tajne i konfidentów, a w drodze powrotnej przywoziliśmy stopery i zegary potrzebne Anglikom do prowadzenia wojny.

Po inspekcji kapitana Kadulskiego w Gibraltarze stanowczo sprzeciwiłem się chodzeniu kutrami bez bandery i munduru i odmówiłem następnym wyjazdom. Poza tym wyjechałem do Anglii.

Po powrocie miałem czterotygodniowy urlop, lecz po 14 dniach wezwano mnie na ORP „Ślązak”, który w tym czasie chodził na bardzo niebezpieczne rejsy pod wybrzeże Normandii.

Tyle zapiski na luźnych kartkach.

I znów weryfikacja, uzupełnienia, porównywanie wersji.

28 marca 1985 roku otrzymałem uprzejmy, niezbyt długi list z Hiszpanii, od Mariana Kadulskiego.

„Ale do Pańskiej prośby… Niech Pan o niej zapomni. Ja nikomu o tym nie opowiadam. Nic tam specjalnego nie zdziałałem, żadnych specjalnych przygód nie miałem. Raptem półtora miesiąca. Szpiegiem nie byłem, bo i nie miałem być, ale tylko obserwatorem mobilizacji. Miałem meldować, co widziałem. To robiłem. Zresztą, ku owej pracy zakonspirowanej nie ciągnęło mnie. Przydzielili, mnie, kazali – więc robiłem. Zresztą na tyle na dobre mi wyszło, że inaczej byłbym dalej na „Rysiu” i byłbym internowany całą wojnę w Szwecji. A tak, przynajmniej, się żyło – z przygodami, na morzu, we flocie, z Aliantami, a jak czas przyszedł na pracę na kutrach – to też ciekawsze było i bardzo było ‘morskie’ i lepsze niż Szwecja”.

Skromność czy kokieteria, a może… celowe pomniejszanie swojej roli w operacji na kutrach rybackich?

W wydanej w 2022 roku przez IPN, Oddział w Szczecinie opublikowanej w 2022 roku książce Wojciecha Skóry, zatytułowanej „Oficerowie wywiadu polskiego w międzywojennym Szczecinie, 1918-1939”, jeden rozdział poświęcony jest osobie… kapitana marynarki Mariana Józefa Kadulskiego, (ps. „Karol Miller”). Placówka „Port” przy Konsulacie RP w Szczecinie (od VI 1939).

„Ostatni oficer polskiego wywiadu w niemieckim Szczecinie urodził się 7 grudnia 1909 roku. W 1928 roku ukończył Korpus Kadetów nr 1 we Lwowie. W 1931 roku został ppor. marynarki, awansowany na kapitana w 1939 roku. Po opuszczeniu Szczecina przez Danię trafił do Holandii, gdzie zabezpieczał polską flotę rybacką.

Potem zameldował się w Londynie. Od 1940 roku z przerwami służył na ORP „Błyskawica”. Na pewien czas powrócił do służby konsularnej. Na przełomie 1940/41 był szyfrantem w Konsulacie RP w Lizbonie. Następnie jako szef ewakuacyjnej Polskiej Misji Morskiej w Gibraltarze i dowódca kutra „Seawolf”, przeprowadził 17 operacji, ewakuował 462 żołnierzy polskich, nie licząc osób cywilnych.

Jako „Krajewski” przerzucał ludzi z Francji i Afryki Północnej.

W 1944 roku został awansowany na komandora podporucznika. Był dowódcą ORP „Garland” w latach 1945–1946. Odznaczony Krzyżem Walecznych, Medalem Morskim oraz Distinguished Service Order.

Po wojnie pozostał na uchodźstwie, mieszkał w USA i Argentynie.

W 1964 roku powrócił do Europy, mieszkał w Norwegii i Hiszpanii.

Zmarł 26 października 1998 roku”.

Przywołam raz jeszcze to zdanie z listu zaadresowanego do mnie przez pana Kadulskiego: „Szpiegiem nie byłem, bo i nie miałem być, ale tylko obserwatorem mobilizacji”.

Podczas wizyty w poznańskim mieszkaniu Jerzego Pertka utrwaliłem na taśmie treść listu, jaki generał Władysław Sikorski zostawił nieobecnemu podczas inspekcji Marianowi Kadulskiemu:

„Mój Kapitanie,

Z prawdziwą radością stwierdziłem w Gibraltarze, że wszyscy obcy przełożeni mówią w jak najserdeczniejszych słowach o Pańskiej służbie dla Ojczyzny. Dziękuję Panu za to w imieniu naszej Świętej Sprawy. Zwycięży ona niechybnie, dysponując tak oddanymi jak Pan żołnierzami.

Z pozdrowieniem żołnierskim

Sikorski

gen. broni”

Następne notatki Leon Janowski sporządzał na odwrocie poniemieckich blankietów i dokumentów magazynowych. Pisał ołówkiem. Brzegi tych arkusików, nieumiejętnie składanych – postrzępiły się, utrudniając odczytanie notatek. Zatem, powstały już po wojnie? W szczecińskim mieszkaniu marynarza? To tylko przypuszczenie.

ORP „Ślązak”

30.10.1943. Patrole w Kanale La Manche. Akcje bojowe przeciw ścigaczom npl. Eskorta konwojów na Atlantyku. Akcje przeciw łodziom podwodnym. Może Śródziemne, konwoje z Gibraltaru do Aleksandrii. Stałe naloty na konwoje. Ataki łodzi podwodnych. Zaminowanie tras konwojowych. Eskorta sił francuskich na Korsykę i inwazja na Sycylię. Lądowanie wojsk alianckich w Catanii. Inwazja na tereny Włoch, pod Salerno. Lądowanie udało się dopiero za trzecim razem. Bardzo dużo strat w ludziach i sprzęcie. Siły alianckie były zepchnięte do wody. Wojsko po pas w wodzie czekało na pomoc okrętów wojennych, które wstrzymywały silny napór nieprzyjaciela. Pancernik „Warspite” silnym ogniem zmusił wroga do wycofania się. Następnego dnia jednak ugodzony bombą, radiem kierowaną byłby niechybnie zatonął, gdyby nie natychmiastowa akcja ratownicza. Odholowanie pancernika do doku na Malcie. Konwoje atlantyckie – stała akcja przeciw łodziom podwodnym i samolotom.

06.06.1944 

Inwazja na Normandię.

Akcja bojowa w czasie lądowania. Torpedowanie nas przez sąsiadujący w akcji kontrtorpedowiec, który wyleciał na minach niemieckich. Jedynie trzeźwa opanowana akcja uchroniła ORP „Ślązak” od zatopienia. Schwytanie pierwszej żywej torpedy, która nas chciała storpedować u ujścia Sekwany. Stałe patrole przez cały czas trwania działań na lądzie.

I tyle tylko o D-Day?

Niestety.

I kolejne trzy przebitki, cienkie jak poranna mgła, zapisane ołówkiem:

Jesienią 1944 weszliśmy w kontakt z ówczesnym Attache Morskim Polski Ludowej, tow. Kłosowskim. W grudniu 1944 przeniosłem się na ORP „Błyskawica”. Po omówieniu różnych spraw i ewentualnego obsadzenia ORP „Błyskawica” załogą, doszliśmy z tow. Kłosowskim do postanowienia, że pozostanę jak najdłużej na pokładzie ORP „Błyskawica”, co się też udało. A w międzyczasie z wszelkich papierów „tajne” (secret) robiliśmy odpisy ręczne, co robiłem tyko nocą i przesyłaliśmy to na adres prywatny towarzysza Kłosowskiego, na 18 Pembridge Garden, London W2. Na pokładzie „Błyskawicy” werbowaliśmy chętnych na powrót do kraju. W międzyczasie były różne wyjazdy ORP „Błyskawica” do Danii (Kopenhaga) i Norwegii (Christiansen, Oslo). Wówczas powstała myśl przejścia „Błyskawicy” do Gdyni, lecz skoro wchodziliśmy na Bałtyk, angielskie władze wysyłały 2 okręty wojenne niby dla wzmocnienia eskorty, ale to raczej pilnowano nas. Poza tym stały kontakt radiowy obsady radiotelegrafistów anglików uniemożliwiał nam wykonanie tego planu. Kierownikami tych akcji byłem wraz z towarzyszem Wiznerem Karolem. Nagle w czerwcu 1946 odwołano nas z Norwegii i postawiono w porcie wojennym przy molo, a obok nas inny okręt wojenny angielski. Widocznie ktoś musiał donieść o ewentualnym zamiarze. Po kilku dniach załoga polska otrzymała rozkaz zejścia z pokładu okrętu. Odesłano nas do Okehampton.

Po dokładnym omówieniu spraw z Attache Morskim, tow. Kłosowskim i tow. Kowalskim, większość załogi ORP „Błyskawica” wróciła do kraju. Transport ten wyniósł 350 marynarzy.

W liście Karola Wiznera do Zbigniewa Węglarza, który pomagał mi rozwikłać tę zagadkę „planowanego porwania ORP „Błyskawica” przeczytałem:

Zbyszek, bardzo cię proszę, odpisz panu M. Koszurowi, że coś takiego nigdy nie mogło zaistnieć w marynarce wojennej.

Do dyskusji włączył się chorąży marynarki w stanie spoczynku Jan Lewicki (z komisji morskiej PRL):

Otóż w sprawie uprowadzenia „Błyskawicy” zaraz po wojnie nie wiem jakie i kto miał zamiary uprowadzenia okrętu do kraju. Moim zdaniem to wymysł bohaterski wyłącznie bosmata Janowskiego. Nie słyszałem też żadnych rozmów na ten temat między marynarzami, którzy byli na „Błyskawicy”. Nie słyszałem też o żadnej organizacji przygotowania załogi do tej akcji. Po opuszczeniu przez polską załogę „Błyskawica” została obsadzona przez załogę angielską: 2 oficerów i 35 marynarzy. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że byłem zaokrętowany na „Błyskawicy” w Rosyth w drugiej połowie marca 1947 i zostałem tam do przyjęcia załogi naszej i powrotu okrętu do kraju 1 lipca 1947 roku.

Z kolei napisał do mnie komandor podporucznik w stanie spoczynku Bogdan Wielowiejski, zastępca szefa misji morskiej do spraw polskiego wychodźstwa:

Na twoje pytanie nie mogę konkretnie odpowiedzieć, bo mi nic o ich działalności nie wiadomo. Wiem, że do powrotu zachęcała misja generała Węgrowskiego, sądzę, że gdy jechałem po „Błyskawicę” coś by mi na ten temat powiedziano, może coś wiedział świętej pamięci komandor De Walden, ale nic nie mówił.

Zbigniew Węglarz z niezwykłą skrupulatnością przygotowywał odpowiedzi na wszystkie moje listy, na każde pytanie.

W jednym z listów otrzymałem trzy poniższe charakterystyki osób pojawiających się w kontekście pomysłu uprowadzenia ORP „Błyskawica” do Polski.

Jerzy Kłosowski, urodzony 19.04.1893, ukończył Wojskową Szkołę Morską, tzw. „klasy gardenmarinskie w rosyjskiej marynarce wojennej. Do Polskiej Marynarki Wojennej został przyjęty w stopniu kapitana marynarki w 1919 roku. W 1921 roku został wysłany do Francji, gdzie ukończył „Cours Superieur d’Hydrographie”. W 1922 roku objął kierownictwo Służby Hydrograficznej, dla której opracował podstawowe regulaminy i przepisy. W 1925 studiował ponownie we Francji, gdzie ukończył „Ecole de Guerre Navale”. Od roku 1928 objął funkcję dyrektora nauk w Szkole Podchorążych Marynarki Wojennej. Mianowany komandorem podporucznikiem dnia 01.01.1930 roku. Po krótkim pobycie we flocie został zwolniony na emeryturę dnia 01.10.1934. Po wojnie w 1945 został przyjęty do odrodzonej marynarki wojennej. Nic nie słyszałem, aby należał do Polskiej Partii Robotniczej po wojnie.

Leon Janowski ukończył w Gdyni kurs marynarski, a następnie podoficerski w specjalności torpedo-minera. Był zaokrętowany na naszych niszczycielach w swojej specjalności, podczas wojny awansował do stopnia bosman mata. Posiadał medal morski z trzema okuciami, to znaczy pływał podczas wojny bardzo długo (sam medal za 6 miesięcy zaokrętowania podczas wojny, a każde okucie za 12 miesięcy). Miał też Krzyż Walecznych, a pływając na kutrach Misji Morskiej w Gibraltarze uzyskał jeszcze brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami. Wrócił do Polski statkiem handlowym, osiedlił się w Szczecinie, względnie w Świnoujściu i był trasowym pilotem.

Zbigniew Węglarz zasugerował, że ta notatka o uprowadzeniu ORP „Błyskawica” została napisana „pod adresata”. Musiała powstać w latach powojennych, może przed 1953 rokiem. Zgłosił też zastrzeżenie, że owo kopiowanie tajnych dokumentów było niemożliwe. Te bowiem były dobrze chronione. O ile z pierwszą sugestią trudno się nie zgodzić, o tyle druga uwaga przeczy skuteczności pracy wywiadowczej czy operacyjnej.

„Bezpośredni dostęp miał tylko dowódca i on decydował do kogo dane pismo jest skierowane. Pisma były tylko dla oficerów do przeczytania i zwrotu. Natomiast były pisma angielskie typu Admirality Fleet Orders (AFO) odnośnie do spraw administracyjnych, które były dostępne dla podoficerów. Natomiast już Confidential Admirality Orders (CAFO) odnośnie do wykorzystania technicznego sprzętu były tylko dla oficerów specjalistów (artyleria, broń podwodna) które były podawane do wykonania podoficerom danego działu”.

Wtedy, w latach 80. XX wieku, gdy rozmawiałem z marynarzami, nie wszyscy odcinali się od planu „uprowadzenia” ORP „Błyskawica”. Czy była to „zupełna fantazja”, jak pisał do mnie Zbigniew Węglarz – nie wiem. Inna była świadomość dowódców, inna marynarzy. Wyczerpanie wojną, tęsknota, kawaleryjskość, przebojowość – ot, polska mentalność… Nie wykluczam, że w kabinach, w mesie czy kambuzie mogły się takie szeptane plany krystalizować.

Pisał, w kolejnym liście do mnie, jakby trochę wbrew własnej opinii, Zbigniew Węglarz:

„Podobne fantastyczne oskarżenie wysunęła między innymi przeciwko mojej osobie (Informacja Marynarki Wojennej, 1950), że chciałem uprowadzić ORP „Błyskawica” z PRL. A więc wszelkie uprowadzenia dużego okrętu należy między bajki wsadzić”.

Dalej, w tym samym liście:

„Było zasadą, że nigdy jeden okręt nie chodził, zawsze były co najmniej 2 (pół dywizjon), chodziło o bezpieczeństwo, po wojnie w grę wchodziły nieznane pola minowe nieprzyjaciela. Od początku wojny, aż do samego końca, na polskich okrętach była grupa Brytyjczyków, składająca się z oficera łącznikowego, do którego należało szyfrowanie i kodowanie sygnałów według brytyjskich książek sygnałowych i kodów, kilku radiotelegrafistów i kilku sygnalistów dla utrzymania łączności z admiralicją brytyjską oraz okrętami brytyjskimi. Gdyby nawet ktoś nadał telegram po polsku, w czym by mu się nie przeszkadzało, to jednak byłby słuchany i przeczytany przez specjalne stacje lądowe brytyjskie”.

W uzupełnieniu powyższych stwierdzeń, jeszcze jedna notatka sporządzona przez Leona Janowskiego. Kartka pozbawiona daty, numeracji jakiegokolwiek odniesienia.

ORP „Błyskawica”, od 01.01.1945 do 30.05.1946, kierownik działu broni podwodnej.

Eskorta konwojów zaopatrujących działania wojenne we Francji. Naprawa uszkodzonych mechanizmów w akcji przeciw łodziom podwodnym. Po zakończeniu działań w Normandii przygotowywano ORP „Błyskawica” do działań na Pacyfiku, przeciw japońskim siłom zbrojnym. Jednak do tego nie doszło. W dalszym ciągu eskorta i nadzór w portach przejętych. Norwegia i Dania – w tamtych portach trwał dozór. Z Kopenhagi ściągnięto ORP „Błyskawica”, dokładnie śledząc jej poczynania z samolotów alianckich. Wszystko na wypadek, gdyby załoga miała chęć sama udać się do Polski. Po przybyciu do Rosyth, natychmiast podstawiono do naszej burty 2 barki z pompami na wypadek zatopienia. Załogę całą zdjęto. Zostało się nas tylko 10 ludzi, kierowników działów. Po kilku dniach opuszczono banderę. Nas, Polaków wszystkich zdjęto. Na okręcie pozostał nadzór marynarki angielskiej. Po zdjęciu z ORP „Błyskawica” przeniesiono nas do obozów w Okechampton. Po zadeklarowaniu się na powrót do kraju przerzucono nas do innego obozu repatriacyjnego. Trzymano nas do grudnia 1946 nim się postarali o statek, który nas przywiezie do kraju.

Jeśli dobry Pan Bóg chce zguby marynarza, daje mu do ręki pióro…

Przesąd? Chyba jednak trudna do obalenia prawda.

Ile dobrych książek wyszło spod ręki dobrych marynarzy?

Mam swoją na ten temat teorię. Oni zbyt dużo widzieli, zbyt wiele przeżyli, by ogrom napierających wspomnień dał się ująć w zwykłe słowa. Każda metafora lub próba pięknego opisu wydaje się tym ludziom trywialną protezą rzeczywistości, którą ciągle noszą pod powiekami.

W moich radiowych reportażach z tymi ludźmi najwyżej ceniłem sobie i poddawałam się elektryzującemu działaniu… ciszy po, jakże często prostym, niewyszukanym zdaniu mojego rozmówcy. Pasjonujące było obserwowanie twarzy i oczu tych ludzi.

Bo jak opisać zapach chleba posypanego strzelniczym prochem lub zmoczonego słoną wodą z bryzgów po wybuchu nieprzyjacielskich pocisków artyleryjskich? Ci ludzie, w radiowym studio – na chwilę – mimo upływu dziesiątek lat – wracali do przeżytych chwil. Oni znów byli tam, w akcji!

– Zapach? Proszę pana, zapach, jak… w prosektorium…

Z cybucha fajki nie uleciał dym. Pies szefa artylerii ORP „Dragon”, Kazimierza Baya, leżący u jego stóp, przewrócił ślepia w drugą stronę.

– Pamiętam ten zapach. Wie pan, nie opowiadałem o tym nikomu. Panu opowiem, bo pan jest reporterem, pan musi pytać i musi otrzymywać odpowiedzi. Ale czy wszystko to powinien pan opublikować?

–  To chyba mój obowiązek…

– Mam dwóch synów, wspaniali chłopcy, jedzą życie bez przegryzania. Pędzą do przodu! A ja miałbym im tę gonitwę przerywać, by opowiadać o tych czterystu lotnikach, którzy na dziobie mojego okrętu modlili się pod gradem kul i bomb? O idiotach, którzy za kilka dni mieli z powietrza prowadzić swoją, naszą wojnę? Co powinienem zrobić, to zrobiłem. Rozgoniłem to bractwo, proszę ja pana! Gdyby nadleciał samolot – wszyscy zginęliby jak kaczki! Panie!

Milczałem, czekając na kolejną wezbraną falę wspomnień.

– A jak miałem to zrobić? Jak? – znów znaczący ruch dłonią, zdającą się trzymać odbezpieczony pistolet. – Pan już wie, bo panu powiedziałem, ale nie musi pan tego powtarzać innym. Bo i po co? Ja i moja wojna to związek prywatny. Ja od niej nie ucieknę, ona mnie nie opuści… Nawet tam – spojrzał w górę i machnął ręką, wracając do ubijania tytoniu w fajce – My już na zawsze będziemy razem. O, tak!

Zapałka potarta o draskę zapłonęła w pokoju, którego okna od dziesięcioleci nie widziały światła, osłonięte konarami potężnych akacji. Zapach amphory wypełnił pokój. Wrócił też mrok. Rozświetlał go na moment żar skwierczącego tytoniu…

Ostatnia luźna kartka wciśnięta między strony pamiętnika. Zapisana zapewne po latach, wyraźnie odbijająca stylem od marynarskich zapisków. Próba literacka?

„Atlantyk bezmiarem wód przerzucał się ciężkimi zwałami bez końca. Okręt strasznie kładzie się na boki, gdyż morze jest jeszcze wzburzone sztormem, który wczoraj szalał na tej części Atlantyku. ORP „Błyskawica” skrzypiąc na przechyłach posuwa się już drugi dzień z szybkością ekonomiczną (około 15 węzłów/godzinę).

Wydawało się, że nic nie zmieni monotonii statkowego kołysania na tle szarego tła horyzontu. Nawet białe grzywacze na olbrzymich zwałach wód poginęły.

Załoga stojąca na wachcie uporczywie wypatruje, czy gdzieś jakiś korsarz się nie zabłąkał lub niemiecki samolot nie kręci się apetycznie (niewyraźne).

W godzinach popołudniowych odzywa się nagle z pomostu głos obserwatora. Na horyzoncie widać od czasu do czasu jakiś przedmiot. „Błyskawica” zmienia kierunek na dany przedmiot. Zwiększamy szybkość, aby nadciągnąć czasem na spotkanie konwoju.

Po godzinnej jeździe okazuje się, że danym tym przedmiotem jest odwrócona do góry dnem łódź ratunkowa. Leżał na niej człowiek. Gdy okręt zbliżył się do niego, wykrzykiwał obłąkanie o ratunek, a gdy uświadomił sobie o tym, że ratunek jest już bliski – stracił przytomność. W takim stanie bezprzytomnym wciągnięto go na pokład. Kolana miał stargane do krwi, jak i ręce – od ciągłego utrzymywania równowagi na odwróconej łodzi.

Po przywróceniu go do przytomności dowiedzieliśmy się, że jest ze statku brytyjskiego i jest narodowości jamajskiej. Statek został storpedowany. On i jego 27 towarzyszy było na łodzi do dnia wczorajszego. Przez 14 dni udało im się wytrzymać na niej, lecz poprzedniej nocy sztorm był tak duży, że łódź wywrócił. Załoga do tego stopnia była wyczerpana, że nie mieli już sił trzymać się szalupy. On jeden wyratował się z całości, pomimo, że wczoraj było ich jeszcze 27. Sam utrzymywał się na tej wywróconej łodzi przez 36 godzin.

Po udzieleniu mu pomocy przez lekarza okrętowego, rozbitek zasnął snem kamiennym. „Błyskawica” udała się w dalszą podróż na pozycje, gdzie miała spotkać konwój. W drodze powrotnej z konwojem dwukrotnie atakowały nas niemieckie okręty podwodne, jednakże bez efektu. Nasze kontrataki również nie przyniosły widomego śladu.

Rozbitek, po przebudzeniu się, szybko oswoił się z warunkami na „Błyskawicy”. Ogłoszono na okręcie wolne datki na rzecz rozbitka, który ładną sumkę otrzymał (niewyraźne) kompletnego ubrania.

Ciekawy moment zdarzył się, gdy rozbitek miał opuścić okręt. Po dobiciu „Błyskawicy” do statku cysterny z ropą, władze brytyjskie zarządziły, aby on zszedł na ropowiec.

Na nic nie pomogły prośby o pozostawienie go (na „Błyskawicy”). Z chwilą, gdy opuszczał statek, wypadł znów w wodę i to między dwa statki. Biedakowi groziło zginięcie między dwiema burtami. Jedynie natychmiastowa pomoc i zabezpieczenie przed zgnieceniem uratowały mu życie. Jakże zazdrosne było morze o jego życie, lecz tym razem jeszcze wyszedł cało.

Po nabraniu ropy „Błyskawica” ruszyła na patrol przybrzeżny celem ochrony żeglugi przybrzeżnej.

Po trzydniowym patrolu na głównych szlakach konwojów zwolniono „Błyskawicę” celem odpoczynku.

Niedługo jednak dano nam odpoczywać, gdyż drugiego dnia wieczorem „Błyskawica” otrzymała rozkaz odprowadzenia konwoju udającego się do Kanady.

Pogoda tego wieczoru szczególnie wróżyła, że następne dni będą bardzo burzliwe. Lecz iść trzeba – wojna – zaopatrzenie musi dojść niezależnie od trudów i strat.

Posłowie.

Ten zeszyt, „Pamiętnik marynarza”, trafił w moje ręce dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu – odnalazła go żona Leona janowskiego, po jego odejściu, w dobrze zamaskowanej skrytce w pokoju marynarza z ORP „Błyskawica”.

Nawiązałem wówczas korespondencję z dowódcą okrętu, komandorem Wojciechem Franckim, który mieszkał w Australii. Telefonicznie mogłem rozmawiać z komandorem Węglarzem z Krakowa i komandorem Kowalskim z Gdyni. Grono ekspertów nieustannie się powiększało. Postacią wiodącą był oczywiście pan Jerzy Pertek.

W liście z 09.05.1985 roku komandor Francki pisał:

„Bardzo a bardzo Panu dziękuję za miłe życzenia świąteczne i przepraszam, że się nie odzywałem, ale po Nowym Roku posłałem Panu krótką pracę moją, ale widocznie nie doszła, gdyż o tym Pan nie wspomniał. Toteż myślę, że więcej nie ma co próbować”.

Nie wiem, co ta „krótka praca” zawierała. Zapewne odpowiedzi na moje pytania. Zaginęła? Czterdzieści lat po wojnie, dwa lata po stanie wojennym…? Czyżby treści dotyczące m.in. służby kutrowej nadal pozostawały w kręgu zainteresowania służb specjalnych? Trudno uwierzyć, ale wykluczyć nie można. Innym przykładem może być utrudniony w tamtym okresie dostęp do tajnego raportu specjalnej komisji śledczej po katastrofie samolotu z generałem Władysławem Sikorskim na pokładzie. Dokument ten trafił w moje ręce w ciągu wydarzeń jakby żywcem wyjętych z opowieści o Jamesie Bondzie. Dzięki temu mogłem zrealizować słuchowisko radiowe, które odważył się wyemitować red. Eugeniusz Rudnik ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Pretekstem do realizacji słuchowiska była…  „prezentacja efektów dźwiękowych związanych z lotnictwem i marynarką wojenną”. A mówię o połowie lat 80. XX wieku.

Właśnie wtedy, któregoś dnia zaskoczył mnie nieoczekiwany dzwonek do drzwi. Dwóch dżentelmenów poprosiło o rozmowę. Przyszli w związku z moją propozycją „rewizji kalendarium udziału polskich sił zbrojnych w działaniach morskich II wojny światowej”.

– Pisał pan o tym w korespondencji z wydawnictwem Bellona, prawda?

Potwierdziłem. Pytanie o to, czy moi goście byli pracownikami wydawnictwa – nie miało sensu. Mogli powiedzieć cokolwiek, a ja i tak nie byłbym w stanie tego sprawdzić.

Pytali o… służbę kutrową. I „inne” dokumenty po Leonie Janowskim.

Akurat wróciłem z podróży do Poznania. Poprosiłem Jerzego Pertka o konsultację i pomoc w tej właśnie, kutrowej kwestii.

Pan Jerzy zdradził w rozmowie telefonicznej, że właśnie gromadzi materiały na ten temat. Zachęciłem go, aby tekst opublikował w szczecińskim tygodniu „Morze i Ziemia”[2] zapewniając, że uzupełnię jego opracowanie moimi publikacjami na ten sam temat, w których omówię relacje, jakie – cóż za kolejny, nieprawdopodobny zbieg okoliczności – wpadły mi w ręce z nowych źródeł. Jak trafiłem i jak dalece wiedzą o kutrach zaskoczyłem pana Tadeusza Piktela, z małego mieszkanka na szczecińskich Pomorzanach, człowieka, który miał okrutną świadomość wielkości oceanu i pustyni – może opowiem przy innej okazji. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy pokazałem mu pięć zdjęć, gdy wymieniłem nazwisko Leona Janowskiego…

– Panie Marku, pan nie może mieć tych materiałów. A wie pan, dlaczego? Bo ich… nie ma, drogi panie Marku. Nas nie ma. Panu się tylko wydaje, że ze mną rozmawia. Ja – tu palcem wskazał na zdjęcie – nie jestem tym, którego pan widzi przed sobą.

Przyznaję, straciłem całą pewność siebie. Twarz Tadeusza Piktela, który dosłownie przed chwilą opowiadał mi, jak szedł przez zaśnieżoną Syberię, przy sześćdziesięciostopniowym mrozie do… polskiej marynarki wojennej, mijając „takie, wie pan, świątki, zamarznięte pod drzewami ludzkie postaci, które nie miały siły iść dalej”, ta twarz zamieniła się w alabaster.

– Na tym kutrze nikogo nie widać… – powiedział przyciszonym głosem i wzrok skierował ponad fotografię. –  Kuter? Gdzie pan widzi kuter? Nic takiego się nie wydarzyło…

Na długą chwilę zostałem sam w pokoju, który z wcześniejszych wizyt już dość dobrze znałem. Na półce encyklopedia, klasyka polska, żadnych książek marynistycznych. Tadeusz Piktel[3], człowiek o niezwykłym darze opowiadania, cudownie brzmiącym głosie, okraszonym ledwie wyczuwalnym akcentem kresowym, w sposób równie natywnie mówiący po angielsku, nie zdołał powstrzymać łez.

– Do końca… – powiedział po chwili, gdy wrócił z dwiema szklaneczkami dobrze schłodzonego trunku. – To jedyna rzecz, jaką mogę panu teraz dać na… zapomnienie o tej historii.

Nie inaczej zareagował szczecinianin, pan XX, z którym spotkałem się w kawiarni „Uśmiech”.[4] Właściwie to… powtórzył słowa Tadeusza Piktela.

– Są sprawy, o którym bez względu na upływ czasu i wszelkie inne okoliczności mówić nie mogę. Nie po to składałem przysięgę…

Tyle XX pozwolił mi opublikować, bez podawania jego nazwiska.

Służba kutrowa – pozostająca, jak wtedy mi mówiono – pod wyłączną domeną generała Sikorskiego, nadal jest operacją niejawną? W roku 1984?

Moi niezapowiedziani goście „z wydawnictwa” nie kryli zniecierpliwienia.

– A ten czarny brulion, o którym pisał pan do wydawnictwa?

No i w tym momencie wszystko stało się dla mnie jasne….

W schowku Leona Janowskiego były bowiem dwa zeszyty. Ten drugi miał … czarne okładki.

Moi goście „z wydawnictwa” interesowali się przede wszystkim zawartością tego brulionu.  Akurat „nie miałem” go wtedy pod ręką. Ot, taki zbieg okoliczności. Z pytaniami o treść tych zapisków wracali do mnie chyba jeszcze ze dwa razy. Potem – zniknęli. Wydawnictwo – nie odpowiedziało na złożony konspekt książki, w której chciałem opracować wszystkie notatki Leona Janowskiego. Także te z Wietnamu, potem Korei. Był bowiem Leon Janowski członkiem polskiej delegacji pracującej w ramach Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru ONZ. Tak oficjalnie mówiono o tej misji.

Jeśli pamiętam, w eksplikacji dla wydawnictwa zacytowałem kilka fragmentów z tego czarnego zeszytu. Może ten także?

19 listopada. O piątej rano samochodami pojechaliśmy na przystań urzędu celnego, później motorówką do ujścia rzeki i na wody zatoki. Świeży wschodni wiatr. Płyniemy do cypla Do Son, na którym stoi latarnia. Silny wiatr zmusza nas do zmiany kursu. Płyniemy na wyspę Cac Ba. Jest tam port rybacki. Wybrzeże bardzo płytkie, nawet łodzie krajowców stoją na kotwicy. W głębi nowa elektrownia. Buduje się też fabrykę konserw rybnych. Dalej skalista góra. Jest tam zamaskowana bateria dział. Celem naszego wyjazdu jest sprawdzenie czy umacniające się pozycje są widzialne i jak należy je zamaskować lub ominąć punkt, nad których znajdują się baterie. Po zwiedzeniu wioski (800 mieszkańców) łodzią tubylców wróciliśmy do naszej motorówki.

20 listopada. Około dwunastej dopłynęliśmy do cypla Port Walut. Silnie umocnionego punktu, prawie fortecy. Na wzgórzach cała bateria dział. Trudno będzie tę część ominąć, dlatego zalecamy zakamuflowanie dział, a załoga przeniesie się na ten czas w pobliskie góry. U podnóża wzniesienia jest tylko jeden piękny dom zbudowany z cegły. Bardzo obszerny. Należał kiedyś do szefa piratów, którzy do niedawna grasowali między wyspami. Napadali małe przybrzeżne statki”.

Tu muszę poczynić dygresję… Od 1983 roku byłem kierownikiem „kolejki społecznej” przed największym sklepem meblowym w Szczecinie. Ot, siła telewizji… Ten sklep otrzymywał dostawy z fabryk mebli. Magazyn stał przy kolejowej rampie. My, społeczni kontrolerzy, w okresie stanu wojennego i zaraz po jego odwołaniu pilnowaliśmy, aby ani jeden taborecik nie został sprzedany poza kolejką. Był to czas reglamentacji i niezwykłego popytu na wszystko.

I podczas nocnego dyżuru przed sklepem zgadało się z jednym z „kolejkowiczów” o moich reportażach, o pamiątkach Leona Janowskiego. Mój rozmówca, po dłuższej chwili milczenia i zapewnieniu, że nigdy nie ujawnię jego nazwiska – dał mi adres do… No, właśnie… Cóż za kolejny zbieg okoliczności… Powiem tylko, że trafiłem do kogoś, kto był związany z kierowniczką… sklepu meblowego. Ta, gdy po powrocie z pracy – zobaczyła mnie w swoim prywatnym mieszkaniu, w gronie pięciu, może sześciu mężczyzn, przy butelce whisky – nie dała poznać po sobie, że się znamy. Później, w sklepie – nigdy do tego spotkania nie nawiązała. Tak się wtedy działy rzeczy, które się „nie wydarzały”, choć był faktem.

A po co poszedłem na to spotkanie z ludźmi, którzy – podobno – będą znali odpowiedzi na moje pytania?

– Wiemy, kim pan jest. O nas nic ciekawego powiedzieć się nie da.

– A mnie zapewniono, że tu dowiem się, czy Leon Janowski był uczestnikiem akcji dywersyjnej, której celem było wysadzenie w powietrze ostatniej wietnamskiej twierdzy w pierwszej wojnie indochińskiej w 1954 roku.

– Fajny rok… Ja byłem wtedy chyba już w przedszkolu – zażartował jeden z „niepoznanych” przeze mnie uczestników spotkania.

– Który z panów poklepał po ramieniu ostatniego Francuza, gdy ten wsiadał do samolotu odlatującego z Wietnamu?

– Wszyscy byliśmy wtedy w… przedszkolu! – odpowiedzieli jednym głosem.

– Ale wiemy, kto coś podobnego zrobił z ostatnim Amerykaninem w tej drugiej, amerykańskiej wojnie wietnamskiej – wszyscy spojrzeli na gospodarza domu.

Mimo upływu tylu lat, wyraźnie widzę twarze tych mężczyzn.

– I nie jest prawdą, że wtedy, w 1954 roku posłużono się dynamitem – powiedział jeden z nich.

– A czym? – zapytałem w naiwności młodego reportera.

– Tym! – wskazał na pustą już butelkę po smakowitym, mimo wszystkich wad, trunku.

– A skąd pan o tym wie?

Nikt nie kwapił się, by udzielić mi odpowiedzi na to pytanie.

– Trudno mówić o szczegółach, gdy butelka jest już pusta…

Chyba zrozumiałem, dlaczego trafiłem do tego grona? Zapytałem jeszcze, czy wszyscy znali pana Janowskiego. Żaden nie zaprzeczył. Ale też nie potwierdził.

Cóż za powiązania, skojarzenia, zestawienia. A wszystko z powodu tego pamiętnika… Do dziś zastanawiam się, ilu wątków tego życiorysu nigdy nie poznamy? Jeszcze jeden przykład. Małe zdjęcie. Leon Janowski stoi na pokładzie statku handlowego, oparty o burtę, do której przymocowane jest koło ratunkowe z napisem „Kielce”.[5] Poza tą odbitką – w pudełku znalazłem dwa negatywy z jakiegoś rejsu tego statku. Jak na jego pokład trafił nasz pamiętnikarz?

Leon Janowski wstąpił do Marynarki Wojennej w 1934 roku. Do 1941 roku pełnił służbę na pokładzie ORP „Błyskawica”. Potem przyszły kolejne zadania. Całą wojnę przeżył na morzu. Narwik, Dunkierka, konwoje, służba patrolowa, inwazje służba specjalna, operacyjna na Morzu Śródziemnym.

Uchodził za człowieka skrupulatnego i uporządkowanego. W jego notatkach sporo jest informacji szczegółowych, dotyczących pułapu lotu samolotów, ilości wystrzelonych pocisków. Informacje o kursie czy prędkości okrętu także mogą być prawdziwe. Rzecz interesująca dla znawców przedmiotu, których uwagi i opinie przytaczam nie tylko w przypisach do tego opracowania.

Leon Janowski zmarł 3 grudnia 1983 roku.

Wszystkie materiały związane z Jego osobą, przekażę do archiwum. Uzupełnię ten zbiór o korespondencję, jaką prowadziłem nie tylko z wymienionymi tu świadkami, uczestnikami tamtych wydarzeń oraz ekspertami. Wierzę, że w wyniku tej i następnych publikacji, uda się lepiej poznać i zrozumieć tamte czasy.

W tekście pamiętnika poczyniłem niezbędne poprawki językowe.

Leon Janowski na pokładzie s/s „Kielce” (?)

Przypisy

[1] Szczegółowe, naukowe opracowanie służby kutrowej: Waldemar Grabowski, Polska Misja Morska w rejonie Morza Śródziemnego w czasie II wojny światowej. Przegląd Historyczno-Wojskowy, 16 (67) /2 (252), 91-114 2015. Autor nie odwołuje się do publikacji Jerzego Pertka na łamach „Morza i Ziemi”.

[2] Publikacja ukazała się dopiero w 1988 roku. Moje materiały, jedynie w postaci omówienia, musiały czekać na wznowienie idei tygodnika, ale już jako kwartalnika społeczno-kulturalnego.

[3] Fragmenty spotkań z Tadeuszem Piktelem udało mi się opublikować na antenie Programu III Polskiego Radia. Reportaż „Oko w sieci” został wyróżniony w zamkniętym konkursie. Kilkunastominutowy fragment odważył się skierować do emisji Andrzej Turski, z którym od wielu, wielu lat współpracowałem w redakcji Radiokuriera.

[4] Gdy zatelefonowałem pod numer wskazany (konfidencjonalnie) w biurze ZBOWiD w PŻM, usłyszałem jedynie krótkie – odezwę się. Rozmowa została przerwana. W radiowej recepcji czekała na mnie karta z miejscem i datą oraz godziną. Bez podpisu. Stawiłem się karnie, domyślając się, kto wiadomość tę zostawił. Ale mój rozmówca się nie ujawnił. Kilka dni później – kolejna karteczka. Gdy już wchodziłem do kawiarni, wychodzący z niej mężczyzna powiedział pół. Głosem – proszę iść za mną w odległości nie mniejszej niż 20 na kroków…

[5] Za Wikipedią: SS Kielce – polski statek, pierwszy z serii 5 statków typu K przejętych podczas II wojny światowej w 1944 roku na mocy porozumienia Lend-Lease Act. Zatonął w kolizji 5/6 marca 1946. Próba wydobycia wraku i amunicja zakończyła się gigantyczną eksplozją, odnotowaną przez przyrządy sejsmiczne na całym świecie.

Add Comment