Instrukcja wyjazdowa.
Innymi słowy – po co tam chcesz jechać?
Albo jeszcze inaczej – co po powrocie będziesz chciał pokazać widzom lub słuchaczom.
Bywało, że trzeba było pojechać do BWZ (Biuro Współpracy z Zagranicą) w Warszawie albo spotkać się z pracownikiem (!) Biura Paszportowego na miejscu.
Tak, racja… Trzeba było przed wyjazdem opisać wszystko to, co się zobaczyło było by było i jak by się o tym opowiedziało widzom. Ogólniki: rozmowy z polskimi rybakami na temat ich pracy, prezentacja warunków dokonywania podmian załóg statków łowczych, współpraca z lokalnymi firmami oraz agentami morskimi – to wszystko OK. Ale ten sos, ta okrasa, ta narracja, która bazując na patriotyzmie wskazywać będzie wyższość naszego rybołówstwa nad ich rybołówstwem, naszą przewagę technologiczna nad ich niedoskonałościami i zapóźnieniami, fachowość załóg, doskonałe wydajności…
Na te statki szli pracować często krawcy, ślusarze, taksówkarze, malarze pokojowi, listonosze. Wielu nigdy wcześniej nie było nad morzem. Każdy wiedział to jedno: dwa-trzy rejsy, a zarobię tyle, ile tu nie osiągnę w pięć lat!
Oczywiście, że zostawali. Pięć, sześć miesięcy tłukli się po morzu, a kiedy w porcie wzięli zaliczkę, szli na zakupy i nie wracali do autokaru, którym mieli dojechać na lotnisko. Sprytniejsi, robili 2-3 rejsy, gromadzili kapitalik i dopiero wtedy zostawali w obcych portach. Mieli parę groszy i dobry zawód, który gwarantował szybkie otrzymanie popłatnej pracy.
Jeszcze inni – lubili tę robotę. Ale nie łowienie, stanie przy taśmociągu, patroszenie tysięcy ryb, morderczy wysiłek podczas trałowania, sztormowania, pracy w przetwórni, gdy ryba waliła do ładowni. Nie, tego nikt normalny lubić nie jest w stanie. To co tych mężczyzn ciągnęło na morze to była chęć pozostawienia lądu za sobą.
W latach 70. ubiegłego wieku nastąpił rozwój zainteresowania psychologów tą grupą populacji. Kim są ludzie morza, jakie motywacje nimi kierują, co daje im wielomiesięczny pobyt w warunkach skrajnie nieprzyjaznych… Pieniądze? Tylko, przede wszystkim, także?
Mówi się, że bokserzy i marynarze to pokrewne osobowości. Świadome zadawanie bólu sobie i innym. Innym i sobie. I ich rodzinom. Budowanie więzi na podłożu przemocy (bo czymże jest skazywanie matki lub dziecka na wielomiesięczne oczekiwanie, zazwyczaj podszyte strachem lub obawą o ich zdrowie oraz życie) nie jest relacją normalną.
Zatrudniłem się w więzieniu. Na prośbę koleżanki, która pisała pracę naukową. Moim zadaniem było siedzieć chyba cztery, może osiem godzin, już nie pamiętam, przed drzwiami celi osób skazanych na karę śmierci i opisywanie w kwestionariuszu psychologicznym wszystkiego, co robią.
Wytrzymałem kilka dni.
Jedno z mocniejszych doświadczeń, które nie opuszcza mnie do dziś. Co robi człowiek w celi śmierci. Ja opisywałem: wstał. Trzy kroki w lewo, obrót o 90 stopni, dwa kroki w stron ę drzwi, 20 sekund wpatrywania się w judasza, zwrot o 180 stopni, cztery kroki w stronę wywietrznika, dwa obroty wokół siebie, taboret… Nie mogli leżeć w ciągu dnia.
W więziennym muzeum osobliwości oglądałem przyrządy do samookaleczeń, zdjęcia ze skutków targnięcia się na zdrowie, żeby tylko wyjść z celi…
Choinka albo jodełka… Połykasz metalowy przedmiot, zawieszony na sznurku, a potem pociągając, powodujesz, że otwiera się on jak właśnie choinka. Mocne szarpnięcie i ostre ‘gałązki’ wbijają się w żołądek lub przełyk. Na innym zdjęciu – więzień z wielkim ciesielskim gwoździem wbitym w czoło, przechodzącym na wylot głowy. Albo klasyczne harakiri, z zachowaniem świadomości, bez odczuwania bólu. Wszystko trzymasz w miednicy. Krwi chyba nie było zbyt wiele widać na tym zdjęciu.
Na zajęciach z mechaniki w moim technikum, profesor wchodząc do klasy, zwykł był witać nas słowami: panowie zechcę odłożyć porno literaturę na moim biurku…
– Nie mamy, panie psorze…
– Dziwna klasa…
Nie mieliśmy, bo nasz kolega, świetny później pediatra, wyjmował podręcznik do medycyny sądowej. I studiowaliśmy przeróżne przypadki, które poruszały naszą wyobraźnię, lecz pozostawiały niezapisany margines na komentarz lub uzasadnienie – dlaczego oni to robią?
Na studiach miałem pedagogikę. Kiedyś, chyba w jakiejś stadninie, którą kierował ojciec jednej z naszych koleżanek, spotkaliśmy jej wujka, autora dziesiątek podręczników z zakresu pedagogiki, autorytet w kwestiach wychowywania. Pamiętam, że zadałem mu wtedy pytanie o… wolną wolę.
Profesor trochę się zmieszał. Na jego twarzy dostrzegłem znak zapytania – o co ci idzie, młody człowieku?
– A jak ja będę chciał zabić, to co?
Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy: ja z całą bezczelnością na jaką się wówczas mogłem zdobyć a on, Profesor – patrzył na mnie ze strachem, politowaniem, dezaprobatą, a może bezsilnością?
Kilka dni temu, u zarania paniki coronawirusowej, jeden z rzeczników policji powiedział, iż wystosowali apel do złodziei i przestępców, aby w tej tak trudnej chwili ograniczyli absorbowanie policji swoimi postępkami.
– I co? – zapytał reporter.
– Odnotowaliśmy zmniejszenie zgłoszeń o zdarzeniach natury przestępczej…
Jest w ludzkiej naturze strefa autonomiczna. Wyłącznie zarządzana przez jej właściciela. Tylko on może, kierując się własnymi przekonaniami, racjami, potrzebami modyfikować swoje postępowanie. Złodziej może zostać filantropem, bandyta społecznikiem a krawiec – rybakiem… Dalekomorskim.
Fascynowali mnie ci ludzie. Ale antenowo czy w publikacjach prasowych tej problematyki wówczas nie sprzyjał ogólny klimat i polityka redakcyjna. Wyjazdy na łowiska, na podmiany załóg było pasjonującym doświadczeniem. Rozmowy – zazwyczaj przy alkoholowym zmotywowaniu – ukazywały strony natury ludzkiej, zupełnie nieosiągalne w innych warunkach. Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ci listonosze i cukiernicy wracali, inwestowali w biznes, mnożyli kapitał i o morzu już nie myśleli… Ich ‘romantyczną’, morską naturę wyrzucali za burtę statku, na którym odbyli ostatni rejs.
– Śni się Panu morze? – kilka razy pytałem niektórych z nich.
– Nigdy! – wykrzykiwali z radosnym śmiechem.
Jedyna w zasadzie różnica to taka, że od nabrzeża Władysława IV w Świnoujście jest dalej do miasta niż z portu rybackiego do centrum Vancouver.
Poszedłem z nimi na spacer do miasta. Co ich interesowało? Dwie rzeczy: przepełnione łódkami porty jachtowe i dzielnic jednorodzinnych domków, jak z bajki, mówili. Każdy, po chwili wpatrywania się w rabaty, drzewka, firanki, schody, płotki, garażowe bramy mówił; kiedyś te z taki sobie kupię…