Sierpień, 1984… Wtedy powstała pierwsza redakcja tego tekstu.
W klimacie ciągłej niepewności, po doświadczeniu stanu wojennego, przy gwałtownym, często pospiesznym i niekontrolowanym odkrywaniu dokumentów i… wspomnień. Wcześniej tekst taki nigdy nie mógłby się ukazać w prasie oficjalnej.
Dziś rano usłyszałem wiadomość, że wojska rosyjskie zajęły praktycznie wszystkie kluczowe miasta w rejonach Ukrainy, które są przedmiotem morderczej wojny.
I przeczytałem ten tekst ponownie. Może zbyt pospiesznie, ale inaczej nie byłem zdolny wytrzymać narzucającej się, natrętnej wizji, że… że ta droga do pokoju, do wymierzenia okupantowi sprawiedliwości, do Marynarko Wojennej mogłaby się w jakikolwiek sposób powtórzyć.
Wiem. Słowa mają moc. Nie należy używać ich bez niezbędnej konieczności. Tym bardziej więc, milknę, przekazując tę relację szczecinianina, człowieka, które cale powojenne, zawodowe życie pracował w tutejszym porcie.
I któregoś dnia opowiedział mi tę historię w sposób, którego żadne aktor czy dramaturg nie byłyby w stanie odtworzyć. To była projekcja „stamtąd”, tak żywa i przeżywana, że miałem obawę o siłę nerwów mojego bohatera. Wytrzymał także tę próbę. Bo – jak całe tamto pokolenie – doświadczył próby najwyższej: honoru, godności i patriotyzmu.
Po opracowaniu notatek z kilku wielogodzinnych spotkań z panem Tadeuszem Piktelem, przekazałem mu poniższy tekst z prośbą o autoryzację i uzupełnienia. Maszynopis oddał mi z poniższym listem:
„Drogi Panie Marku!
Życiorysów, jak parę razy już panu mówiłem – napisałem wiele. Świadomość tego faktu ciąży mi ogromnie. Inny życiorys pisałem wtedy, gdy po powrocie do Polski chciałem pracować w gospodarce morskiej, inny podczas przesłuchania w Urzędzie Bezpieczeństwa, jeszcze inny, kiedy składałem podanie o paszport. Zawsze jednak pisałem prawdę, tyle, że pełną niedopowiedzeń, bo były to życiorysy człowieka z pokolenia Kolumbów.
Przejrzałem notatki, jakie czynił Pan podczas naszych spotkań. Ten Pański „mój życiorys” uzupełnię o jeszcze jedno „oko sieci” krępującej pokolenie, które próbuje Pan zrozumieć. Powtórzę jednak, lecz nie powinno to Pana zniechęcać, że w najlepszym przypadku zdoła Pan dotrzeć jedynie do powłoki zewnętrznej. Strefa upokorzeń, cierpienia, okrutnego losu jaki stał się naszym udziałem – pozostanie nietknięta.
A więc, kiedy pytał Pan, jak trafiłem na morze, powinienem był opowieść rozpocząć od mojej pierwszej służby wartowniczej. Wtedy – przemilczałem. Albo jeszcze wcześniej, od Brasławia[1], niewielkiego miasteczka na północ od Wilna, w pobliżu granicy litewsko – łotewskiej. Mieszkałem tam z rodzicami i rodzeństwem. Mój ojciec był oficerem zawodowym. Chodziłem wtedy do pierwszej klasy w gimnazjum państwowym imienia Gilewicza. Miałem niespełna szesnaście lat. Echa wojny ledwie do nas docierały. Wierzyliśmy, ja i moi rówieśnicy, że wojnę wygramy, no bo przecież jesteśmy zwarci i gotowi! Mieliśmy sojusze: Anglików, którzy obiecali nam pomóc, Francuzów z linią Maginota; mieliśmy układy nawet z Rumunią. Czekaliśmy, kiedy nasze wojska wkroczą do Berlina…
17 września 1939 roku wschodnią granicę Polski „przeszły oddziały radzieckie, wkraczając na tereny zachodniej Ukrainy i Białorusi”. Zdanie to znalazłem w Małej Encyklopedii Historycznej, wydanej 1964 roku. Wtedy, we wrześniu 1939 roku, nie wiedziałem, że… wyrosłem na ziemiach zachodniej Białorusi. Przecież mieszkałem w Polsce! Uważałem, że moim obowiązkiem jest tę Polskę bronić. Jedyną Polskę, jaką znałem!
Kiedy pierwsze niedobitki ze wschodniej granicy zjawiły się w Brasławiu, kiedy usłyszeliśmy od nich, co się tam działo, samorzutnie wśród młodzieży gimnazjalnej powstały pierwsze oddziały samoobrony. Z magazynu POW zabraliśmy broń, która służyła nam w czasie zajęć z wychowania wojskowego.
Nawiązaliśmy kontakt z żołnierzami KOP-u[2], którzy wycofali się znad granicy. Chcieliśmy walczyć. Postanowienie bardzo nierealne, jak oceniam je z perspektywy lat. Ale w tym dniu wydarzyło się tak wiele. Ludzie zdali sobie sprawę, że zbliża się bardzo ważny, dramatyczny etap naszej historii. Właśnie zapadła decyzja o powołaniu lokalnego Batalionu Obrony Narodowej[3]. Prawie wszyscy koledzy z mojej klasy zgłosili się ochotniczo do jego szeregów.
Wiadomo było, że ojciec wyruszy na wojnę, to był jego żołnierski obowiązek. Moją decyzję, kilkunastoletniego chłopaka, by dołączyć do batalionu, matka przyjęła z płaczem, ale jako fakt oczywisty.
– Po to są synowie, żeby Ojczyzny bronili – powiedziała.
Byłem najstarszym synem, miałem starszą o rok siostrę, młodszą siostrę i młodszego brata.
Pomaszerowaliśmy w kierunku Wilna. Spodziewaliśmy się bowiem, że tam spotkamy zasadnicze zgrupowania wojska, w oddziałach którego będziemy mogli brać udział w organizowanej obronie Ojczyzny. Wiadomości o tym, co działo się w głębi Polski, pochodziły z radia. Koleje już nie funkcjonowały. Po dwóch dobach marszu zatrzymaliśmy się w majątku Dukszty[4].
Miałem pod opieką furgon załadowany amunicją. Moi koledzy zabiegali o zamianę starych karabinów na nowe mauzery. Ja im je wydałem. Nasz oddział był skąpo zaopatrzony w broń maszynową; składał się z KOP-istów[5], z żołnierzy zawodowych, którzy bronili granicy, policjantów, którzy opuszczali swoje posterunki, z cywilów – jednym słowem – ochotników. Byliśmy różnie umundurowani i nie stanowiliśmy imponującej siły militarnej.
W Duksztach pełniłem pierwszą w życiu wartę. Na skraju sadu… Oczy się kleiły, czas dłużył. Noc księżycowa, widna. I ten aromat dojrzewających owoców. Tak bardzo chciało się być u mamy…
– Stój, kto idzie! Stój, bo…
Padł strzał. Jeden. Jedyny. Ktoś krzyknął: alarm! Z namiotu wybiegł dowódca i inni. Na skraju sadu leżał człowiek… Twarzą do ziemi…
Na plecach miał tornister, taki zwykły, z cielęcej skóry. Na nim menażka. Spojrzałem w jego rozświetlone księżycem, wilcze oczy. Trzymał karabin gotowy do strzału.
Miał czterdzieści lat. Taki mały człowieczek o chłopskiej twarzy i spracowanych dłoniach. Widziałem, jak mocno wczepiły się w trawę.
Pamiętam…
Panie Marku! Niech Pan nie pyta tego gimnazjalistę, który stał nad zabitym, a w ręce trzymał karabin, dlaczego strzelił? Wiem, że dziennikarska powinność, że atrakcyjny mógłby to być podtytuł: dlaczego zabiłem? Kim był ów nieszczęśnik, czy miał dzieci? Jaki był jego ŻYCIORYS? Niech Pan rozważy, czy pytać warto?…
Pozostała część Pańskich notatek odpowiada prawdzie. Tu i ówdzie poczyniłem drobne retusze. Czy powiedziałem Panu wszystko? Może kiedyś się spotkamy, napijemy, może znowu pogadamy…
Pozdrawiam…, Tadeusz”.
p.s. Kiedy „zachorowałem na morze”? Pamięta pan? Ja nigdy się od tego marzenia nie uwolniłem.
_________________________________________________________
Od Autora:
Notatki i taśmy magnetofonowe z zarejestrowaną na nich relacją Tadeusza Piktela przeleżały ponad czterdzieści lat w mojej szufladzie. Zbyt krótko? Za długo?
Są zapisem faktów. I zapisem tylko pozostaną.
Zredagowałem więc te notatki i opatrzyłem tytułem, fragmentem dedykacji Ojca dla syna, gdy ich wojenne drogi się rozchodziły, choć celem wędrówki obu – była wolna Polska.
__________________________________________________________
„Tchórzem nie wracaj!”
O świcie opuściliśmy Dukszty i skierowaliśmy się w stronę lasu widniejącego w odległości może pięciu kilometrów. Kiedy ostatnie oddziały weszły między drzewa, nadleciały trzy dorniery[6]. Po chwili majątek płonął obrócony w perzynę. Samoloty zawróciły i zaczęły nas ostrzeliwać. Rozbiegliśmy się po lesie. Taborowe konie wpadły w popłoch. Pierwszy kontakt z prawdziwą wojną…
Maszerowaliśmy bez końca. Kluczyliśmy wzdłuż granicy litewsko – łotewskiej, zasięgaliśmy informacji, jak dostać się do Wilna. Musieliśmy przekroczyć granicę.
24 września dowódca zwołał cały batalion. Pozwolił przekroczyć granicę lub wrócić do kraju. W rzeczce, której nazwy nie pamiętam, zatopiliśmy wyposażenie wojskowe. Zostawiliśmy tylko broń osobistą. Nocą, 25 września przeszliśmy do Łotwy. Dramat. Tu i ówdzie padały strzały. Podobnie działo się na innych granicach Polski. Młodzi oficerowie, podchorążowie właśnie kończyli życie. Inni doszli do celu. Po wielu wszelki ślad zaginął. Ja znalazłem się w obozie dla internowanych – Litene[7]. I znów miałem wybór – albo podać się za cywila i opuścić obóz, albo zostać z moim ojcem, kolegami i dzielić z nimi żołnierski los. Zostałem.
Baraki. Podzielono nas na plutony i kompanie. Wszak nadal czuliśmy się wojskiem. Łotewski dowódca witał nas: czołem, żołnierze. Stosunki układały się poprawnie. Zajęć mieliśmy niewiele. Ciągłe rozmowy o domu, o tym, kiedy i jak będziemy zwolnieni, by połączyć się z gen. Sikorskim, z jego oddziałami. Rozmawialiśmy o sprawach realnych i nierealnych, ale ciągle z wielką żarliwością. Chcieliśmy walczyć.
1 stycznia 1940 roku, razem z ojcem zostaliśmy odwiezieni na giełdę. To było takie zgromadzenie, na którym miejscowi rolnicy werbowali żołnierzy do prac polowych. Ot, targowisko taniej siły roboczej. Trafiliśmy do gospodarstwa, którego właścicielem był pan Pates, jeśli dobrze pamiętam. Powierzył mi 10 krów, 5 koni, nierogaciznę, kazał wstawać o świcie i oporządzać inwentarz.
Najbardziej wykańczało mnie to bez końca trwające noszenie wody ze studni, wyrzucanie nawozu, a przede wszystkim proza gospodarskiego życia. Gdzieś tam toczyła się wojna… Ale powoli krzepłem.
Zimą gospodarz zdecydował, że zajmiemy się wożeniem drewna z lasu. Jeżeli ktoś pamięta zimę 1939/40 roku, to wie, że był to potworny czas. Śnieg po piersi. Sarny, zwierzyna płowa wychodziły z lasu, szukając opieki wśród ludzi (kiedyś taką sarnę przyniosłem do domu). Praca, ponad moje siły, polegała na tym, że wyciągaliśmy kloce drewna spod zasp śnieżnych i wywoziliśmy je na drogę. Pan Pates oraz mój ojciec powozili końmi, a ja biegłem z tyłu i kierowałem ładunkiem. Zdarzało się, że wszystko leciało do rowu i robotę trzeba było zaczynać od nowa. Bywało i tak, że gospodarz nie krył niezadowolenia z mojej pracy. W tej chwili go rozumiem. Po co komu niepełnosprawny muł roboczy? Powoli narastał we mnie cichy bunt, pierwszy konflikt klasowy. Ten… nacjonalista! Wściekły, patrzyłem na karabin zawieszony w sieni.
Nastała wiosna 1940 roku. Przenieśliśmy się do pobliskiej osady. Ojciec został u nadleśniczego, bardzo sympatycznego pana Vogla. Ja trafiłem do rodziny pana Berzina, gospodarza, po czterdziestce, z liczną rodziną. Waldis – jego starszy syn – zajmował się obejściem, Robert studiował, był moim rówieśnikiem. Traktowali mnie jak syna. Ale pracowaliśmy ciężko. Uczyłem się abecadła uprawy roli – jak posługiwać się kosą, siekierą, narzędziami rolniczymi. Zacząłem orać, bronować. Ta nauka bardzo mi się w życiu przydała. Ani na moment nie opuszczała mnie myśl o najbliższych. Słyszeliśmy, że we Francji formowały się pierwsze polskie oddziały wojskowe. Rozmyślaliśmy o przedostaniu się do Szwecji. A może udałoby się przekroczyć granicę łotewską i dotrzeć do Wilna? Niektórzy z naszych przyjaciół podjęli to ryzyko. Nigdy więcej ich nie spotkałem.
Wokół ojca skupiała się ta garstka żołnierzy, która pracowała w pobliżu. Spotykaliśmy się w niedzielę w domu dentystki, żydówki polskiego pochodzenia, patriotki. Tam radziliśmy, co dalej? Naszym naczelnym obowiązkiem było walczyć z Niemcami. Ale jak? Powtarzam znowu za encyklopedią, że 15 czerwca 1940 roku Armia Czerwona przekroczyła granicę Łotwy. 2 lipca proklamowano tu władzę radziecką. 5 sierpnia Łotwa weszła w skład Kraju Rad. Wtedy to właśnie aresztowano mojego ojca. Wyjechał w nieznanym kierunku. Jak się później okazało, został skierowany w głąb Związku Radzieckiego, do jednego z obozów dla internowanych. Od tej chwili musiałem już sam decydować o sobie. Napisałem do przyjaciela, Jurgielewicza, który przebywał na Litwie. W odpowiedzi podał mi marszrutę, w jaki sposób mógłbym do niego dotrzeć. Mieszkał w majątku, nieźle mu się powodziło. Marzyłem o tej wspaniałej chwili – spotkać się z przyjacielem, być w polskim domu.
Marzenie się spełniło. Przyjaciel zaopatrzył mnie w pieniądze i życzył szczęścia w wyprawie do Estonii, gdzie chciałem znaleźć możliwość przedostania się drogą morską do Szwecji. Statek taki znalazłem. Zaszyłem się w jego maszynowni. I choć do Szwecji nie popłynąłem, to dziś skłonny jestem przypuszczać, że komuś zależało, abym nie trafił do więzienia. Życzliwe, silne dłonie wyciągnęły mnie z pomieszczeń maszynowych, gdzie panował niesamowity przeciąg. Raz było ciepło, to znów zimno. Zapadłem na ciężkie zapalenie płuc. W Estonii zaopiekowali się mną ludzie, którym w tej chwili nawet nie jestem w stanie podziękować.
Wróciłem na Łotwę. Do pana Vogla, tego nadleśniczego. Jednak 9 października 1940 roku zostałem aresztowany. Mój gospodarz dostał polecenie, aby mnie dostarczyć na miejsce zgrupowania, wyekwipowanego do podróży. Dylemat: czy uciekać? Próbować raz jeszcze? Z doświadczenia wiedziałem już, że szansa była absolutnie niewielka. O ojcu wiadomości wtedy nie miałem żadnych. W punkcie zbornym spotkałem kolegów i przyjaciół. Opowiadali dramatyczne historie. Nie traciliśmy jednak nadziei, jak to ludzie młodzi. Dojechaliśmy do Rygi, do tamtejszego więzienia. Dobroduszny konwojent poradził nam wypić ostatni łyk dzidrai, to taka łotewska wódka, którą ten i ów miał jeszcze w manierce. Drzwi więzienia zamknęły się za nami wydając przedziwny jęk. Moje pierwsze prawdziwe, ale nieostatnie więzienie. Wchodziliśmy godnie, czwórkami. W celi spotkałem nowych kolegów. Z każdym dniem narastało przygnębienie i zwątpienie. Wiedzieliśmy, bo docierały do nas wiadomości, że na Jeziorze Ładoga toczyły się walki między Finlandią, a Związkiem Radzieckim. Informacje dostarczali nam różni ludzie, m.in. dentystka, do której chodziliśmy z potrzeby lub po prostu, żeby usłyszeć, co się dzieje na świecie.
Ciężko mi mówić o przypadkach, które określa się strasznym słowem, najstraszniejszym w języku polskim: renegat. Spotkałem Polaków, którzy zaparli się swojej krwi. To ludzie straszni. Niestety, los nie oszczędził mi później podobnych kontaktów.
Po krótkim pobycie w więzieniu załadowano nas do pociągu. Dużo wagonów z siatkami odgradzającymi korytarz od przedziałów – cel. Konwojowała nas grupa żołnierzy radzieckich z niebieskimi otokami na czapkach. NKWD. Jechaliśmy przez Białoruś Zachodnią i tę Wschodnią. Podróż zakończyła się na malutkiej stacyjce, której nazwy też nie wspomnę. Ot, mała mieścina z cerkiewką, ryneczkiem, taka jak to opisują klasycy literatury rosyjskiej. Mieszkańcy smutni, spoglądali na nas ze współczuciem. Żadnej manifestacji wrogości ani też przyjaźni. Patrzyli jak ludzie wolni na niewolnych. Upychano nas na odkryte ciężarówki, ściśle, jeden obok drugiego. I dalej, w nieznane. Nogi cierpły, chciało się wstać, rozprostować kości, ale „nielzia, siedzi spokojno”. Kilkanaście kilometrów… Kolumna długa. Stanęliśmy w lesie przed bramą obozu. Byliśmy ciekawi, kogo tam zastaniemy? Zgadywaliśmy, gdzie jesteśmy.
Kiedy rozwarły się bramy obozu, wszyscy wylegli na spotkanie. Żołnierze w mundurach polskich, litewskich, łotewskich. I już wiedzieliśmy, że to swoi, internowani w Litwie i Łotwie.
Wszedłem do obozu. Rozejrzałem się wokół i nagle… Nie wierzyłem własnym oczom… Mój ojciec!… Pobiegłem nie zważając na głośne i groźne „nielzia, stoj!”. Padliśmy sobie w ramiona…
Już wiedziałem, że jesteśmy w obozie internowanych w Juchnowie. Baraki, piętrowe prycze, obozowa nuda, rozważania, tęsknoty. Pierwsza korespondencja z domu. Bo pozwolono nam korespondować. O, proszę, tu adres: pocztowyj jaszczik, Moskwa, itd. Wiedziałem więc, że rodzina żyła, to najważniejsze. Przysłali paczkę, skromną, serdeczną, malutką paczkę z domu… Był w niej sweter własnoręcznie zrobiony przez moją siostrę, było też trochę papierosów. Wiedziałem, że trzeba żyć…, że warto żyć, że muszę wrócić do kraju drogą, która nie skala honoru… i pozwoli uczciwie spojrzeć Matce w oczy…
Życie obozowe toczyło się na pozór spokojnie. Kto chciał lub mógł, znajdował jakieś zajęcie. Ojciec pracował w warsztacie, w którym konserwowano urządzenia obozowe. Wychodził za bramę rano, wracał po południu. Jakieś pozory wolności. Ja piłowałem drewno na potrzeby kuchni. Pracujący otrzymywali dodatkowe racje żywnościowe, skąpe, ale takie, jak pilnujący nas żołnierze radzieccy. Fasowali nam tytoń, wydzielali cukier, chleb, chyba 600 g, a to dużo. Staraliśmy się zapełnić nudę w sposób, jaki każdemu odpowiadał. Sport, zawody. Biegaliśmy wokół obozu. Grupa gimnastyków ćwiczyła w Krasnym Ugołkie. To taki klub, który urządzono nam w jednym z baraków. Ktoś brzdąkał na gitarze, inny śpiewał.
Któregoś dnia Rosjanie zorganizowali seans filmowy. Obejrzeliśmy film Wandy Wasilewskiej o tym, jak to było w Polsce przed wybuchem wojny. Przez całą noc trwały rozmowy, jak naprawdę było, jak być powinno, a nade wszystko, co z nami będzie, co z naszą ojczyzną? Rozpoczął się męski, tragiczny etap: czas decyzji.
Towarzyszyli nam nieustannie oficerowie NKWD, którzy wykładali abecadło marksizmu, opowiadali o wszystkim, co mieściło się w programie wychowania obywatelskiego w Związku Radzieckim. Kolejna lekcja życia… Tymczasem „barakowy pisarz” – Felek, skrzętnie notował, o czym rozmawialiśmy i co robiliśmy, a o zmierzchu meldował się przed bramą kurczowo ściskając pod pachą drobiazgowe raporty. Czesiu Wiśniewski, łysawy, sympatyczny i wiecznie uśmiechnięty bagatelizował tę „twórczość”. Puchała, obdarzony pięknym barytonem, wyśpiewujący od czasu do czasu „Arię z kurantem”, gromadził nas wokół siebie. Uczył nas ekonomii politycznej z cudem przeszwarcowanego podręcznika. Opowiadał ciekawe rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia, a przede wszystkim opiekował się nami jak żołnierz, jak oficer. Czuliśmy w nim przełożonego, mimo że był tylko ogrodnikiem spod Warszawy.
Rano, przed zbiórką, wybiegaliśmy z Windygą, Puchałą, myliśmy się śniegiem, nacieraliśmy, robiliśmy przebieżkę i rozchodziliśmy się do zajęć, żeby wieczorami wrócić do jakże mądrych wykładów ekonomii politycznej, do nauki języka angielskiego. Z jakimże zapałem wkuwaliśmy słówka, budowaliśmy pierwsze zdania. Miałem tam dwóch przyjaciół, niegdyś uczniów Szkoły Morskiej. Opowiadali o podróży na Galapagos na pokładzie „Daru Pomorza”. Po prostu zazdrościłem im, że pływali, że tyle widzieli.
Wiosną pożegnałem się z ojcem, bo przewożono go do innego obozu. Kolejne rozstanie, następna zaduma nad bezsilnością, wyrokiem historii, od którego nie ma apelacji. Znowu zostałem sam…
Obok grupy fanatycznych patriotów, dla których pierwszym obowiązkiem była walka w obronie ojczyzny, walka z Niemcami, istniała wśród nas grupa osób myślących inaczej. Oni nawiązywali współpracę z władzami radzieckimi. Formy tych działań były przeróżne, stwarzały wiele konfliktów, nawet dramatów. Najaktywniejsi z naszej grupy zostali odizolowani od reszty. Janek Radomski, Włodziu Kobak… Jeszcze inni zadeklarowali, że są obywatelami polskimi narodowości białoruskiej i tych przeniesiono poza teren obozu. Otrzymali namiastkę wolności. Zajęli się sprawami zaopatrzeniowymi. Kontaktowali się z miejscową ludnością, ale nie wolno im było rozmawiać z nami. Mimo to usiłowaliśmy porozumieć się z nimi. Bezskutecznie. A byłem z tymi chłopcami na Łotwie, uważałem ich za przyjaciół. Teraz chyba przyjaciółmi nie byliśmy.
Dni mijały, aż obóz obiegła wiadomość, że pojedziemy na nowe miejsce. Kolejna ewidencja, przesłuchania i opowiadanie życiorysów. Niektórzy zabiegali o względy administracji obozowej w taki czy inny sposób, smutny zresztą. Żeby przetrwać. Czuliśmy, że to, co nastąpi, nie będzie „idyllą”. Zaczęliśmy bowiem kojarzyć pewne fakty… Te wyskrobane na pryczach imiona i nazwiska, daty – to, na co wcześniej nie zwracaliśmy uwagi…
Pewnego dnia – ścisła rewizja osobista. Przeglądanie bagaży. Odebrano nam wszystko, co mogłoby posłużyć za broń lub pomóc w ucieczce. Pomaszerowaliśmy w stronę stacji kolejowej.
Jeszcze słyszę, te pokrzykiwania oficerów NKWD. Ktoś zaintonował polską pieśń patriotyczną, wojskową: „Z trudu naszego i znoju Polska powstała, by żyć…”. Szliśmy rozśpiewanym murem. Konwój przestał reagować. Załadowano nas do wagonów. Zwykłych, towarowych, jakich w czasie wojny używano do transportu wojska.
Zelektryfikowaną koleją jechaliśmy przez ziemie północne, koło Pietrozawodzka. Widziałem wielki przemysł. Widziałem też coś, co nieustannie mnie paraliżowało, a było specyfiką krajobrazu ziemi rosyjskiej, to, o czym dotychczas tylko słyszałem. Na przykład na Łotwie, kiedy przed wyruszeniem do Rosji, opowiadałem swój kolejny życiorys. Przede mną siedział oficer NKWD, pan o bardzo pięknej twarzy, znakomicie mówiący po rosyjsku, spokojny, opanowany. Maniery arystokratyczne. Dziwiła go moja znajomość rosyjskiego. Przeegzaminował mnie z literatury. Pytał o Gogola, Czechowa, Dostojewskiego.
– Słuchaj no, a ile ludności liczyła Polska? – zapytał nagle, ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu.
– Około 33 milionów – odpowiedziałem, a on uśmiechnął się jakoś tak smutno.
– A wiesz, młody człowieku, Polska to jednak mały kraj.
– Jakże mały? Jeden ze średnich w Europie.
– Wiesz co, mój drogi… – on mi na to. – U nas, w Związku Radzieckim, 20 milionów ludzi siedzi w więzieniach, łagrach, obozach, miejscach odosobnienia.
– Ja pana nie zrozumiałem – słowa oficera wydały mi się jakimś żartem. Niedobrym, koślawym.
– A wiesz, nauczysz się jednego powiedzonka, takiego przysłowia: pożywiosz, uwidisz…
I wtedy, w pociągu, przypomniał mi się ten makabryczny zwrot… Wzdłuż trasy, którą jechaliśmy – obozy, wieżyczki, wartownicy. Dużo, dużo obozów. Te 20 milionów ludzi przestało być dla mnie abstrakcją.
Podróż bardziej niż uciążliwa. Skąpe racje żywności, przeważnie suchary, od czasu do czasu śledź, no i brak wody. W każdym wagonie kilkadziesiąt osób.
Mijając Leningrad dojechaliśmy do Murmańska. Dzień był szary, słotny. Widzieliśmy sterty amunicji i bomb lotniczych. Trwały przygotowania do wojny. Ze stacji pomaszerowaliśmy w stronę płaskowyżu. Z dala widniały zarysy obozu, takiego, jakie widzieliśmy po drodze. Po apelu, podzieleni na kompanie i plutony, rozlokowaliśmy się w barakach. Dowiedzieliśmy się, że to obóz przejściowy. Nie byliśmy tam pierwsi. Powiedziano nam, że łagier mógł pomieścić kilkanaście tysięcy osób.
Pierwsze białe noce… Nie mogłem spać. Pluskwy kapały jak deszcz, bardzo parzyły i buczały. Wylazłem z pryczy, tułałem się po obozie, przystanąłem przy grupce smutnych ludzi. Wiedli rozmowy bez tematu. Podszedł do mnie żołnierz.
– Chcesz pracować? Potrzebuję ludzi do obsługi warzelni wody. Będziesz gotował kipiatok, wrzątek.
Ten wrzątek ratował życie wielu ludziom, był niezbędny. Z niego robiło się herbatę, a jeśli jej nie starczało, to kipiatok stanowił jedyne ciepłe pożywienie. Zgodziłem się i wraz z moimi przyjaciółmi objęliśmy we władanie warzelnię wrzątku – „kipiatielnię”.
Dali nam siekiery, piły, wskazali stertę drewna. Po chwili warzyliśmy pierwszy wrzątek. Rano sformowała się kolejka, olbrzymi rząd ludzi z menażkami. A ja, władca warzelni, stałem nad kotłem i ogromną warząchwią nalewałem każdemu w miarę sprawiedliwie. I wtedy zdałem sobie sprawę, jaką olbrzymią władzę mam nad pozostałymi. Warząchew uczyniła mnie nagle kimś bardzo ważnym. Niektórzy uśmiechali się przymilnie, inni nerwowo domagali się więcej, a ja mogłem dać tyle, ile chciałem. Kucharze potrzebowali wody do zmywania naczyń, więc z dna kotłów wygrzebywali nam resztki pożywienia. Jadaliśmy więc do syta, mogliśmy też tą strawą dzielić się z innymi.
Jaka to ważna rzecz móc podzielić się łyżką zupy z człowiekiem głodnym. W Juchnowie miałem przyjaciela. Janek Borkowski. Syn nauczyciela z gimnazjum w Grodnie. Przemycił maszynkę do strzyżenia włosów i brzytwę oraz grzebyk i został obozowym fryzjerem. A więc „władza” naszej „kipiatieli” rosła. Każdy chciał się ostrzyc. Stąd dodatkowa paczka machorki, kostka cukru, skibka ciężko zaoszczędzonego chleba, którą dzieliliśmy się z najbardziej potrzebującymi. Idylla, gorzka idylla trwała.
Któregoś dnia poruszenie. Wszyscy pobiegli do bramy, do zasieków okalających obóz. Zbliżała się kolumna wojska. Czwórkami. Stałem i wypatrywałem znajomych. Nagle serce zamarło. Kolejny cud w moim życiorysie. Zobaczyłem mojego ojca w towarzystwie sierżanta Stefańskiego, który później zginął pod Monte Cassino. Trudno mi o tym opowiadać…
Ojciec… Był potwornie zmęczony… I zadumany. Pobiegłem do kuchni. Wpadłem między kucharzy – Rosjan, Polaków.
– Przyjechał mój ojciec!
Reakcja była natychmiastowa. Z zakamarków wywlekli wiadro zupy. Zaniosłem je do baraku. Jak oni jedli. Jak strasznie byli głodni! Patrzyliśmy sobie w oczy, płakaliśmy, nic nie mówiliśmy…
Alarm.
Zbiórka z tym, co można nazwać oporządzeniem. Przygotowania do wyjazdu. Tym razem na statek. Nazywał się „Clara Zetkin”. W ładowniach wiele pięter prycz, potworna ciasnota. Jedzenie kiepskie i mało. Z chlebaków wygrzebywaliśmy okruchy. Dzieliliśmy się tymi resztkami.
Morze niespokojne, warunki ciężkie. Chorowaliśmy. Choć gorzko to brzmi, jedyną rozrywką w tej makabrycznej podróży było wydostanie się na pokład, po długich godzinach oczekiwania w kolejce, do latryny. Dopiero wtedy oddychaliśmy świeżym powietrzem i morzem. Takim powietrzem, które napełnia płuca, pobudza wyobraźnię i powoduje, że człowiekowi wraca poczucie człowieczeństwa. Wśród bezkresnego żywiołu, w przestrzeni absolutnej, wolności od horyzontu do horyzontu. I wtedy podjąłem nieodwracalne postanowienie, że zostanę na morzu, że na morzu muszę walczyć, że zrobię wszystko, by temu bezkresnemu oceanowi spłacić wielki dług wdzięczności za to, że pozwolił mi znowu czuć się człowiekiem, a nie tylko strzępkiem bytowania ludzkiego wciśniętym między jedną, a drugą pryczę.
Zakotwiczyliśmy u nieznanych nam brzegów, kilka mil od lądu. Pogoda zła. Barki dobijały powoli, z trudem. Na statku dowiedzieliśmy się, że Niemcy napadli na Związek Radziecki. Wybuchła ta wojna, którą przeczuwaliśmy wcześniej. Wojna, o którą toczyliśmy zawzięte spory z naszymi politycznymi wychowawcami z NKWD, w którą oni nie wierzyli.
Wyładowaliśmy się na barki. Potem marsz. Kolejny obóz, położony na płaskowyżu. Pod nami rzeka wpadająca do morza. Byliśmy na Półwyspie Kola, w łagrze Ponoj[8], nazwanym tak od pobliskiej rzeki. Obóz, jak jakaś niestrudzona pompa, wsysał masę zmęczonych, sponiewieranych ludzi. Rzędy dużych namiotów, żadnej roślinności. Wokół bezkres płaskowyżu. A obóz wchłaniał dalsze i dalsze kolumny. Nie mieliśmy co jeść.
Przy bramie spotykam… mojego ojca. Chyba płakaliśmy. Nie wiedziałem, że był w tym samym transporcie. Proszę go, żeby gdzieś tam poczekał, na jakimś skrawku nie zajętej ziemi, pamiętam, że koło popieliska, w którym pomiędzy badylami spalonej trawy, łętów, ości dużych ryb, które przed nami ktoś przypiekał. Próbowaliśmy to jeść, ale było tak gorzkie, że nabrałem obrzydzenia i do strawy, i do siebie… Tłum gromadził się przy zaimprowizowanej kuchni. Wśród krzątających się kuchcików dostrzegłem znajomych.
Młodość jest dynamiczna i ma swoje prawa, często odmierzane łokciami i pięścią. Dzięki temu w menażce z puszki po konserwach miałem gorącą zupę. Walczyłem o każdą jej kroplę. O ciepło, które ogrzewało skostniałe dłonie. Walczyłem z pokusą, żeby spróbować. Odrobinę. Byłem taki głodny, ale ta zupa była dla ojca. Stanęliśmy naprzeciw siebie i jedliśmy. To ciepło… Ja jedną łyżkę, on drugą. Kiedy została tylko jedna łyżka, nie zjadłem jej ja ani on…
Kleciliśmy baraki, urządzaliśmy się na zimę. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwa. Którejś bezsennej nocy zwołano nas do pracy. Gdzie? Ano w porcie, przy barkach z zaopatrzeniem dla obozu. Zgłosiłem się na ochotnika, ale powiedziałem oficerowi, że mam bardzo zniszczone obuwie. O dziwo, dostałem parę porządnych butów, w jakich chodzili żołnierze rosyjscy. Z cholewami! Dla mnie wtedy – marzenie. Rozładowywaliśmy barki. Jakieś solone ryby w beczkach, buraki, ziemniaki. Wszystko wynosiliśmy na ląd i po pochyłej ścieżce taszczyliśmy na placyk, na samochody.
Obsługa obozu składała się z tych samych ludzi co w Juchnowie. Oni po prostu zostali ewakuowani razem z nami! Ten fakt napawał nas tyle wielką otuchą, co podejrzeniami. Stosunek żołnierzy jakby się odmienił. Świadomość, że Związek Radziecki walczył z Niemcami, stawiał nas w innej sytuacji. Nawiązywaliśmy z nimi rozmowy mówiąc, że tworzymy front tych, którzy chcą bić Niemców. Mimo to nie otrzymywaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, jakie będą nasze losy. Zawiązywały się grupy przygotowujące ucieczki. Wygrzebywano jakieś strzępy map, rozważano szansę, a nade wszystko przygotowywaliśmy się do przetrwania zimy. Puchała, Wiśniewski, mój ojciec i inni opiekunowie młodzieży czuwali, by zachować nas w zdrowiu, w kondycji fizycznej i psychicznej.
Na kolejnej zbiórce potrzebowali dekarzy. Stałem w szeregu z Kamińskim (prawdziwe nazwisko Kamionka, służył w marynarce pińskiej). Rysiek wystąpił, pociągnął mnie za rękaw, więc wyszedłem razem z nim. Szepnąłem mu, że o tym fachu nie mam zielonego pojęcia, ale on na to nie zważał.
Budowaliśmy niewielki domek, który przykrywaliśmy słomą, a to akurat znałem z Łotwy. Całość lepiliśmy gliną, którą jeden przyciągał na kołowrocie, drugi pacykował. W zależności od postępu pracy mieliśmy otrzymywać pożywienie z pierwszego, drugiego, trzeciego, a nawet czwartego kotła stachanowskiego. Dobra to była lekcja ekonomii politycznej i ekonomiki pracy. Zależało nam, żeby zrobić jak najwięcej, a potem nażreć się do syta. Oczywiście, każda praca ma swój koniec i trzeba ją wymierzyć. Politruk, który tego dokonał, pokiwał głową. Trzy na cztery, na dwadzieścia… Popatrzył na nas z uśmiechem.
– No cóż, chłopcy, zarobiliście na sól do jedzenia.
– Jakże to, towarzyszu lejtnancie!
– No, widzicie – trzy na cztery, na dwadzieścia. Pół normy. To prawie nic.
– No jakże…
– No dobrze, piszemy, trzy na cztery, na czterdzieści.
– Towarzyszu lejtnancie, przecież nie ma czterdzieści.
– Nie ma? A, to znaczy – deszcz wymył.
– A jak nie będzie deszczu?
– No, to znaczy, wyschnie.
Jak powiedziałem, z powodu moich dobrych butów przydzielono mnie do kompanii transportowej, bo część jeńców, w tym mój ojciec, budowała lotnisko kilka kilometrów od Ponoj. Oba miejsca rozdzielał głęboki wąwóz, przez który przepływała płytka rzeka. Należało ją pokonać w bród, a potem wdrapać się kilkaset metrów do góry. Na miejscu wymarszu magazynierzy odważali nam po szesnaście kilogramów prowiantu. Dlaczego właśnie tyle? Nie wiem.
Maszerowaliśmy przez stepowy płaskowyż. Roślinność skąpa, karłowata, gdzieniegdzie mchy, jagody, żurawiny, zrywane przez nas skrzętnie. Wspinaliśmy się. O, Boże, jak ciężko. Tam, gdzie było najtrudniej, był zawsze Wiśniewski i Puchała. Nigdy im tego nie zapomnę. Podpowiadali, jak iść, jak odpoczywać, co robić, by krwotoki z nosa zdarzały się jak najrzadziej.
W plecaku niosłem solone mięso. Mogłem oderwać kawałek, schować za koszulę czy nogawkę spodni. Ale wiedziałem też, że to co niosę, jest dla mojego ojca i to, co ja zjem, nie dostanie się jemu. Ja przecież dostawałem dodatkową rację żywności za tę ciężką pracę. 20 dkg czarnego żytniego chleba i skrawek tłuszczu podobnego do margaryny, wielkości połowy pudełka zapałek. Wsysałem to w siebie po okruszynce i ciągle myślałem o połciu mięsa dźwiganym na plecach. Żywność oddawaliśmy i wracaliśmy bardzo zmęczeni. Wędrując, potykaliśmy się o kości ludzkie, które wiatr wygrzebywał spod mchów oraz piasku wąwozu… Do dziś, panie Marku, nie wiem, czyje to były szczątki. Nie wiem, gdzie zginęli ci nieszczęśnicy, dlaczego mchy płaskowyżu Ponoj stały się ich zbiorową mogiłą? Ich synowie i wnuki mają obowiązek kołatać do bram niebios lub piekieł, by wydrzeć im tę tragiczną tajemnicę. To właśnie pan, pańskie pokolenie winno złamać pieczęci na najtajniejszych zbrodniach! Na fałszu i obłudzie! A może nie mam racji? Może Wam jest to niepotrzebne?
Kolejny transport. Wagony kolejowe, tak dobrze nam znane i trudy podróży w eszelonach z oknami przeszklonymi drutem kolczastym.
Dojechaliśmy do Archangielska. Biwakowaliśmy na terenie dużego tartaku. Oczekiwaliśmy na następny transport, o którym wiedzieliśmy tylko, że nastąpi. I rzeczywiście. Bardzo długa droga, bo z Archangielska, aż na zachodni kraniec Ukrainy. Prawie dwa tygodnie. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak olbrzymi jest Związek Radziecki i jak odmienny w różnych regionach. Na północy wielki przemysł. Zelektryfikowane ogromne miasta przemysłowe, fabryki. Na zachodnim skraju Kazachstanu jurty, bezkresny step, wielbłądy, tak jak w epoce Tamerlana[9]. Tam podróż była szczególnie uciążliwa, dramatyczna. Dokuczało pragnienie.
Przystanęliśmy na jakiejś stacji. Walenie do drzwi. Pić, pić, pić. Mijała kolejna doba bez wody, a dni były tak upalne. Poruszenie wśród konwojentów. Otworzyli drzwi wagonu. Wysypaliśmy się w kierunku pola i poszliśmy do studni, położonej w maleńkim osiedlu, kilka kilometrów od torów kolejowych. Chwyciłem i ja naczynia, biegłem z innymi i zobaczyłem coś, czego nie chciałbym już nigdy oglądać. Widziałem człowieka, który postradał zmysły.
Szedł przed siebie i mówił coś bez zrozumienia. A wokół niego ludzie krańcowo wyczerpani, zwłaszcza ci starsi. Ludzie niezdolni do wysiłku fizycznego. Szedłem, biegłem, do studni. Tam piłem i piłem, i ciągle chciało mi się pić. Nalewałem wodę z jedynego wiadra, do którego tłoczyły się tysiące. Walczyłem o każdą kroplę, o każdy łyk. Kiedy już napełniłem menażkę, zacząłem pić znowu. Byłem mokry i ciągle chciało mi się pić!
Wiedziałem, że tam, w pociągu został mój ojciec i Felek Rożnowski, który już prawie opadł z sił. Niosłem menażkę z wodą, do której wyciągały się setki rąk i patrzyły tysiące oczu. Przyciskałem ten skarb do piersi i walczyłem ze sobą, żeby nie pić po raz kolejny, żeby nic nie uronić.
Doszedłem. Pierwszy pił Felek. Popatrzył na mnie. Chciałby więcej. Potem pił ojciec. Pobiegłem po raz wtóry. Już miałem dwa naczynia. I znów wyciągnięte ręce oraz zachłanne oczy. Pobiegłem po raz trzeci, ale studni… już nie było. Została rozdeptana… Do ostatniego drewnianego ocembrowania.
Nie było więcej wody…
W nowym obozie spotkaliśmy żołnierzy, których nie znaliśmy. Ewidencja, życiorysy, nowe możliwości. Tym razem mogliśmy wybrać. Ochotnicy do armii radzieckiej – zakwaterowani w rejonie Z, ochotnicy do międzynarodowych brygad – w rejonie Y, kandydaci do wojska polskiego mieli pozostać na miejscu…
Każdy wybrał zgodnie z własnym sumieniem. W kancelarii opowiadałem swój krótki życiorys. Młody oficer ślinił kartki w teczce, którą miał przed sobą, spoglądał na mnie, od czasu do czasu o coś pytał, mówił mało, czasem wzdychał. Na chwilę wyszedł… Teczka z moimi aktami osobowymi leżała na biurku.
– No tak, to znaczy do wojska polskiego – stwierdził oficer ponownie wchodząc do pokoju.
Już 26 lipca byłem w Tatiszczewie[10], gdzie formowała się piąta dywizja piechoty. Pan oczywiście nie wierzy w cuda? Panie Marku, tam w Tatiszczewie… spotkałem ojca. Był dowódcą plutonu karabinów maszynowych w trzynastym pułku piechoty. Szkolił młodych żołnierzy. Z grupą przyjaciół, nastolatków zostaliśmy przydzieleni do kompanii podchorążych tejże dywizji. Rozpoczęły się ćwiczenia bez broni. A na świecie była już jesień. Spadł świeży śnieg. Pod okiem plutonowego Chlebowskiego i kaprala Michalika ćwiczyliśmy okopywanie. Kurs rekrucki.
A potem pierwszy karabin, właściwie drugi, bo jakże mógłbym zapomnieć o mauzerze z magazynu szkolnego w Brasławiu. Nie miałem amunicji, ale miałem karabin.
Mieszkaliśmy w namiotach. Duże, wkopane w ziemię. Drewniane łóżka, piecyk, w którym dyżurny, jak westalka, niecił ogień. Rano pobudka, apel, potem ćwiczenia i nadzieja, że dotrze uzbrojenie i będziemy walczyli na froncie. I kiedy wydawało mi się, że już na dobre zadomowiłem się w dywizji, kiedy zbliżała się promocja, a upragniona belka ze stopniem podchorążego była w zasięgu ręki, nastąpił kolejny etap porządkowania ewidencji. Normalny, zwykły pobór, z komisją lekarską, życiorysem i sporządzeniem akt.
Karny elew Piktel zameldował się wraz z innymi, ażeby się rozdziać do naga przed dostojną komisją, której przewodniczył sympatyczny pan pułkownik w węgierskim dolmanie. Rutyna, kilka słów, przydział, o który mnie nikt nie pytał. Usłyszałem: podchorąży piątej dywizji piechoty. Zacząłem się ubierać… Jak to: piąta dywizja piechoty i szkoła podchorążych? A marynarka wojenna?
– No i co, synek, a po co ty chcesz do tej marynarki wojennej? – zapytał pułkownik.
– Panie pułkowniku, melduję posłusznie, chcę walczyć.
– No i co tak z tobą zrobić? A u ciebie lat ile? – znowu spojrzenie w moje akta. – No tak, to ty nie masz jeszcze osiemnastu lat.
– Nie mam, panie pułkowniku.
– Tak ty rozdziewaj się.
Elew Piktel rozdział się tak, jak go matka stworzyła, wypiął bohaterską pierś kandydata na marynarza, zrobił najbardziej marsową minę, na jaką go było stać i zbliżył się do prześwietnej komisji.
– No to co, tak my badać ciebie nie będziem, my już ciebie badali. Tak ty odziewaj się. To co, wy sierżant, tak i zapiszcie. Niech on idzie do tej kompanii marynarki wojennej. A ty, synek, zamelduj tam u siebie, do jakiej kompanii jesteś przydzielony.
Serce waliło jak młot. Pierwsze kroki skierowałem do namiotu mojego ojca. Otworzyłem zasłonę, zszedłem po kilku szczebelkach drabinki w dół, wyprężyłem się regulaminowo i zameldowałem wejście. Usiadłem wśród starszyzny. W namiocie był major Wiśniewski Czesław, dowódca jednego z pułków. On tam, w obozie, nazywał się inaczej – major Windyga i niech mi nie ma za złe, że w tej chwili to mówię, bo to zaszczyt – oficer drugiego oddziału sztabu generalnego. Zawodowy oficer. Ten, który serdecznie i troskliwie opiekował się nami, młodzieżą. Rozmawiałem z ojcem. Tak jak syn z ojcem i szeregowy z przełożonym. Powiedziałem mu o przydziale. Zamyślił się ojczysko i powiedział, że niedługo pozostanę w dywizji.
Wyszperał zdjęcie, które zrobiliśmy razem na Łotwie i 2 listopada 1942 roku napisał tak: „Idź, synu, zwyciężaj, chcę widzieć cię admirałem. Tchórzem nie wracaj”…
[1] Dziś na terenie Białorusi, niegdyś warownia nadgraniczna plemienia Krywiczów. W czasie I Rzeczypospolitej w województwie wileńskim.
[2] Korpus Ochrony Pogranicza – za Wikipedią – polska formacja wojskowa utworzona w 1924 do ochrony wschodniej granicy II Rzeczypospolitej przed penetracją agentów, terrorystów i zwartych uzbrojonych oddziałów dywersyjnych przerzucanych przez sowieckie służby specjalne z terenu ZSRR na terytorium II Rzeczypospolitej.
[3] Obrona Narodowa – za Wikipedią – terytorialna formacja wojskowa istniejąca w latach 1937–1939. Była zorganizowana w systemie brygad i półbrygad, przyporządkowanych dowództwom okręgów korpusów, a po mobilizacji – konkretnym armiom Wojska Polskiego.
[4] Majątek Dukszty, położony na Wileńszczyźnie, w okresie międzywojennym należał do Tomasza Zana, potomka Tomasza Zana, bliskiego przyjaciela Adama Mickiewicza i filomaty. W tym czasie majątek był miejscem spotkań intelektualistów oraz artystów, takich jak Karol Szymanowski i Artur Rubinstein.
[5] KOP – formacja wojskowa utworzona w 1924 roku, której zadaniem była ochrona wschodnich granic Rzeczypospolitej. Po agresji ZSRR na Polskę, żołnierze KOP jako jedni z pierwszych stawili zbrojny opór. Wielu z nich zginęło, a po kapitulacji część została aresztowana i zesłana przez władze radzieckie na Syberię.
[6] Dornier Do 17 – niemiecki samolot bombowy i rozpoznawczy z okresu II wojny światowej, używany także w wersji nocnego myśliwca, produkowany w zakładach Dornier Flugzeugwerke. Ze względu na charakterystyczny kształt kadłuba, nazywany przez załogi Bleistift (niem. ołówek). Używany przez Luftwaffe na początku II wojny światowej jako jeden z trzech podstawowych typów bombowców dwusilnikowych. (wikipedia)
[7] Obóz w Litene na Łotwie, znany jako miejsce tragedii dla łotewskiej armii, był wykorzystywany przez Armię Łotewską jako letni obóz szkoleniowy. W czerwcu 1941 roku, w wyniku brutalnych działań NKWD, około 1100 oficerów łotewskich zostało aresztowanych pod pretekstem ćwiczeń wojskowych. Część z nich rozstrzelano na miejscu, a pozostali zostali deportowani do syberyjskich obozów pracy.
[8] Podczas II wojny światowej i w okresie powojennym region ten stał się miejscem licznych obozów pracy oraz obozów jenieckich, głównie dla więźniów politycznych i osób uznanych za wrogów systemu komunistycznego.
[9] Tamerlan, znany również jako Timur (pełne imię: Timur ibn Taraghaj Barlas), był potężnym wodzem i zdobywcą z XIV wieku, który założył imperium Timurydów w Azji Środkowej. Urodził się w 1336 roku w Shahrisabz, niedaleko Samarkandy (dzisiejszy Uzbekistan). Dążył do odtworzenia potęgi imperium Czyngis-chana i zdobył rozległe tereny obejmujące Persję, Indie Północne, Syrię i Anatolię. Jego kampanie wojenne były niezwykle brutalne, co przyniosło mu reputację bezwzględnego zdobywcy. W trakcie podbojów Tamerlan niszczył miasta, a według niektórych relacji zabijał setki tysięcy ludzi, co miało na celu zastraszenie wrogów.
Tamerlan był również mecenasem sztuki i nauki, a Samarkanda, stolica jego imperium, stała się ośrodkiem kulturalnym i naukowym. Tamerlan wspierał rozwój architektury, literatury i sztuki, a jego imperium miało trwały wpływ na kulturę Azji Środkowej.
[10] Tatiszczewo koło Saratowa. Od 15 września 1941 r. formowano tam 5 Wileńską Dywizje Piechoty, pod dowództwem gen. bryg. Mieczysława Boruty-Spiechowicza. Od początku formowania Armii Polskiej w ZSRR władze sowieckie żądały jak najszybszego wysłania na front pojedynczych dywizji, m.in. w lutym 1942 – 5 DP, na co nie zgodziło się polskie dowództwo. W sierpniu 1942 ewakuowała się wraz z innymi oddziałami polskimi do Iranu. (wg Wikipedia)
Add Comment