Fiołki w Hornsundzie
Ostatnie godziny żeglugi. W kabinach, na mostku i w mesie ożywiony ruch. Na wszystkich twarzach ślady zmęczenia wywołanego bezsennością. W relacjach i opisach życia w warunkach polarnych wielokrotnie spotykałem wzmianki o tym, że panująca tam ponad trzy miesiące noc ma ogromny wpływ na samopoczucie człowieka. Zakłócony zostaje rytm pracy i wypoczynku, nawet najsilniejszym, najbardziej wytrwałym nie udało się pokonać ukrytych i niezbadanych oddziaływań natury. Teraz niemal wszyscy przeżywaliśmy podobne uczucie, ale spowodowane nieustającym dniem. Podczas polarnego lata słońce nie chowa się za horyzont i nawet gdy bardzo chce się spać, mimo szczelnie zamkniętych okien, organizm czuje… światło i dzień. Do tego dochodzą nieustanne odgłosy połyskującej wody odrzucanej przez dziób statku, bezmiar oceanu we wszystkich jego barwach, refleksy świetlne na zmoczonym pokładzie i szybach. Tym odczuciom towarzyszy podenerwowanie i podekscytowanie. Człowiek jest niecierpliwy i niespokojny, nawet najbardziej interesująca rozmowa nuży po kilku minutach.
Przez trzy kolejne „słoneczne noce” brałem do ręki książką i po minucie odkładałem ją w przekonaniu, że zaraz usnę. Kiedy rano dyskutowaliśmy o tych zjawiskach, Ryszard Czajkowski[13] uśmiechnął się tylko.
– Panowie, czy wy chcecie zobaczyć Spitsbergen „za darmo”? Za takie przyjemności się płaci, i to wysoką cenę! Kilka bezsennych nocy to jeszcze nic. Może któremuś trafi się na przykład kąpiel w wodzie o temperaturze prawie zera stopni? Albo wpadnięcie do szczeliny na lodowcu!
Wszyscy, także załoga, snuli się po pokładzie. Spać, spać… Po powrocie z posiłków wiele osób kładło się oczekując na choćby drzemkę. Przynajmniej godzinkę, no, pół – myślał niejeden z nas.
W piątym dniu rejsu, zaraz po śniadaniu poszedłem na mostek. Obserwowałem jednego ze studentów, który oparł się o stół z mapami nawigacyjnymi i szczęśliwy, drzemał. Spojrzałem w kierunku dziobu statku, na północ. Dziś powinniśmy ujrzeć brzegi Spitsbergenu. Pogoda jak na te wody i szerokość geograficzną – znakomita.
– Foka z prawej burty – ktoś zawołał.
Rzeczywiście. Mały czarny punkcik przez kilka sekund przyglądał się statkowi. Grupa studentów z Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie żartowała z kolegów, którzy mieli wachtę. Gratulowali im umiejętności nawigacyjnych. Foka była bowiem potwierdzeniem, że płyniemy w dobrym kierunku.
Po kilku godzinach wypatrywania lądu, na pokładzie pozostali tylko najwytrwalsi. kierownik wyprawy kolejny raz próbował nawiązać łączność radiową z bazą.
– Zaraz powinniśmy najechać na nich – z całą wagą przynależną swemu urzędowi powiedział kapitan Ulicki.
W eterze cisza. Tuż nad powierzchnią wody co jakiś czas przemykały stada arktycznych ptaków.
– Na kursie chyba pole lodowe… – zameldował oficer nawigacyjny. Podszedł do rozłożonej na stole mapy i skokami cyrkla jak siedmiomilowymi butami przemierzał ocean.
Patrzyłem przez lornetkę na powiększającą się w dali białą kreskę. Zachodni wiatr przyniósł mgłę. Czyżby miała ona zakłócić moment ukazania się Spitsbergenu w całym jego polarnym majestacie?
– Panie chief, niech pan tak nie pędzi! – kapitan zawołał przez telefon do wachtowego w maszynie. – Mam wrażenie, że zaraz skończy się nam asfalt i będą kocie łby!
Kiedy wywołana zmianą obrotów maszyny statku wibracja unormowała się, wpłynęliśmy w pole kry. Potężne płaty lodowe łamały się i pękały pod wpływem fali wywołanej przepłynięciem “Ledóchowskiego”. Zajęci obserwowaniem owej kry nie zauważyliśmy, jak nagle mgła się przerzedziła, rozwiała i zniknęła.
– Ziemia! Ziemia na kursie! – zadowolony student przemknął przez mostek na zawietrzną, skąd lepiej mógł obserwować tę „tajemniczą wyspę”.
Z miliardów widokówek widzianych w czasie trwania wyprawy najlepiej zapamiętałem ten pierwszy obraz Spitsbergenu. Na pokład wybiegli niemal wszyscy uczestnicy wyprawy. Czułem się jak w teatrze. Z każdą minutą ląd darzył nas coraz to nowymi szczegółami swej urody. Z pokonywanym kablem odległości opadały mgielne zasłony ukazując kontury i zarysy najdalszych skalnych szczytów. Ile ich tam jest?
Wpływaliśmy do fantastycznej, bajkowej krainy…
Najbardziej zaskoczyły mnie barwy. Spodziewałem się, że zobaczę świat biało-błękitno-szary. Zimny i odpychający. Tymczasem miałem przed sobą krajobraz żywy i jakże wielobarwny. Wyrastające wprost z morza góry najpierw wydawały się być szare, potem brązowe, brunatne… Białe płaty śniegu rozjaśniały i ożywiały skalne plamy. Nad górami czysty błękit, co chwilę z urwistych brzegów odrywały się chmary ptactwa. Zataczały krąg, zniżały i z szumem przypominającym odgłosy wodolotu szybowały tuż nad powierzchnią morza. Wydawało się, że zaraz, za chwilę znikną w turkusowej tafli. Ale nie, podrywały się, by zginąć wśród niebotycznych skał. Woda fiordu przypominała lekko stężoną zieloną galaretkę. Pojedyncze kry wolno unosiły się i opadały na długiej fali. Jak w zwolnionym filmie.
Potem wielokrotnie miałem okazję przekonać się, że najdokładniejsze nawet opisy Spitsbergenu nie są… powtarzalne. Są utrwaleniem bezpowrotnie mijających, kompozycji chmur, wody, nieba, gór, lodowców i… kryształowo czystego powietrza. To jedna z wielu tajemnic tego zakątka świata. Próbowałem rejestrować te krajobrazowe metamorfozy na kliszy fotograficznej. Utrwalałem codziennie jeden i ten sam widok. Seria zdjęć jest zaskakująca. Przedstawia bowiem przemiany krajobrazu z konwencji afrykańskiego zachodu słońca po masywy górskie oświetlone reflektorami przelatujących w pobliżu… UFO!
Po wpłynięciu na wody Hornsundu w ukaefce coś zatrzeszczało. Czyżby nas wypatrzyli? Docent Pulina[14] podniósł słuchawkę. Próbował wywołać stację polarną. Cisza. Już odkładał radiotelefon, kiedy w małym głośniczku usłyszeliśmy głos… kapitana Gorządka[15]! On na Spitsbergenie?! No, a niby gdzie miałby być? Cóż za spotkanie! Kapitan informował, że właśnie kończy wyładunek przywiezionego sprzętu dla ekipy naukowców, która będzie pracować w Gaashamnie.
– To dziwne! – kapitan Ulicki był wyraźnie zaskoczony tym spotkaniem w eterze. – Słyszę pana przez to cudowne urządzenie, ale jakoś nie widzę. Gdzie stoicie? Over!
– Wolne żarty… Jak dobrze pójdzie, to i pana za kilka chwil nie będzie widać – ripostował kapitan „Turlejskiego”. – Z głębi fiordu wali potężne pole lodowe. Musicie uważać. Ja zrobię jeszcze dwa kursy szalupą do brzegu i uciekam. Do usłyszenia!
Daleko, zza pasa białej kry i gór lodowych wyłonił się statek kapitana Gorządka. Wśród dryfujących środkiem fiordu lodowych kolosów „Turlejski” wyglądał bardzo niepozornie. Próbowaliśmy ocenić odległość, jaka dzieliła obie jednostki.
Jak się okazało, wszyscy popełniliśmy duże błędy.
– To się często zdarza w tym rejonie – mówił Ryszard Czajkowski. – Idealnie czyste powietrze i słoneczna pogoda powodują złudzenia optyczne. Jeszce nie raz się o tym przekonasz. Wydaje ci się, że jakiś przedmiot leży niby na wyciągnięcie ręki, a w rzeczywistości dzieli cię od niego mila, albo nawet trzy!
Spojrzałem w stronę rufy. Szerokie wejście do Hornsundu zostało zamknięte przez zator drobnej kry. Nad linią widnokręgu pas ciemnych chmur. A przed nami i wokół nas coraz wyższe szczyty. Powiało chłodem. Połyskujące w słonecznym świetle płaty śniegu na stokach gór emanowały zimne powietrze. Trzeba pozapinać kurtki, nałożyć czapki. Przy prawej burcie coraz tłoczniej. Wszyscy wypatrywali budynku stacji. Lornetki wędrowały z rąk do rąk.
– No, pokażcie się wreszcie – zawołał Ryszard i oddał lornetkę następnemu obserwatorowi.
– Zastanawiam się, jak tu można żyć w samotności przez cały rok?
– Oni nie byli sami. Raz na kilka tygodni pojawiali się z pocztą Norwegowie i Rosjanie. Na Antarktydzie pod tym względem jest trochę gorzej. Co jakiś czas mogli też rozmawiać telefonicznie z krajem. Ale to tylko pozory kontaktów i bliskości drugiego człowieka. Zresztą, sam ich o to zapytaj.
Ryszard przez chwilę patrzył w stronę brzegu. Zmrużył oczy i naśladując przyjaciela Flapa – przeczesał bujną czuprynę. Oparł się o ścianę nadbudówki i gładził brodę. Profil twarzy jakby skądś znany. Tak, chyba z opowieści Londona. W krajach polarnych spędził trzecią część życia. Znał te i antarktyczne rejony jak Warszawę. Niewysoki, zawsze na lekko rozstawionych nogach. Sprawiał wrażenie, że ma przypięte do butów narty. Gdy spoglądał w stronę brzegu, w dal, policzki unosiły się w górę uwydatniając kilka zmarszczek wokół oczu. Zapadał w chwilowy trans. Momentalnie, w jednej chwili wracał do rzeczywistości ze swych „wewnętrznych peregrynacji” do miejsc, w których jego duch czuł się najlepiej. Donośny, modulowany uśmiechem głos, zawsze w tonacji żartu rozpoznawali z daleka wszyscy uczestnicy rejsu. Tak, Ryszard bez wątpienia był najbardziej doświadczonym polarnikiem w całej ekipie. Tym razem wybrał się na Spitsbergen, by przez letnie miesiące prowadzić badania lodowca Hansa.
– Hm… Po roku spędzonym w stacji pragnie się zobaczyć kogokolwiek, po prostu innego człowieka. Za każdym razem, kiedy zimowałem, bardzo przykrym uczuciem było niemożliwe do powstrzymania zacieranie się w pamięci twarzy wszystkich znajomych i przyjaciół. Jeśli próbowałem przypomnieć sobie wygląd kogoś bliskiego, to najczęściej wizja ta miała wiele cech charakterystycznych dla moich kolegów z wyprawy. Tak… Tutaj, w tych przestrzeniach cały świat zawęża się jakoś, jest ograniczony realiami miejsca, w którym się znajdujesz…
W głośniku ukaefki znów odezwały się jakieś trzaski, a już po sekundzie usłyszeliśmy podekscytowany głos.
– Tu stacja polarna! Hallo „Ledóchowski”! Właśnie przed chwilą dostrzegliśmy was! Halo, Marian Pulina! Woła stacja polarna na Spitsbergenie! Over!
Docent Pulina podbiegł do słuchawki i potwierdził dobrą słyszalność.
– Spodziewaliśmy się was dopiero za kilka dni! Zrobiliście nam wspaniałą niespodziankę! – mówił profesor Szupryczyński, kierownik pierwszej wyprawy PAN na Spitsbergen. – Ostatnie dni bardzo się nam dłużyły!
Rozmowa urwała się na chwilę. Wszyscy bardzo wzruszeni. Dziesiątka polskich polarników czekała na ten moment trzynaście miesięcy!
– Stacja polarna, woła „Ledóchowski”. Over!
– Tak, jesteśmy. Wybacz, Marian, ale… – w głośniku słychać głęboki wdech. – Po prostą, bardzo się cieszymy!
– Jasiu, nie wiem, czy będziemy mogli jeszcze dziś uścisnąć sobie dłonie – docent Pulina starał się nie tracić z pola widzenia brzegów Hornsundu. – Trochę niepokoi nas kra wypluwana przez fiord. Niektóre góry lodowe są większe od statku. Sam wiesz, czym grozi „najechanie” takiej bryły na łańcuch kotwiczny. Musicie uzbroić się w cierpliwość.
– Czy potrzebujecie aktualny meldunek o sytuacji lodowej? Mogę natychmiast podać wam prognozę – profesor Szupryczyński nie rezygnował. W jego głosie pojawiła się nutka żalu, że nowej ekipie nie uda się zejść na ląd.
– Nie trzeba. Kapitan Gorządek informował nas, że z głębi fiordu płynie naprawdę potężne pole kry. Widocznie Hans i jego koledzy zaczęli cielić się na dobre! Spróbujemy raz jeszcze podejść do brzegu.
Docent Pulina nie odkładał słuchawki. Tylko zmieniające się wskazania logu, czemu towarzyszyły delikatne sygnały dźwiękowe urzadzenia, przerywały ciszę, jaka zapanowała na mostku. Patrzyliśmy na kapitana wzrokiem, z jakim zimownicy musieli obserwować manewry „Ledóchowskiego”. Chcieliśmy podświadomie wpłynąć na niego, skłonić do pojęcia jeszcze jednej próby. Może się uda. Choć parę kabli w stronę brzegu. Niech pan spróbuje.
Kapitan wpatrywał się w białe masy lodu. Lekka mgiełka pogorszyła widoczność. Co kilkanaście sekund jeden ze studentów podawał wskazania sondy odczytującej głębokość fiordu. Zmniejszała się ona dość szybko. Skaliste dno Zatoki Białego niedźwiedzia było coraz bliżej powierzchni. Wolno podchodziliśmy do krawędzi pola lodowego, które wypełniło już całą zatokę. Maszyna stop. Do brzegu niespełna dwie mile. Doskonale widać błękitny budynek bazy oraz żółty baraczek stojący na brzegu. Obok trzy flagi na wysokich masztach.
Charakterystyczny dźwięk opadającego za burtę łańcucha kotwicznego. Marynarz na baku uderzał w dzwon okrętowy. Oznajmiał, która część łańcucha była już za burtą.
Profesor Szupryczyński, najwyraźniej zniecierpliwiony przedłużającym się milczeniem „Ledóchowskiego” ponownie wywołał statek. Niestety, jeszcze nie wiadomo, czy uda się dziś dotrzeć do brzegu. Mijały minuty. Kiedy wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku, kapitan ponownie polecił wykonać manewr rzucania kotwicy. Kolejne odcinki łańcucha ginęły w wodzie. Nie zatrzymaliśmy się jednak. Statek dryfował coraz szybciej w stronę lodowej granicy. Na mostku idealna cisza. Poczuliśmy wstrząs. Kotwice chwyciły! Zaledwie dwieście metrów przed zabrylowanym pancerzem lodowym.
Choć nie wolno tego robić ani w tym, ani w innym rejonie Spitsbergenu – jest to przecież rezerwat przyrody – na cześć całej dziesiątki zimowników kapitan sam uruchomił statkową syrenę. Z brzegu odpowiedziano kilkoma rakietami.
Po zakończeniu manewrów kapitan Ulicki raz jeszcze przyglądał się zatoce. Jeden z oficerów był w Hornsundzie w roku ubiegłym, zna specyfikę pływania szalupą wśród kry.
– Da pan sobie radę. Proszę zabrać radiotelefon. Aha, i niech wszyscy włożą kapoki! Powodzenia! – kapitan uniósł rękę w pożegnalnym geście.
Docent Pulina, rozpromieniony i uszczęśliwiony. Pierwszy raz widziałem, jak uśmiechnął się od ucha do ucha. Wszyscy cieszyliśmy się na myśl, że za kilkadziesiąt minut staniemy na spitsbergeńskiej „plaży”.
Zgodnie z wcześniej ustalonym porządkiem w pierwszej szalupie mieli znaleźć się między innymi dziennikarze. Wspólnie z Wojtkiem Stanem z CAF-u zgłosiliśmy się na trapie. W szalupie komentowaliśmy z właściwym sobie, zawodowym sceptycyzmem obawy kapitana, związane z niebezpieczeństwem, jakie rzekomo miało nam grozić podczas omijania płatów kry, zalegającej zatokę. Phi… Przecież nie musimy jej kruszyć! Wystarczy spokojnie przemykać między poszczególnymi taflami i stożkami. Im bardziej jednak dopływaliśmy do brzegów, tym lepiej uświadamiałem sobie, jak dalece byłem w błędzie. Owe bardzo niepozorne kry okazały się pływającymi kolosami. Chwila nieuwagi i maleńka, krucha szalupa mogła rozbić się o lód o twardości stali.
Z lekko rozkołysanych wód fiordu wpłynęliśmy do zatoki ograniczonej dwoma przylądkami: Wilczekodden i Pannyodden.
Z prawej burty ściana czołowa lodowca Hansa. Linię brzegu przesłaniały coraz gęściej ściśnięte kry i małe góry lodowe.
Nagle dostrzegliśmy polarników biegnących na spotkanie. Dwóch, trzech, pięciu, sześciu… W tym momencie szalupa podskoczyła i przechyliła się niebezpiecznie. Bryzgi lodowatej wody kilkoma strumieniami wpadły do środka. Ktoś spadł z szalupowej ławki. Wjechaliśmy na krę ukrytą pod powierzchnią wody. Po paru minutach przy pomocy bosaków udało się łódź zepchnąć na wodę. Stąd już bardzo blisko do brzegu. Zaledwie kilkanaście metrów. Widzimy dokładnie twarze zimowników, pokryte rocznym zarostem. Wołają, gestykulują. Jeszcze chwila koncentracji.
Łódź wpłynęła między dwa głazy. Jej dno otarło się delikatnie o grzbiety schowane zaledwie kilka centymetrów pod powierzchnią wody. Trzeba szukać innego podejścia. Polarnicy sugerowali, żeby się cofnąć i ominąć kilka lodowych brył. Kluczymy, próbujemy, mija dwadzieścia, trzydzieści minut. Wreszcie wylądowaliśmy tuż u podnóża lodowca Hansa. Skok na śnieżny nawis, kilka metrów pod górę i trafiamy na kamienisty brzeg. Mimowolnie spojrzałem za siebie. Ponad wierzchołkami gór lodowych zamajaczyła miniaturka „Ledóchowskiego”. Z odległości dwóch mil przypominał on łupinkę.
Pierwsze kroki po kamienistym wybrzeżu były dość nieporadne. Biegiem ruszyliśmy jednak w stronę niewielkiego wzniesienia. Zanim zdążyliśmy przejść kilkanaście metrów, nadbiegli spoceni, zdyszani, ale uszczęśliwieni zimownicy. Bez czapek, szalików, kożuchów, w rozpiętych koszulach! My – okutani po czubek nosa. Ale to oni trochę niepoważnie wyglądali w zestawieniu ze śniegiem, krą i – co tu dużo mówić – może dwoma stopniami powyżej zera. Uściski. Okrzyki, pozdrowienia, pocałunki. Na tę chwilę czekali cały rok.
– Co ciekawego w kraju, w Warszawie, Toruniu, Wrocławiu?
– Jak przebiega praca w instytucie?
– Co nowego, w ogóle? U nas, jak widać. Codziennie, bez względu na pogodę prowadzimy obserwacje i pomiary, niedźwiedzie nie dawały nam spokoju…
Prawie pół godziny trwała ta jakże spontaniczna, jedyna w swoim rodzaju chwila. Nagle docent Pulina przypomniał sobie o największej niespodziance, jaką miał dla gospodarzy.
Jego wielka, skórzana teczka, nieodzowny atrybut prawdziwego polarnego urzędnika, kryła jakże sympatyczny skarb – mały bukiecik… fiołków. Profesor Szupryczyński wzruszył się do łez. Uśmiechnął się.
– Jest to najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałem! – powiedział.
Kiedy tak staliśmy, studenci, którzy z nami przypłynęli, wyładowali skrzynie ze świeżym prowiantem, warzywami i owocami. Cała dziesiątka zimowników zachłannym wzrokiem patrzyła na niewielką torbę. Były tam listy od żon, dzieci, znajomych… Objuczeni towarami ruszyliśmy kamienistym brzegiem w stronę bazy. Przed nami ponad dwa kilometry marszu.
Przeszliśmy przez rwącą wiosenną rzekę lodowcową. Jej bystry nurt kończył się w zatoce. Wielka polana u podnóża Ariekammen zrzucała śnieżną czapę. Uboga roślinność patrzyła w stronę słońca. Mizerne kępki mchu, porosty.
Im bardziej odchodziliśmy od lodowca Hansa, tym częściej wśród białych dywanów śniegu zakwitały niewielkie, zaledwie kilkunastomilimetrowe, fioletowe kwiatki. To saksifraga. Wokół cisza, miękka, chciałoby się powiedzieć, aksamitna.
Co kilka metrów nogi zapadały się w śnieg. W butach nieprzyjemna mokra papka. I znów brzeg. Kamienie, doskonale oszlifowane morską falą, osuwały się spod butów. Kolejna lodowcowa rzeka, która bystrością przepływu wody przewyższała tatrzańskie strumienie. Dudni, pluje, charcze, krztusi się i pryska bezczelnie na wszystkie strony. Żyje krótko. Dzień, dwa, może trzy.
Zza niewielkiego wzniesienia wyłonił się budynek bazy. Długi, błękitno-srebrny kontener doskonale dopasowany kształtem i kolorystyką do otoczenia. Docent Cieśliński i doktor Rudzki szerokim gestem zapraszali do środka. W przedsionku galeria gumowców. Za to w salonie bazy – swarzędzkie meble[16], wygodne fotele, przepastne kanapy. Jest także doskonały sprzęt radiofoniczny. Tu, pod biegunem, w tym bądź co bądź niepozornym budyneczku – takie luksusowe warunki! Na ścianie jedyna w swoim rodzaju fotograficzna ekspozycja. Gospodarze niedwuznacznie dali do zrozumienia, że w pierwszej kolejności powinniśmy obejrzeć te zdjęcia. Imponujące portrety białych niedźwiedzi!
Popłynęły opowieści o okolicznościach, w jakich robiono te podobizny, jakie imiona noszą ich bohaterowie. O niektórych niedźwiedziach gospodarze mówili jak o przyjaciołach.
Pora na uroczyste i oficjalne powitanie. Profesor Szupryczyński złożył kierownikowi nowej wyprawy oraz przedstawicielom Polskiej Akademii Nauk meldunek z przebiegu zimowania. Przedstawił ekipę zimowników: docenta dra Stefana Cieślińskiego – geologa, Tadeusza Pieńkowskiego – sejsmografa, Jerzego Bacewicza – magnetologa, Bogdana Olędzkiego – energetyka, Ireneusza Dobruchowskiego – radiotelegrafistę, Edwarda Jarmuszewskiego i Tomasza Petelskiego – meteorologów, dr. Mieczysława Banacha – geomorfologa, Bogdana Rudzkiego – lekarza oraz profesora dra hab. Jana Szupryczyńskiego – kierownika wyprawy.
Toast, szampan, tradycyjne „Sto lat”. Wymiana plakietek, odznak, dyplomów. Jest gorąca herbata, kawa, kieliszek koniaku, kolejne zdjęcia, okazy flory i fauny. Później zwiedzanie budynku bazy i raz jeszcze rozmowy, rozmowy, opowieści. Ani się obejrzeliśmy, jak minęło kilka godzin. Trzeba wracać na statek. Kto wie, jak teraz przedstawia się sytuacja lodowa?
Pod lodowcem czekała szalupa. Na zegarku – trzecia nad ranem czasu lokalnego, a słońce niemal w zenicie! I ta bezwzględna cisza. Drzemał ocean a wraz z nim cała spitsbergeńska przyroda. W środku rozsłonecznionej nocy!
Kry i góry lodowe, wśród których kluczyliśmy, czarowały kształtami i kolorami. Wszystkie barwy stały się pastelowe, nieco przygaszone… Idealnie gładka tafla wody odbijała kontury szczytów. Gdzie właściwie jest niebo, a gdzie woda?
Po której stronie tego fantastycznego lustra my się znajdujemy?
Odgłosom silnika łodzi towarzyszyła muzyka lodowych odłamków. Niewielkie, przezroczyste kryształki płynęły ławicami w stronę otwartego morza i natrafiając na cieplejsze wody zaczynały pękać oraz dzielić się na jeszcze mniejsze cząstki. Uderzając o siebie wydawały metaliczne, ale łagodne i delikatne dźwięki. Niekiedy powstawały tony podwójne.
Po wejściu na pokład statku przez kilka chwil kontemplowałem zatokę, otaczające ją góry… Wszystko. Gdyby ruszyć przed siebie, z jakiegokolwiek miejsca na świecie, iść prosto, oglądalibyśmy świat w niemal niczym nie podobny do tego sprzed kolejnego kroku. Nie da się nałożyć tych obrazów na siebie. Nie da się też cofnąć do świata sprzed kolejnego kroku. Czy jest zatem na świecie coś bardziej zmiennego niż sam świat?
Rano, po kilku godzinach drzemki odkręciłem osłonę bułata. Wnętrze fiordu pokrył bez reszty biały dywan odłamków z wielkich lodowców fiordu Hornsund. Jeżeli wiatr nieco zmieni kierunek i przybierze na sile, to możemy mieć kłopoty. Przez statkowy domofon oficer dyżurny powtórzył komunikat, że zaraz odbije szalupa w stronę brzegu. Zdołałem chwycić aparat fotograficzny, magnetofon i kilka taśm. Przypominałem sobie uwagi inżyniera Jeleńskiego na temat spitsbergeńskiej pogody: może się zdarzyć, że przez cały czas naszego pobytu, przedłużonego o wszystkie możliwe, przewidziane i nie przewidziane w umowie terminy, nie będziemy mieli ani jednego dnia sprzyjającego wyładunkowi.
Ładna perspektywa! Opowiadano mi, że w czasie jednej z wypraw pogoda bezustannie płatała polarnikom figle. Jeden z uczestników cudem zdążył na statek, który w oka mgnieniu został pasem kry oddzielony od lądu. Trzeba było pozostawić na brzegu znaczną część bagaży i wiele skrzyń. Po powrocie do kraju przez wiele tygodni trwało poszukiwanie drobiazgów w workach i torbach uczestników ekspedycji.
Po wyjściu na pokład oślepiające słońce powstrzymało mnie w biegu na kilka sekund. Przez następną chwilę spoglądałem na wybrzeże usłane zwałowiskiem kry. Pas tej bariery był dwukrotnie szerszy od tego, jaki obserwowaliśmy wczoraj. Na trapie minąłem kogoś z ekipy letniej.
– Wolę nie ryzykować! – powiedział.
Wojciech Stan rozwiał moje wątpliwości machnięciem ręki. Jasne, że płyniemy. Emocje polarnego neofity kreśliły w wyobraźni tytuły reportaży: „Uwięzieni w lodach”, „Groźny Spitsbergen”.
W bazie ożywiony ruch. Nadal prowadzono obserwacje i pomiary. Dyżurni kucharze-docenci przygotowywali obiad. Jedni się pakowali, inni urządzali.
W budynku technicznym trwał przegląd urządzeń prądotwórczych. Nowa grupa zimowników przejmowała stację. Na brzegu lądowały marynarskie worki, plecaki, skrzynie, torby, kartony. Nie, ten zostaw, to jest bagaż nowej ekipy. Ładuj tamte, ale nie te powiązane sznurkami, bo one właśnie przyjechały. Perski rynek! Wodery mieli tylko polarnicy. Ze ścian poszczególnych pokoi znikała „roczna dekoracja”. Na jej miejscu pojawią się nowe obrazki, plakaty, maskotki, książki i dziesiątki drobiazgów, które będą bezustannie przypominać odległy o prawie cztery tysiące kilometrów dom, przyjaciół, kraj. W tych drobiazgach i bibelotach jest też jakieś cudowne naturalne lekarstwo, które – jak określił jeden z zimowników – pozwala oszukać największą i nieuleczalną dolegliwość polarną, lub może ujawnić jedno z najpiękniejszych uczuć ludzkich – tęsknotę…
– Widzi pan ten plakat? – doktor Banach zaprosił mnie do swojego pokoju.
Na ścianie duży plakat LOT-u. Uśmiechnięte dziecko wyciągnięciem ramion naśladuje samolot. Doktor mówił, że ten drobiazg bardzo mu pomógł w przetrwaniu. Mówił o zawartej w nim poezji, spokoju, uśmiechu dziecka, o tym, że przypominał mu córkę.
Staliśmy w drzwiach. Słowa padały szybko. Spostrzegłem, że gospodarz wpadł jakby w trans. Hm… Ciekawe, ile trzeba lat na to, by wszyscy, cała dziesiątka, mogła wyrzucić z siebie to, co nagromadziło się w ich duszy przez rok pobytu w Arktyce? Czy przemyślenia, spostrzeżenia, konstatacje i refleksje znajdą właściwych słuchaczy? Czy przetrwania w nich samych, gry wrócą do cywilizacji?
Skorzystałem z okazji, że wszyscy byli zajęci i zwiedziłem budynek bazy. Dziesięć bardzo małych pokoików, umeblowanych w podobny sposób. Tapczan, biurko, szafa, półka na książki, krzesło. To wszystko! Jak w każdej celi… Aha, jest jeszcze maleńkie okno, a raczej wywietrznik umieszczony tuż pod sufitem. Przez tę szparę okienną niczego nie widać. Dostarcza jedynie świeże powietrze. Obok pokoi mieszkalnych znajdują się laboratoria z aparaturą badawczą. Jest także pomieszczenie radiostacji. Z salonu wchodzi się do kuchni, która niczym nie różni się od tych z naszych szerokości geograficznych. Podobnie łazienka. Są tam nawet prysznice i ciepła woda! W rogu stoją pralki. W bazie znajduje się wszystko, co jest po prostu niezbędne do normalnego życia. Normalnego?!