Szczecin – morska stolica Marsa cz. 2
W tytule tych rozważań nie ma cienia przesady.
Stettin nigdy nie był miastem morskim.
Szczecin nigdy nim się nie stanie.
Literatura przedmiotu jest skąpa, by nie powiedzieć – żadna. O ile można mówić o znamionach morskości Stettina, to nadużyciem będzie używanie tego określenia w stosunku do Szczecina.
STETTIN I SZCZECIN TO BYŁY MIASTA PORTOWE.
Nie będę odwoływał się do lat Hanzy, bo nie ma takiej potrzeby.
Był to związek kupców i miast handlowych Europy. Z morzem tyle miał wspólnego, że droga wodna była powszechnie dostępna, tania i rzeczywiście efektywna. Ale Hanza – czy wnosiła elementy morskie w sposób naturalny i na trwale do kultury społeczności miast związkowych? Owszem, powstawały rzeźby, nazwy ulic, ornamentyka budynków – ale czy to są komponenty kultury morskiej?
W istocie, ukazujący się w latach 1946-49 tygodnik „Szczecin” nosił podtytuł: „Tygodnik miasta morskiego”. Czyli – jakiego?
Aby mówić o morskości, należałoby poszukać śladów i dowodów w dorobku kulturowym mieszkańców obu, czyli jednego miasta.
W ich twórczości i myśli, w stygmatyzowaniu tego miasta regułami życia z elementem rytuału morskiego, zwyczaju czy tradycji. Noszenie marynarskiej czapeczki nie jest przejawem kultury morskiej.
Nie mam na myśli rybaków, bo ci skupieni byli w licznych wioskach i miejscowościach lezących nad wodami. Oni tworzyli zupełnie inną społeczność.
Po 1945 roku, na mocy uzgodnień w Poczdamie, Polska otrzymała postulowany przez Narodową Demokrację pełny dostęp do bałtyckiego brzegu od Gdańska po Szczecin. To był nasz warunek, aby kraj mógł osiągnąć poziom europejskiego rozwoju po zniszczeniach wojennych.
Te były ogromne.
Propagandyści słusznie wykorzystali swoisty kult morza zrodzony w dwudziestoleciu międzywojennym, jak zauważa w swojej znakomitej pracy Jan Musekamp, Między Stettinem a Szczecinem. Solidarność skupiła wokół swoich idei dziesięć milionów Polaków. Liga Morska i Kolonialna – w 1939 roku liczyła milion członków.
Na tym entuzjazmie, na romantyzmie i wizji otwartego morza, statków płynących w daleki świat, ściągano do zrujnowanego Szczecina wielu ochotników.
 
Z uczestnikami spotkania w Książnicy wspominaliśmy ich ojców.
– Tak, oni nic nie umieli. Ale byli zafascynowani.
Przypomniałem moje reportaże z pierwszymi pilotami portu szczecińskiego, z nurkami, którzy oczyszczali kanały portowe, z mechanikami, czułymowcami. Eh…
Ci ludzie mieli o wszystkim pojęcie, tylko nie o okrętownictwie, żegludze czy nawigacji.
Nauczyli się rzemiosła. Ale artyści w tych zawodach pojawili się o wiele później. Na krótko, niestety.
Po tegorocznej wystawie ze zbiorów szczecińskich kolekcjonerów, poświęconej Szczecinowi w przedwojennym malarstwie, zadałem pytanie pani Renacie Zdero, kuratorce ekspozycji.
– Temat morski dominuje w malarstwie stettinskim. A w czy w takim samym stopniu byli sprawami morza zainspirowani malarze powojennego Szczecina?
– To trudne pytanie. Ale, nie. Paweł Bałakirew próbował malować zrujnowany Szczecin. Także jego nadmorskie dzielnice. Ne, malarze gdzie indziej szukali inspiracji i tematów.
A literaci, poeci?
Twórcy „morskości”, a więc pierwiastka morskiego w kulturze? Mówiło się: „duszy morskiej”.
Kto pamięta, kto czytał, kto ma szczecińskie książki o szczecińskiej morskości, napisane przez szczecińskich autorów? A, słusznie – czy takie utwory w ogóle powstały?
Od kilku miesięcy dokumentuję ten temat. Wyniki ankiet są druzgocące. Ale też rację miała przed laty (nie odważę się wymienić daty) moja redakcyjna koleżanka, red. Halina Lizińczyk, która chyba w Almanachu, redagowanym przez Hannę Niedbał, a poświęconym szczecińskiemu środowisku literackiemu napisała wprost i jednoznacznie – twórcy szczecińscy, maryniści, spełniali zadania, jakie przed nimi stawiały władze regionu. Byłem członkiem tej marynistycznej organizacji.
Wyspowiadam się.
Nikt nie opublikowałby książki krytykującej pracę na statku rybackim czy ukazującej ciemne strony zawodu marynarskiego. Morze musiało być barwne, pociągające, gwarantujące spełnienie marzeń….
Pora, aby przyjrzeć się krytycznie tamtym (u)tworom literackim, których na półkach bibliotek nie uświadczysz. Większość ukazała się jeden raz. Miejska Biblioteka podjęła nie tak dawno trud digitalizacji tych ostatnich egzemplarzy. Będą (są) dostępne w jednym komputerze w mieście. A co będzie, jak ktoś zapomni hasło do tego komputera?

A CO W KWESTII MORSKOŚCI MIASTA ROBIĄ WŁADZE REGIONU?

Brawo. Wszystkie odpowiedzi są właściwe. Nic. Choć twierdzą, że wręcz przeciwnie. I też mają rację, tyle, że wrzucają miliony złotych w odmęty pełne mielizn pseudo wychowania morskiego i jarmarcznych sztuczek z wodą w tle. Osobny, poważny, okrutny temat.

ZLOTY ŻAGLOWCÓW PEŁNIĄ FUNKCJĘ PLASTRA WSTYDU.

Gdyby przeprowadzić badania socjologiczne z zakresu poziomu zadowolenia z uczestnictwa w zlocie żaglowców i występie cyrku – wyniki mogłyby być zaskakujące. Bo obie imprezy zaspakajają tę samą potrzebę uczestnictwa, ale nie oddziaływają na nas swoją treścią. Jesteśmy w kwestii zlotu zapóźnieni, jak powiedziałby Conrad w stosunku do Zachodu o 70-80 lat!
Gdyby Szczecin, jak było to w 1947 roku miał przy Wałach Chrobrego „Dar Pomorza” z wypisaną na rufie nazwą portu macierzystego „Szczecin” (tak było, tak było!), gdyby na tym statku nieustannie pływali szczecinianie, gdyby to było miejsce ekskluzywne i ekstraordynaryjne, nasz miejski salon – wtedy mógłbym poczuć, że wreszcie ktoś zrozumiał, na czym polega budowanie klimatu morskości. Nie elementów morskich, które zostaną włączone do współczesnego dorobku kulturowego regionu.
Gdyby przy tym samym nabrzeżu nieustannie uwijały się jachty, łodzie, statki spacerowe. Gdyby oddanie cum i wypłyniecie stało się konkurencją dla wizyt w galeriach i pasażach handlowych, może byłby to kierunek sprawiający, że… popłyniemy! Że żeglujemy, regatujemy, odpoczywamy z dłonią na rudlu – tak, może tu zaczęłaby się rodzić namiastka nadziei.
Gdyby wreszcie radio zaczęło nadawać komunikaty ostrzegawcze, że na torze wodnym mamy dwugodzinny korek statków wycieczkowych zdążających do Świnoujścia, poczułbym się zupełnie dobrze.
cdn

Add Comment