Nic… Cisza…
Mam wrażenie, że jest tak dawno…
Jeszcze nie wynaleziono kalendarzy.
Spróbuję jeszcze raz.
Dotykam pokrętło. Wskaźnik zaczyna wolno przesuwać się wzdłuż szklanej skali, wypełnionej nazwami radiostacji z całego świata. Zmieniam zakres. W głośniku trzask wywołany dawno nieużywanymi stykami przełącznika. Bo to bardzo stare radio. Miodowe światło żaróweczki podąża za rozglądającym się wskaźnikiem, nasłuchującym czy przypadkiem gdzieś, skądś, może nawet nie najlepszej jakości, ale nadawany jest jeszcze sygnał, który zdołam wyłowić z kosmicznego szumu, sygnał jakiejś stacji, nadającej na falach krótkich?
Nie, jednak nic.
Cisza.
Patrzymy na siebie w ciemności.
Ono zakłopotane, że nie spełniło się w tej chwili intymności, ja – kolejny raz upokorzony niczym nieuzasadnioną wiarą w to, że znów owinę się w te skowronkowe świsty ściśniętych, jedna na drugiej stacji radiowych, wysyłających w niebo fale, odbijające się od chmur i marzeń, by wrócić w najmniej spodziewanej chwili, w zupełnie nie oczekiwanym miejscu na globie.
Tymi dźwiękami starego lampowego radia było wypełnione moje dorastanie.
Tempus expletum est…
Minęło tyle lat. Cisza, jak moja słabość, jakby coraz głębsza… W gruncie rzeczy – polubiłem ją. Zdobna w dyskretny przydźwięk i rezonans wywoływany pracą transformatora, w cekiny z iskrzeń lamp elektronowych, i te zmieniające się westchnienia kiepsko filtrowanej sieci.
Zaraz trzecia w nocy.
O, znów pada śnieg?
Mieszają się te szumy – opuszczonego eteru, który w mojej pamięci pozostawił grubą czapę wspomnień, na kształt śniegowych tworów, które teraz, za oknem, obraz świata czynią tak innym, niezwykłym, może nawet krzepiącym?
Moja bajka, coraz częściej ginie mi z oczu…
Głośnik milknie…
Skala – niech jeszcze świeci…
Może jednak usnę…
Wtopić się w ten szum… Mój szum…
Pół wieku temu eter był tak wypełniony falami, jak gęsta jest woda, ta z przyboju, gdy rozbija się o twarz wynurzającą się z głębi. Płyniesz pod falę. Kresu przed sobą nie widzisz, a każde z nowych chluśnięć jest inne, choć z pozoru takie samo. Orzeźwia i wciąga, pobudza i zaciekawia. W wodzie utoniesz, w eter się wtopisz. Dziesiątki języków, tyleż muzycznych stylów, głosów, efektów…
W domu Rodziców, za szafą dzielącą pokój na dwa światy, na nocnej szafce stała Aga. Pstryk… Po kilku sekundach z głośnika dał się słyszeć wydech… Uułłiichhhht… Powietrze w pokoju stawało się jakby gęstsze, zaciekawione, takie podekscytowane.
– Kto to, w jakim mówią języku, o czym – o polityce, o pogodzie, o tragedii a może o szczęśliwym trafie?
Ojciec lubił się droczyć pytaniami o rozpoznawanie języków. Wskaźnik płynnie przesuwał się wzdłuż skali odsłaniając niepojętości. Orientalna, egzotyczna, etniczna muzyka… To tam, gdzieś w świecie takiej muzyki słuchają?
– Co to za instrumenty? Ale śmiesznie śpiewają!
– To serbski…
– Cha! To tak ludzie mówią po serbsku? A skąd wiesz?
Potem zaczynało się szukanie na mapie. Kraj duży czy mały, ile dziś jest tam stopni Celsjusza? Jakie tam kwiaty kwitną, jak się ci ludzie witają?
I powtarzanie tych słów, naśmiewanie się dobrotliwe ze strojów, min, zarostów, obyczajów.
Rósł, pęczniał ten świat z radiowego szumu, a drugą do niego bramką był kiosk z gazetami. Taka zwykła budka z tabletkami z krzyżykiem, papierosami Sport na sztuki, grzebieniem, wodą kolońską i… no popatrz, już nie pamiętam, co jeszcze w takim kiosku sprzedawano?
Oczywiście – gazety! Dookoła świata, potem Kontynenty. Kto miał chody u kioskarza dostawał spod lady nawet Amerykę albo Polskę. To dopiero były gazety!
A w nich – jaki wielki jest ten świat!
*****
Ze Sztokholmu wyjechaliśmy wczesnym popołudniem, chyba 18 listopada 1990 roku. Ryszard Stadniuk znał na pamięć drogę na prom do Ystadt .
– Zdążymy?
– Zasięg nadajnika złapiemy w połowie trasy. Za dwie godziny powinniśmy mieć dobrą łączność – odpowiedział, rzucając okiem na lampkę zasilacza telefonu komórkowego, wielkości średnio gabarytowego kaloryfera – przypominał on bardziej frontową iskrówkę niż cud techniki telekomunikacyjnej XX wieku. Umówiłem się z kolegami, że w piątkowym programie regionalnym, zaraz po Kronice zadzwonię z trasy do studia i przekażę relację z targów satelitarnych, które właśnie zakończyły się w stolicy Szwecji.
– Tak, słyszymy cię bardzo dobrze! – głos ze studia. – Jesteś na antenie.
– No proszę, Państwo w domu, w wygodnych fotelach, wpatrzeni w ekran telewizora, a ja z kolegami – pędzimy autostradą z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę – Ryszard spojrzał na mnie z grymasem dezaprobaty! Ale nogi z pedału gazu nie zdjął. W Szwecji niezwykle rygorystycznie karano kierowców przekraczających dopuszczalne limity prędkości. – Wracamy ze spotkania z ludźmi, którzy choć twardo stąpają po ziemi, to pracują w kosmosie, w przestrzeni, tak, tak, ma Pani rację – wśród gwiazd – tych niebieskich i tych z wielkich filmów oraz estrad. Ci ludzie zajmują się przesyłaniem obrazów przez satelity. Łączą nas, z prędkością dalece przekraczającą tę, z jaką my teraz zbliżamy się do domu, większą od tej, z jaką mój głos do Państwa dociera, tworzą globalną wspólnotę, dla której odległości i czas stają się wartościami względnymi. Proszę Państwa! Proszę się przygotować i oswoić – już niebawem siedząc przed własnymi telewizorami wszyscy spotkamy się w gruncie rzeczy w… rzeczywistości realnej, choć nazywanej tu wirtualną! Mamy dla Państwa świetne informacje. Wiele nowych kontaktów. Zawarłem wstępne porozumienia. Państwo i my, Ośrodek Telewizyjny w Szczecinie – wchodzimy na orbitę!
W mojej relacji do studia w Szczecinie via pierwszy telefon komórkowy firmy Ericcson, równoważnikami zdań dyskontowałem rozmowy, jakie w Sztokholmie, w centrum kongresowym przeprowadziłem z najważniejszymi graczami na ówczesnym światowym rynku satelitarnego przesyłania obrazów.
Zauroczyła mnie wtedy oferta kanału Lanscape Channel. Teledyski ukazujące niezwykle malowniczą trasę przejazdu ciuchci, parowej lokomotywy. Inny: spacer wąską uliczką pamiętającą średniowiecze. Następny – mycie glinianych garnków gdzieś, w greckim słońcu. Bez słów, z idealnie dobranym podkładem muzycznym. Takie refleksy, odbicia, migawki z podejrzanego kamerą świata. Jak niegdyś, radiowe impulsy uruchamiające wyobraźnię pojoną strumieniem dźwięków z lampowej Agi.
Kiedyś zrobię taki kanał…
Dobre przygotowanie z zakresu techniki satelitarnej dla użytku prywatnego oraz zasad funkcjonowania tej nowej technologii dał mi Mats i jego brat, współwłaściciele szwedzkiej firmy Macab, specjalizującej się w budowaniu lokalnych sieci telewizji kablowej. Sygnał do tzw. stacji czołowej docierał z satelity. I dalej, już drogą kablową – do mieszkań. Na starannie przystrzyżonych trawnikach, na skwerach i w ogródkach ustawione były bielusieńkie talerze połączone z miniaturowymi downlinkami, wychwytującymi sygnał z przestrzeni.
Ich rodzinna firma znana była na przełomie lat 80 i 90 XX wieku w całej Europie. Zrozumieli, że rozpoczęła się era przekazów satelitarnych a nadajniki telewizyjne pracujące w oparciu o sygnał analogowy, rozsiewany terrystycznie niebawem – po prostu – znikną. Jakość obrazu w przekazie satelitarnym, praktycznie niewrażliwa na warunki atmosferyczne, z wyjątkiem ciężkich chmur deszczowych, zdynamizowała rozwój firm produkujących telewizorów wysokiej rozdzielczości. Potem przyszedł czas na coraz lepsze magnetowidy. Sygnał dźwiękowy był już stereofoniczny, a na kanałach filmowych przybywało wersji językowych, które można było wybierać z pilota. Dziś znamy te funkcjonalności doskonale albo – zaczynamy już o nich zapominać, bo miejsce talerzy i czasz anten satelitarnych zajęły dyskretnie montowane tuż nad podłogą gniazda sieci internetowej. Jeszcze chwila – a i one znikną bowiem wszech dostępny stanie się system bezprzewodowego przekazu treści wizyjnych. Kipiąca kanałami telewizja satelitarna, odegrała w Europie lat 80. jeszcze jedną cywilizacyjną wręcz rolę. Dzieciaki oglądały setki kreskówek w wersji oryginalnej, angielskiej, francuskiej czy hiszpańskiej. Osłuchiwały się z językami obcymi. Każdy mógł oglądać serwisy informacyjne poszczególnych krajów i regionów. Treści z pierwszej ręki. Wystarczyło wybrać numer kanału Sky News czy Telegiornale. W Kopenhadze oglądałeś wiadomości z Aten lub Lizbony. Niewyobrażalne! Wirtualna, telewizyjna wieża Babel wyrastała w niemalże każdym mieszkaniu! – W firmie rodzinnej, jak nasza, reguły są surowe, proste i twarde. Pracujemy codziennie. Od siódmej rano, a do której? Ten parametr nie jest u nas określony. – Jesteście trójką szczęściarzy. Odnieśliście duży sukces na rynku nowych technologii. – Tak, to prawda. Mieliśmy też sporo szczęścia w doborze współpracowników. Mam na myśli naszych techników i handlowców. – Ale to pan wszystko trzyma mocną ręką. – Staram się. Na tym poziomie rozwoju jeden nierozważny krok może zniweczyć lata pracy. – Udało mi się połączyć moją pasję i hobby z biznesem. – W pracy jesteśmy dla ojca jego współpracownikami. Reguły są jasne. On o biznesie wie więcej niż my obaj razem wzięci, ma spore doświadczenie. – A nie jest tak, że to przecież zawsze i wszędzie młodzi są przekonani, że to oni więcej wiedzą. – Tak, to prawda, wiemy więcej i lepiej. Szczególnie jeśli idzie o sferę techniki, o nowinki technologiczne – tu rzeczywiście my jesteśmy lepsi. Ale tam, gdzie w grę wchodzą kontrakty, relacje handlowe, negocjacje, zatrudnienie personelu, znajomość ludzi i ich mentalności – tu nasz ojciec jest niezastąpiony. – Satelita – to dziś wielki hit, to nieznane wcześniej możliwości. Jaką przyszłość widzicie dla przekazów satelitarnych a tym samym dla waszej firmy? – Dziś, w połowie lat 80. satelita kojarzy się przede wszystkim z mnóstwem kanałów telewizyjnych. Ale prawdziwym celem tej technologii jest komunikacja globalna. Za chwilę treści wysyłane faksem będą docierały do odbiorców przez transpondery satelitarne. Przekaz danych graficznych, ekonomicznych wewnątrz kraju czy między kontynentami będzie błyskawiczny, bo realizowany za pośrednictwem satelitów. Najbardziej fascynuje mnie teraz rozwiązanie problemu określania miejsca pobytu lub trasy do pokonania przez obiekt wyposażony w nadajnik satelitarny. Wyobrażam sobie, że już wkrótce każdy z nas będzie miał taki mały telewizor. Będzie do niego wsuwał specjalną kartę z uprawnieniami, jak do bankomatu. I ten telewizor: nadajnik/odbiornik wyśle i odbierze sygnał z satelity co będzie równoznaczne z precyzyjnym określeniem miejsca, w którym ten obiekt się znajduje. Ta funkcjonalność przełożona na wielki biznes pozwoli na zarządzanie w skali makro na przykład całym światowym transportem samochodowym. Każde auto będzie miało taki ekran i firma będzie wiedziała, gdzie jest ich dostawa? Dlaczego to auto ciągle jest w Paryżu, skoro powinno być już w Hamburgu? – Gospodarka – tak – to ma sens. Ale rynek konsumencki również będzie się nadal rozwijał bardzo dynamicznie. Ilu Szwedów ma już indywidualne instalacje waszej produkcji? – Nie liczyłem tego dokładnie, ale myślę, że 20 tysięcy naszych odbiorników z osprzętem działa w całym kraju. To instalacje indywidualne. Ale mówmy o telewizji kablowej, o sieciach łączących całe sektory, dzielnice czy osiedla. Moim zdaniem dostarczyliśmy już wyposażenie dla takich stacji obsługujących łącznie ponad pół miliona gniazd. A może nawet więcej? – Tak ten rynek rozwija się wręcz lawinowo. W siedzibie Macaba podziwialiśmy te wręcz jubilerskiej roboty akcesoria satelitarne. Talerze najpierw paraboliczne, potem offsetowe, panelowe lub wieloogniskowe, umożliwiające montaż wielu zwierciadeł. Te pierwsze – mamucie, o średnicy prawie dwóch metrów wymagały kotwiczenia w ścianach domów lub montowania na solidnych stelażach w przydomowym ogrodzie. W Polsce – grzybnie anten były pilnie strzeżone, grodzone, bowiem montowane w nich tzw. LNB, urządzenia przyjmujące skupiony w czaszy anteny sygnał odebrany z satelity były częstym łupem złodziei. W Szwecji – anteny montowano na murawie, na osiedlowym skwerku. Jeśli wzbudzały zainteresowanie to okolicznych kundelków. Obok talerza – stacja wzmacniająca i przekazująca sygnał do odbiorców całego osiedla. Bo taniej. Zacząłem wówczas realizować chyba cotygodniowy magazyn „Transponder”. W latach 1990/1991 powstało bodaj kilkadziesiąt takich audycji. Równolegle, na łamach Głosu Szczecińskiego publikowałem felietony poświęcone technice satelitarnej. Uczestniczyłem z kamerą w regionalnych i ogólnopolskich konferencjach nadawców i administratorów sieci kablowych. Niemal każdy z nich prosił o rozmowę. A co, a jak, a z jakich komponentów, które są najlepsze, iść w rozwiązania europejskie, które? Nie czułem się w najmniejszym stopniu ekspertem, ale tak byłem postrzegany. A co ciekawego na targach, o których pisał pan w gazecie, a co szykuje się na wiosnę? Kasety z „Transponderem” były podobno gorącym towarem na tak popularnych wówczas giełdach samochodowych. Nie wierzyłem. Sprawdziłem. Tak, potwierdzam – to była prawda. Od tamtej pory, materiały filmowe, które przywoziłem z targów satelitarnych w Europie – kopiowaliśmy w na kasety VHS i udostępnialiśmy je w naszym telewizyjnym katalogu programów dla sieci kablowych w Polsce.
Tak, tak. Telewizja Szczecin, zanim powstał Kanał 7 – była obecna w całym kraju, u tysięcy abonentów nadawców kablowych. Także z bogatym katalogiem filmów, seriali i koncertów. Największym hitem była wówczas kilkusetodcinkowa „Różowa dama”.
Ile ostatecznie anten i systemów mieliśmy w szczecińskim Ośrodku? Już nie pamiętam. Ale mogliśmy i odbieraliśmy sygnały ze wszystkich najważniejszych transponderów przekazujących najbardziej aktualne treści. Pierwsze – dostaliśmy a potem kupiliśmy w Szwecji.
Kolejny wyjazd do Treleborga. Na serwetce, w kawiarence przy autostradzie, Ryszard Stadniuk rysował zasięgi i określał poziom docierającego tam sygnału.
– Im wyżej, tym dookólnej. A wyżej niż na wasz wieżowiec telewizyjny w Szczecinie wejść nie można.
Wiedziałem o tym doskonale. Na platformie wieżowca ustawione były już czasze radiolinii, nadajniki pogotowia i milicji. Lepszą od nas lokalizację miały anteny stacji brzegowej Szczecin Radio. Sygnał zachodnich stacji radiowych UKF był dla mieszkańców centrum miasta nieosiągalny. Ale na skarpie osiedla Książąt Pomorskich – nadajniki z Berlina Zachodniego odbierałem z pełną mocą ich sygnału. W technice analogowej, bo teraz mówię o latach siedemdziesiątych XX wieku. Warunki propagacyjne przed i po burzy pozwalały „łapać” stacje nadające w zakresie UKF we Francji, Włoszech a nawet Hiszpanii.
Doceniłem tę lokalizację szczególnie po ogłoszeniu stanu wojennego. Zamilkły nadajniki krajowe. Przy mroźnej, słonecznej pogodzie sygnał z Berlina był krystalicznie czysty. Także telewizyjny. Ale to rzecz na inną opowieść.
Antena satelitarna…
Nie wiem, z czym mógłbym dziś porównać jej ówczesną magię i znaczenie? Chyba tylko z signalową transmisją z pokoju Leo, gdy dzwoni do mnie z informacją, że nauczył się grać nową kompozycję.
– To zadanie domowe po ostatniej lekcji?
– Nie, sam znalazłem ten utwór. No i ci zagrałem – usta zwija w dzióbek, lekko przy tym przechylając głowę w lewą stronę by usłyszeć mój refren:
– Cudownie, fantastycznie, grasz prawie wszystko z pamięci i ani razu się nie zawahałeś! Bo ty już jesteś artystą. No, no, no…
Leo przyjmuje te pochwały jak piasek pustyni wodę. No, dziadku, staraj się, chwal mnie, więcej, jeszcze!
Zanim pierwsza antena pojawiła się przy Niedziałkowskiego, stałem się bodaj czwartym, oficjalnym jej posiadaczem – jeśli wierzyć Zdzichowi – w Polsce.
– Wiesz, ja te anteny robię na eksport. No, chyba, że jakiś odrzut produkcyjny, ale to, wiesz… Poza tym musiałbyś mieć zezwolenie z PIRu, homologację, lokalizację… No nie wiem, nie wiem, tylu ludzi mnie prosi… Wczoraj montowaliśmy jednemu ministrowi w Warszawie, wiesz takiemu specjalnemu, od tych tam, spraw, różnych. Hm… Milion pięćdziesiąt masz?
– OK. Jutro rano…
– Jutro jest niedziela…
– Zapłacę.
– Jak chcesz…
W sobotę po południu antena, ustawiona niemal idealnie w kierunku południowym, otoczona winoroślą oplatającą domek Rodziców na Gumieńcach odebrała sygnał stacji szwajcarskiego TeleClubu. Następny na liście był chyba RTL, SAT1, BBC, TVE… Lawina. Szok! Jaka jakość! Co za grafika? Węgierski Videoton tryskał wprost barwami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem na ekranie telewizora. A my mieliśmy wtedy, niech no się tylko nie pomylę, Program 1 TVP, Program 2 TVP. No i… I nic więcej. Ah – zapomniałbym – mieliśmy retransmisje programów radzieckich dla stacjonujących tu wojsk.
Infekcja wyobraźni, wywołana potokiem informacji z satelity, newsów, transmisji, przekazów z całego świata przerodziła się w ułamku sekundy w ciężkie zakażenie. Pomny klimatu wieloletniego i wszechobecnego w domu radiowego szmeru świata wiedziałem, że muszę zbudować taką stację, takie centrum przekaźnikowe, źródło wiedzy o tym, co tu i teraz dzieje się wokół nas.
Uśmiecham się…
Krystyna Janda zapisała w swoim pamiętniku pod datą 6 stycznia 2003 (a je te słowa piszę 6 stycznia 2022):
‘Nie siła, lecz trwałość szczytnych odczuwań szczytnego tworzy człowieka. (Friedrich Wilhelm Nietsche).
Wspaniałe jest to, że piękna człowieka, piękna człowieczeństwa można szukać w jego słabości, jeśli słabością nazwiemy tęsknotę i potrzebę „szczytnych odczuwań”’.
– Krystyna Janda, Dziennik 2003-2004. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Zapadłem więc na satelitarną gorączkę.
W Morskim Ośrodku Kultury w Szczecinie redagowałem wtedy telewizyjne magazyny informacyjne, które kopiowane na semi profesjonalne kasety magnetowidowe były wraz z filmami fabularnymi, do których jako lektor wgrywałem polską wersję językową były wysyłane na polskie statki handlowe i rybackie. Do pakietów tych dodawano wybrane audycje TVP.
Manufaktura! Cudownie nowoczesna, ale wobec możliwości satelity – siermiężna!
Od 1982 roku jeździłem do Centrum Usług Satelitarnych w Psarach-Kątach. Nad jego budową czuwał dyr. Sołtysik, ten sam, który przez wiele lat nadzorował budowę szczecińskiego wieżowca radiowo-telewizyjnego, mój sąsiad przez płot na Skarbówku. Miałem więc zawsze świeże informacje, z pierwszej ręki. Polska Żegluga Morska ogromnie interesowała się nowymi systemami łączności ze swoimi statkami. Łączność satelitarna była rozwiązanym optymalnym. Pełniłem więc w pewnym sensie rolę agenta wywiadowcy gospodarczego. Relacjonowałem dyrektorom PŻM, co na orbicie piszczy.
– A pamiętasz, jak jechaliśmy tam pierwszy raz – Janek Kuczera wysunął kolejną szufladkę ze swojego banku pamięci. – Dostałeś wtedy nowiutkiego poloneza od dyrektora PŻMu. I po południu ruszaliśmy w trasę. Kierowca jechał dość wolno, rutynowo, a nam się spieszyło. Wieczorem, gdzieś przed chyba jakimś przejazdem kolejowym, na lekko mokrej powierzchni kierowca stracił panowie nad autem. Może przysnął? Nie wiem, ale wylądowaliśmy w rowie. Mam zacytować, co mówiłeś? Nie? OK. Wyskoczyłeś przed auto, ono zaryło się prawym bokiem w jakiś rów melioracyjny. Byliśmy lekko ubrani, ty chyba w jasne spodnie. I zaczęliśmy to auto wypychać z rowu. Ja nie wiem, skąd mieliśmy tyle krzepy. Przecież to była potworna masa! Uwalani błotem staliśmy przy tym polonezie. Kierowca, roztrzęsiony, bez słowa oddał ci kluczyki. I pojechaliśmy dalej. W czasie nagrania musiałem uważać, żeby nie pokazać, jak byliśmy umorusani, A na imprezie goście w garniturach, szampan, gratulacje i największa atrakcja – my, szemrana, ubłocona ekipa Telewizji Szczecin.
Satelita i to informacyjne tsunami jakie nas w latach 80. XX wieku nawiedziło wytworzyło wręcz nową formę snobizmu. Nie mercedes czy kwadratowy domek z pustaków na rogatkach miasta stanowił o społecznej pozycji człowieka, lecz to, czy miał antenę satelitarną? Ja, na początku klat 90. miałem ich… siedem.
W Dwójce, pojawił się wówczas program „Bliżej świata” – montaż przekazów satelitarnych. Prawa autorskie, licencje, zezwolenia? Te kwestie pojawiły się dużo później, gdy zimą 1994 przyjęto ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Zachodni nadawcy i producenci upomnieli się o należne im tantiemy. Protestowali w obliczu powszechnego w postkomunistycznej Europie lekceważenia zasad korzystania z dorobku intelektualnego, artystycznego twórców i materiałów filmowych.
Akurat w marcu 1989 roku doszło na Alasce do ogromnej katastrofy ekologicznej. Ropa z rozbitego tam tankowca Exxon Valdez spowodowała wielkie zanieczyszczenie środowiska naturalnego. Przejmujące reportaże z ratowania wodnego ptactwa ginącego w gęstej mazi ropy wstrząsnęły światem, uzmysławiając ludziom do czego doprowadzić może pływające monstrum wielkości Exxon Valdez, wypełnione ropą.
Nagrałem te reportaże. Zmontowałem je, dodałem kilka materiałów zrealizowanych lokalnie. Dopełniłem pięknymi ujęciami wzburzonego Atlantyku u wybrzeży Bretanii i taśmę wysłałem do Andrzeja Turskiego, szefa TVP1. Znaliśmy się i współpracowaliśmy od początku lat 70.
Tak pojawił się na antenie mój Magazyn Morze, obecny na niej do 1996 roku, w niemal każde niedzielne południe, na antenie właśnie Jedynki. Ileż tysięcy kilometrów, ile dni w podróży spędziłem, by dotrzeć do miejsc, które zobaczyłem via satelita, by tam kręcić własne relacje i filmy. Dla Magazynu Morze.
Ale ciągle było mi mało.
Świat się zmieniał. Konferencja East – West w Budapeszcie, zburzenie muru berlińskiego, wielkie otwarcie na świat naszej części Europy potwierdzało, że jako ośrodek telewizyjny musimy być zbrojni w tę technikę satelitarną, musimy jak najszybciej wejść w ten informacyjny wspólny krwioobieg cywilizacyjny.
Hm… Bodaj w 2017, może 2018 pojechaliśmy z Olem, facetem lekko ponad dwuletnim do zaprzyjaźnionej osady nieopodal Wolina. Na placu – wielkie traktory, ciągniki, kombajny. A każde z tych monstrum stało na lśniących w słońcu kołach. Ale jakie to były koła! Ogromne, pękate, o średnicy przynajmniej 3,5 razy przekraczającej wzrost Ola, wyciągniętego w łóżeczku po porannym przebudzeniu. Stało to chłopię przed tymi kołami, jak wędrowiec zahipnotyzowany wzrokiem kobry. Sapał, wzdychał, pokazywał paluszkiem, emocją małego King Konga dawał mi sygnał – zobacz, koła, jakie wielkie, prawdziwe, ogromne! Doznania szokujące. Po powrocie do domu ze wszystkich swoich autek zdejmował kółka, zakładał je ponownie, zamieniał, ustawiał w stosy. Te koła były po stokroć bardziej fascynujące niż całe kolorowe samochodziki. Myślałem wtedy, patrząc na Ola, czy ja podobnie postrzegałem niegdyś anteny satelitarne?
Jakość, szybkość, uwolnienie się od bazy studyjnej, postępująca miniaturyzacja… – to wyznaczniki nowej ery transmisji satelitarnych.
Pierwsza z serii dwumetrowych anten, wyprodukowana na nasze specjalne zamówienie została w dosłownym tego słowa znaczeniu zakotwiczona na dachu wieżowca RiTV.
Stelaż zrobiliśmy w naszym telewizyjnym warsztacie. Zegarmistrzowska robota Ryszarda Chałabury i Juliana Kaślewicza. Marek Drobny i Mieczysław Jasicki umocowali na nim antenę. Pierwsza jednak czasza zawisła na ścianie wieżowca, na wysokości XIII pietra. Marek, opasany liną przymocowaną do kaloryfera wisiał za oknem montując elektronikę i pozycjonując antenę, w kierunku nadajnika satelity geostacjonarnego. Każdą z dość częstych zmian azymutu, zależnie od położenia na orbicie satelity przekazującego nam sygnał, Marek wykonywał błyskawicznie, zawsze przy wsparciu zatrwożonego Mietka.
Montaż wymagał niezwykłej precyzji. Na tej wysokości ruchy powietrza są bardzo duże. Żagiel w postaci nieprzepuszczalnej czasy był narażony na odkształcenia i wibracje. A to – wykluczało stabilność odbieranego sygnału.
Nigdy jednak nie zerwaliśmy transmisji z rozgrywek Wimbledonu, Australia Open, Rolland Garros, z meczów NHL, koncertu Pavarottiego w Hyde Parku, muzycznego maratonu Simple Truth i setek innych, jakże spektakularnych wydarzeń. Od strony technicznej byliśmy perfekcjonistami.
Transmisje i przekazy z naszego centrum satelitarnego dostarczaliśmy na obie anteny ogólnopolskie a przede wszystkim – na antenę miejską Kanału 7. Widzowie naszego kanału wiedzieli o tym, co ważne w świecie zawsze szybciej i więcej, odbierali live także transmisje, które nie docierały do programu ogólnopolskiego.
Jeśli wtedy, na przełomie lat 80. i 90. ktoś w Polsce chciał oglądać rzeczywiście telewizję na poziomie światowym to musiał przełączyć się na Kanał 7.
Chyba w 1990 roku… Kolejny raz pojechałem do Cannes na odbywające się tam targi telewizyjne. Oprócz zawsze atrakcyjnej oferty programowej, tym razem spotkałem przedstawicieli kilku firm zajmujących się techniką przekazu satelitarnego.
Paul Binsted z Bright Star potrafił zaintrygować, upewnić kontrahenta, że ten MUSI, jeśli chce robić nowoczesną telewizję posiadać downlink do przyjmowania sygnału, a potem uplink, aby sygnał do satelity wysłać. Profesjonalny przekaz informacyjny musi do całej globalnej wioski docierać w czasie rzeczywistym, tu i teraz, już, live! Żadne inne medium nie dysponuje taką siłą rażenia jak właśnie telewizja z przekazem live.
– Wyeliminujesz wszystkie inne media. Bo tylko ty będziesz się liczył na rynku. Ty przekażesz transmisję z erupcji wulkanu w czasie rzeczywistym! Ludzie poczują zapach siarki piekielnej dzięki naszym urządzeniom, które zaraz do ciebie wyślę. Rozumiesz? Będziesz pierwszy. Będziesz bez konkurencji. Informacja rządzi światem, a kieruje nim ten, kto ma do niej dostęp.
Paul dał mi sporo materiałów. Czy ja dobrze usłyszałem? On powiedział: zaraz te urządzenia do ciebie wyślę?
Siedziałem w hotelu, przyznaję – oszołomiony. Ale, jak to? On powiedział: zaraz do ciebie wyślę… Pamiętam, dodał: sprawdzisz, przetestujesz, wtedy porozmawiamy o biznesie. Co robić? Potwierdzić? Ale jako kto? Byłem zwykłym pracownikiem, reporterem regionalnej stacji telewizyjnej. Moje relacje z ówczesnym szefem były – bynajmniej, nie z mojej strony, dość najeżone. On był pod wielką presją zwolenników zwolnienia mnie z pracy, ale nie do końca – jak kiedyś przyznał, wiedział i rozumiał – za co miałby mnie zwolnić? Te wątpliwości sprawiały, że coraz wyraźniej przyglądał się moim poczynaniom i – czy się mylę, panie dyrektorze – akceptował je pan? Także w kwestiach satelitarnych. Dyr. Przemysław Fenrych miał dobre relacje z kierownictwem Radiokomitetu. Ale to za mało, by skutecznie i z sukcesem kierować stacją telewizyjną.
Zanim jednak rzeczywiście zdobyłem profesjonalny zestaw do odbioru profesjonalnych przekazów satelitarnych, musieliśmy się zadowolić wieszakiem na garderobę, anteną terrystyczną z Pasewalku i dwoma telewizorami SONY z wyjściem euro scart. A było tak…
Chris Wronski z Zone Vision, którego poznałem w Budapeszcie zadzwonił któregoś kwietniowego dnia 1991 roku z informacją, że w połowie maja odbędzie się wielki, globalny koncert z udziałem największych gwiazd muzyki popularnej na rzecz Kurdów. Prasa od wielu dni informowała o tragicznej sytuacji w Kurdystanie, o wielkich migracjach, ucieczkach, aktach przemocy, gwałtu i ludobójstwa. Koncert miał trwać wiele godzin. Główna jego część zostanie zrealizowana na stadionie Wembey. Dzięki łączności satelitarnej – do artystów w Londynie dołączą muzycy i wokaliści z całego świata.
Lista wykonawców, rzeczywiście, imponująca.
Koszt licencji – niebotyczny.
Rada w radę – bierzemy. Choćbym miał oddać mój rower pod zastaw.
Pod koniec kwietnia otrzymałem roboczy scenariusz. Organizatorzy zastrzegali – transmisja składa się z wielu połączeń, trudne są dziś do określenia warunki pogodowe w poszczególnych strefach, może dojść do przesunięć, opóźnień, przerw – a ramówka ogólnopolskiej Jedynki od wielu tygodni zatwierdzona. Programy dnia wysłane do prasy. Tygodniki już były gotowe do druku.
Pojawiły się kolejne problemy: kto będzie komentatorem? Czy będzie siedział w studiu tutaj, czy ma jechać do Londynu? A co z innymi emisjami? Mamy jeden węzeł komunikacyjny. Czy na ten sam dzień nie mamy łączeń, np. z Dwójką?
– Jak to dobrze, że ma pan tylko jeden ośrodek do dyspozycji. Jakby miał pan dwa albo trzy, to nie wiem, kto by to wszystko opanował! – szefowa techniki, Bogusława Rodziewicz stała oparta o stół w Sali konferencyjnej, spoglądała w okno i znacząco kiwała głową.
– Swoją drogą, dobry pomysł z tym drugim ośrodkiem… – odpowiedziałem półgłosem, z wrodzoną chyba przekorą, co ten i ów, podobno, nazywał bezczelnością.
– Idę i nic więcej o kolejnych transmisjach nie chcę słyszeć! Pan przyprawi mnie o zawał serca.
Koledzy z techniki, a właściwie technolodzy od transmisji, krosowania, łączenia, przesyłania – byli genialni. Z drugiej strony widziałem, jak bardzo zajmują ich te moje pomysły. Coś się wreszcie działo! Od pewnego czasu nikt w Ośrodku nie wiedział, co będziemy robili jutro. Jeśli ziemia zadrży w San Francisco – a Koszur się o tym dowie – program zostanie przewrócony do góry nogami. Bo transmisja! Dotychczas panowała tu taka błoga, cudna rutyna. Kronika o 18.00, potem jakieś łączenie do Wiadomości z relacją z wodowania statku, w południe Telewizyjne Technikum Rolnicze. Jamajka i bałałajka!
Pierwsza bomba gruchnęła następnego dnia.
– Że, przepraszam, skąd będzie sygnał tego koncertu? – pani inżynier Bogusława Rodziewicz nie wierzyła, że prawdą może być to, co za chwilę miałem jej oznajmić.
– Sygnał będzie z satelity – cedziłem poszczególne wyrazy. – Wiem, ma Pani rację, my nie mamy jeszcze satelity. Pracuję nad tym drobiazgiem. Ale bracia Groszakowie mają przy ulicy Śląskiej sklep z telewizorami. Wstępnie jestem z nimi umówiony. Jutro będzie nowa dostawa z Berlina. Mają otrzymać dwa odbiorniki z wyjściem euro scart. Rozmawiałem też z Markiem Drobnym. Nie powiedział wprost, że jest to niemożl..
– Ja go zabiję…
– Powtarzam, nie powiedział, że jest to niemożliwe, aby sygnał analogowy, odebrany po wysokiej częstotliwości wyprowadzić z telewizora, z gniazda niskiej częstotliwości, synchroniczny i podać go na mikser, jakby to był na przykład magnetowid studyjny. W najgorszym wypadku Piotrek Wiśniewski doda sznurek konopny i…
– …ale przecież wysadzi pan wszystko w powietrze, bo to się nie zsynchronizuje! Poza tym ja…
– … jakość obrazu powinna być akceptowalna…
– Pan myśli, że w Warszawie siedzą ślepcy i nie zauważą, że ten sygnał nie jest profesjonalny?
– Mają świetny wzrok, rzucą okiem, zobaczą piękny obrazek i oddadzą się innym przyjemnościom, niż patrzenie w oscyloskop i monitor. My ich wyręczamy, gwarantujemy im chwilę oddechu za państwowe pieniądze, polubią nas…
– Nie, no ja was wszystkich…
Nie usłyszałem, bo drzwi zamknęły się dość gwałtownie.
Po chwili pani dyrektor znów znalazła się w oprawie z niemal wypchniętych drzwi z futryny.
– Zaraz, a jak niby zamierza pan na tym telewizorze odebrać sygnał satelitarny?
No i tu mnie miała. Dla profesjonalisty, to co miałem i mogłem w tym momencie powiedzieć równało się z całkowitym wstrzymaniem jego funkcji życiowych.
– O, tak… – uniosłem dwie dłonie na wysokość oczu, wprawiając je w lekkie falowanie, który to gest wielokrotnie później powtarzałem, mi.in. wyjaśniając Tomaszowi Siemoniakowi, gdy został dyrektorem BOT, jak działa telewizja. – O, tak, po falach…
– Marek! Gdzie jest Marek Drobny… – pani dyrektor pomknęła, jak Minotaur przez labirynt wieżowcowych korytarzy.
Drugą bombę miałem w butonierce.
Świerzbiło mnie, by ją jak najprędzej zdetonować. A rzecz dotyczyła istoty i przesłania tego wielkiego wydarzenia muzycznego. Ten protest wobec strasznych i nieludzkich represji wobec Kurdów był nie tylko wyrazem poparcia dążeń wolnościowych tego narodu. Cały świat, razem z artystami, miał zebrać pieniądze dla uciekinierów. Każda telewizja zobowiązała się, że w czasie transmisji będzie wyświetlać numer konta bankowego na rzecz pomocy dla Kurdów. Hm… By ł to warunek licencyjny. Ale przecież nikt tam nie wiedział, że my, w tej naszej plastelinowej telewizji mogliśmy co najwyżej flamastrem na monitorze ten numer konta wpisać…
Realizatorzy w Londynie rozłożyli ręce.
– My informujemy jedynie o tym, które stacje i z ktrych państw transmitują ten koncert. Numer konta każdy wyświetla na swoim terytorium.
Logiczne. Więc i my tak musimy postąpić.
– Drogi panie Waldemarze…
– Ale ja w tym tygodniu nic jeszcze nie zrobiłem takiego, panie dyrektorze, a za tamto odpokutowałem… – ówczesny kierownik produkcji programów telewizyjnych i szczególnego rodzaju prowokator wzmożonej aktywności estrogenowej wiedział, że ja wiem o wszystkim o czym wiedzieć nie powinienem, ale przecież wiedzieć musiałem, bo tylko w ten sposób mogłem sprawować dobrotliwy nadzór nad emocjonalną nadenergetycznością kol. Waldemara.
– Panie kolego. Jako człowiek odpowiedzialny (udowodnione, udowodnione), obrotny, zaradny, bywały, nie zawsze tam, gdzie można byłoby się Pana spodziewać, pojedzie pan natychmiast do Berlina. Proszę wypożyczyć auto, ale z pedałem gazu przywiązanym grubą linką do pańskiego gardła. Rozumiemy się – im mocniej depniemy, tym siniej ściśniemy – treść wspomogłem gestem, który mój gość powtórzył dając znak, że oczywiście rozumie, co ja i tak odczytywałem: „ale nie do końca się zgadzam”. – Otóż, bardzo proszę, pojedzie pan do centrali ARD. Tu adres i nazwisko osoby… – Waldek Wadas wziął do ręki kartkę, jakby to była buteleczka nitrogliceryny. – A tu drugi dokument – numer konta bankowego Polskiego Czerwonego Krzyża. Przed chwilą rozmawiałem z Berlinem. Oni wyświetlą na swojej antenie ten numer dla polskich widzów, bo, jak pan wie…
– …my nie mamy takiej możliwości.
– Sam lepiej bym tego nie ujął. Ale, drogi panie Waldemarze, wraca pan natychmiast po oddaniu pism, przez Kołbaskowo, z pominięciem Amsterdamu, Rotterdamu, Rzymu i Teneryfy. Rano widzimy się na zebraniu w sprawie tej transmisji. Pan referuje pierwszy.
W godzinę później jechałem już do Pasewalku, niewielkiego miasteczka po niemieckiej stronie. W tamtejszym sklepie radiotechnicznym widziałem ostatnio kilkudziesięcioelementową antenę telewizyjną. Zapłaciłem, jeśli dobrze pamiętam 120 marek. Antenę skręciliśmy na XIII piętrze i przymocowaliśmy ją na… garderobianym wieszaku, by swobodnie i szybko się z nią przemieszczać w celu uzyskania najlepszej jakości sygnału z Berlina.
Zwykła antena telewizyjna, zwykły nieprofesjonalny choć na owe lata nowoczesny telewizor, kilka metrów przewodów z wyjścia euro scart i – Interwizję razem z Eurowizją mieliśmy u siebie!
Wieczorem przyszło zwątpienie. A jak się wyda? Jeszcze się znak zapytania na końcu tego pytanie nie wykształcił do końca, gdym go jednym machnięciem, jak wszelkie wątpliwości rozwiał.
Dzień transmisji, jak każdy w połowie maja, nastrajał optymistycznie. Dorota Szpetkowska w studiu warszawskim, Małgorzata Pielszek w Szczecinie, ja przy wieszaku z anteną, przy otwartym oknie. Pani dyrektor Rodziewicz – nie wiem, gdzie była, ale od strony technicznej wszystko było przygotowane perfekcyjnie. Tacy ludzie wtedy pracowali, tak działał magia anteny.
Wystartowaliśmy.
– ?
– !? – Marek Drobny był równie wylewny jak ja. Komunikowaliśmy się grymasami i minami.
Nic nie pamiętam z tego co działo się na ekranie. Setny raz analizowałem, co mogłoby pójść nie tak i jak temu przeciwdziałać?
– Startuj – usłyszałem głos z węzła. Warszawa zeszła z anteny na chyba wiadomości. My nagrywaliśmy kolejną część koncertu, by przesłać ją po klasycznych łączach na stanowisko emisyjne w Warszawie.
Nie odchodziłem od anteny. Jak w czasie nabożeństwa w cerkwi, co jakiś czas wykonywałem określone obrządkiem gesty. Jeszcze trzy godziny, jeszcze dwie czterdzieści.
Na monitorze kontrolnym dziewczyny, Dorota i Małgosia zapowiadają kolejny segment.
– Telefon u pana na biurku nie przestaje dwonić… – Danusia, kierownik produkcji, do maksimum wyciszonym głosem powiedziała mi na ucho.
– Kto dzwoni?
Danusia Fałat, kierowniczka produkcji, wzruszyła ramionami, wtedy czerwieniła się jeszcze jak mały muchomorek, który myślał, że cały schował się pod listkiem.
Pni Wiesia z centrali przełączyła mój numer na jakiś wolny aparat na XIII piętrze.
To były telefony z gratulacjami.
– Super koncert! Ale gala! Czy powtórzycie to w weekend? Warto obejrzeć jeszcze raz.
W tym czasie głód światowej estrady był kto wie czy nie większy niż na początku lat pięćdziesiątych XX wieku. Teraz ludzie jeździli już zagranicę, mieli kasety VHS z koncertami, płyty kompaktowe. Ale takie przekazy live! To była dla widzów sensacja a dla nas – satysfakcja. Oglądamy to samo co Paryż, Madryt, Praga i Oslo. W tym samym czasie. Jesteśmy razem.
Napięcie wolno siadało. Nie opuszczałem jednak posterunku, wpatrzony w południowy-zachód. Na ekranie telewizora pojawił się numer konta bankowego Polskiego Czerwonego Krzyża! Super! Trzeba będzie Niemcom podziękować… Wzrok zmęczył się nieco tym wpatrywaniem w tunel propagacyjny od strony chyba Helpterbergu, gdzie Niemcy mieli swoją Fernmeldeturm. Podobno 60 kilometrów w linii prostej od Szczecina. Antena na wysokości ponad 170 metrów. Może dałoby się ją przy dobrej pogodzie zobaczyć z wieżowca?
To gdzieś tam, tam, gdzie ta ciemna kropka. Nie mam kompasu, ale chyba dobrze nawiguję, tam, gdzie ta, o! Większa ciemna kropka?…
– Więc jednak? – pamiętam, że w tej jednej sekundzie ukułem termin: telewizyjna śmierć kliniczna. – Prognozę pogody sprawdzałem po kilka razy dziennie od kilku dni. Na dziś, na dzień transmisji zapowiadano idealne warunki, żadnych opadów, zachmurzenia, czegokolwiek, co mogłoby osłabić sygnał. Ale pierwsza wiosenna, majowa burza pojawia się zawsze bez zapowiedzi? Jest tak nieoczekiwana i nieprzewidywalna!
Ile do końca koncertu? 55 minut.
Chmura rośnie z każdą chwilą.
Przypominałem sobie harcerskie sposoby na obliczanie wysokości świerków, na zadania w rodzaju: ciocia Gienia na hulajnodze jedzie z prędkością x, to o której tu dojedzie?
– Sygnał?
– W porządku.
– Jak błyśnie?
– To może zerwać synchronizację.
– Co wtedy? Nic. Ustabilizuje się natychmiast, tylko…
Tylko w Warszawie, jeśli dyżurny popatrzy w monitor, od razu pozna, że gramy znaczonymi kartami i to nie koniecznie w pokera.
– Ale może pójdzie zrobić sobie herbatkę. Ty nie robisz sobie nic do picia, jak emisja idzie z taśmy? Albo może ktoś go zagada, albo będzie czytał gazetę. Bo to nie on trzyma rękę na hebelku? Albo… albo…
Wróciłem pod wieszak z anteną. Jeszcze 15… 13 minut. Chmura paradnie prezentowała swoje wzdęcie. Wywaliła swój biust prawie na parapet okna na XIII piętrze. Przesłoniła horyzont w polu ponad 100 stopni widzenia. Jeszcze 7 minut…
– Chyba wszystko się przedłuży. Zapowiedzieli trzy kolejne, ostatnie utwory, potem oklaski i kredyty…
– Nie możemy zejść z napisów. Wymóg licencyjny – krzyknąłem nie odwracając wzroku od chmury.
Czego ja jej wtedy nie naobiecywałem. Nie było silnego na świecie, żeby nie kupił moich obietnic. Nie, nie uwierzę, że istnieje fatum nieprzekupne.
Pierwsze wyładowanie, na szczęście takie ledwie próbne pojawiło się jakieś dwie minuty po zejściu z anteny.
Jeśli relację tę czyta pani, która jeszcze nie rodziła, niech na podstawie powyższego spróbuje sobie wyobrazić, że nad bóle porodowe straszniejsze są bóle transmisji telewizyjnej…
Ta transmisja. Śni mi się do dziś. To był najprawdziwszy czarodziejski flet z patyka wierzbiny, bicz z nadmorskiego piasku lub pałac z lodu na środku tropikalnej pustyni.
Poziom stresu zapewne zagnieździł się gdzieś w podświadomości.
– Nigdy więcej takiego stresu. Muszę zdobyć profesjonalny sprzęt do prowadzenia tego rodzaju transmisji.
A od tych transmisji niebo wręcz pociemniało.
W kalendarzu, 5 maja 1992 roku odnotowywałem najważniejsze wydarzenia, wskazane w agendzie Bright Star, które wstępnie zakontraktowałem dla TVP. Wraz z ofertą kupna praw licencyjnych wysłałem zamówienie na sprzęt.
Bright Star natychmiast umieścił TV Szczecin na liście swoich klientów. Te listę studiowali posiadacze praw licencyjnych. I fax znów się zagotował. Nowe, kolejne oferty, niekiedy wymagające dodatkowego wyposażenia.
Ja z kolei każdy dzień zaczynałem od przeczytania biuletynu zawierającego informacje o planowanych transmisjach Warszawa o większości z tych zamierzeń nic nie wiedziała jeszcze a decyzję w sprawie niektórych z nich właśnie „wysiadywała”.
Trzeba było szybko złożyć się do strzału, wycelować i… Mamy licencję!
– na całą serię koncertów UNPLUGGED z MTV
– finał regat Americas Cup
– po serii dwóch koncertów Kiri Te Kanawy – kolejna gala – koncert na Boże Narodzenie
– bardzo prestiżowe transmisje z festiwalu jazzowego w Montreux
– koncert Dire Straits Live – On every street, Whitney Houston,
– Mecz Anglia – Brazylia na Wembley; formalności związane z wyjazdem komentatorów (Dariusz Szpakowski oraz Wojciech Frączek) były już praktycznie załatwione
– Rolland Garros – pełna transmisja całego turnieju
– Wimbledon – jak wyżej – wprost niewiarygodne, oba jakże prestiżowe turnieje pierwszy raz w Telewizji Polskiej za pośrednictwem anteny, której jeszcze nie miałem!
Cały czas, wszystkie te działania odbywały się jakby niezależnie od wiedzy i zgody centrali. Nasza telewizja Księstwa Zachodniopomorskiego była znana w niemal wszystkich chyba liczących się biurach firm związanych z produkcją i dystrybucją programów telewizyjnych w Europie i znacznej części świata. Fax (ach, jak bardzo brakuje mi tego dźwięku wysuwanej kartki) pracował niemal bez przerwy. Ustawiony na stoliku obok imbryka oraz niebawem ultranowoczesnego ekspresu przelewowego do kawy, oparty lekko o szafkę ze szklankami, skoroszytami, stoliczkiem gońca, na którym ten frankował korespondencję, byliśmy w międzynarodowym na owe czasy standardzie liczącego się nadawcy. Jak najtajniejsza konspiracja, siermiężna i w sumie… żałosna. Powód – a po co? A sekretarka, która nie znała żadnego języka – ale robi dobrą kawę i nie wpuszcza byle kogo. A jak ktoś przyjedzie i będzie musiał nadać faks to wpuścisz go tam, siądzie Jasiowi na kolanach i wystuka numer do Frankfurtu lub Paryża? E, kto by tam chciał sam, Marlena mu wyśle…
Na XIII piętrze, w lewym skrzydle wieżowca, północno-zachodnim powstało stanowisko rejestracji i retransmisji przekazów satelitarnych. Za oknem – były już dwie wielkie anteny.
Ustawianie każdej z nich odbywało się metodą tradycyjną, mrożącą krew w żyłach i powodujących omdlenia tylko u osób, które widziały ten proces pierwszy raz. Mietek Jasicki przywiązywał liną Marka Drobnego, który stawał na parapecie okna na XIII pietrze, ten luzował śruby, popychał albo przyciągał antenę na nową pozycję krzycząc przez zawsze wietrzną na tej wysokości aurę do Mietka.
– Masz?
Ten wpatrzony w monitor i kurczowo trzymający linę wydawał z siebie wiele słów, z których do zacytowania nadaje się tylko jedno, ale z jaką energią wykrzyczane.
– Mam!
Kiedyś zapytałem.
– Mieciu, ty to masz kumpla. Patrz, jak on się stara, ustawia tę antenę, żebyś miał bezśnieżny sygnał, a ty mu nawet ani razu nie biłeś brawa po udanej migracji anteny.
Mietek wsłuchiwał się w przydługą, nieco barokową frazę, z wyrazem twarzy dającym się porównać do facjaty Tutanchamona III.
– Coś ty, musiałbym puścić linę, a wtedy on nie usłyszałby już moich oklasków.
Cóż to była za para!
Mietek: Nie, no, nie uda się, ja cię… Masz trzynaście sekund. Wszystko do… Nie mam sygnału
Marek: Czekaj! – i korygował piny, pidy, azymuty i horyzonty.
Nigdy nie zawiedli. Pewnie dlatego, że byli idealnym teamam. Aż się boję myśleć, co by się stało, gdyby podczas setek transmisji, jakie realizowaliśmy zabrakło jednego z nich.
FIL MIETEK
Nasze centrum satelitarne stało się wielką konkurencją dla oferty Interwizji i Eurowizji, organizacji pośredniczącej w przekazach, ale metodami radiolinii. Warszawa też budowała swoje centrum satelitarne i z wrodzonego zarozumialstwa albo po części abnegacji pozwalała nam (może lepiej – nie przeszkadzała, bo nie obejmowała w całości zakresu moich działań) umacniać się na rynku. Każda udana transmisja powodowała wzrost zaufania dla naszej ekipy. Staliśmy się rozpoznawalni w świecie. Telewizja Polska zaczynała znaczyć niemalże to samo co Telewizja Szczecin. Albo – odwrotnie.
W pewnych dziedzinach zaczynaliśmy zajmować pozycję monopolisty na rynku licencyjnym. Zasypywałem redakcje Jedynki i Dwójki ofertami koncertów, transmisji imprez sportowych. Ilość dziennie opracowywanych i pozyskiwanych przez nas godzin programu starczyłaby na osobną antenę. Ale i tego było mi mało. Trzeba było zasiąść do kolejnej partii o najważniejszą stawkę – o kilkukrotne dzienne przekazy agencyjne. To są materiały, które odbierały wszystkie telewizje na świecie, aby w oparciu o nie redagować swoje serwisy zagraniczne dla najważniejszych programów informacyjnych. W ten pakiet wchodziły także wszystkie newsy sportowe. No i wydarzenia spektakularne, globalne, nadzwyczajne – katastrofy, kataklizmy, ceremonie.
Stawka piramidalna. Ważymy się na przejęcie kontroli nad informacyjną aortą w Telewizji Polskiej. Jak to rozegrać?
Na małym tarasie pałacu w Maciejewie kawa smakowała tak jak w Turynie, przed gmachem muzeum z największymi zbiorami rękopisów Leonarda da Vinci. Rozmawialiśmy półgosem.
– On musi dobrze zjeść. Zrobię pasztet z borówkami, Gruby udusi dziczyznę, schłodzimy wódeczkę. Pogadacie i potem zawieziesz go a lotnisko.
Gospodarze Maciejewa mieli pragmatyczny stosunek do życia. Pusty żołądek nie sprzyja myśleniu. A o menu obiadowe potrafili zadbać jak mało kto. Poza tym ten konfidencjonalny stosunek Grażyny do „prezesa z centrali”, gdy witała go w progu, widząc pierwszy raz w życiu – musiał swoje zrobić. Wyściskała, wycałowana, kazała żądać co tylko zechce, nakazując mu, żeby się tu czuł najlepiej jak tylko można! Rodzonego teścia nikt tak serdecznie nie wita, jak pani Grażyna podjęła naszego drogiego gościa.
– Dostaniecie pokój apartamentowy na parterze, przy recepcji i kuchni. Żeby w razie jakby co, to wystarczy tylko tam tego i macie. No, do roboty, chłopaki.
Wiceprezes, człowiek o usposobieniu zbliżonym do żywiołowości Jacka Kamińskiego, mówił o trudach życia, o krajobrazie, uprawie roli i meandrach radiokomitetowych gier i manewrów. Moją rolą było wrzucanie, ot tak, że to niby w formie pytania albo pewnej wątpliwości zagadnień czysto technicznych, które chcieliśmy załatwić.
Prezes wyjaśniał, popadał w epickie obrazowanie, tłumaczył, jak zrobić coś najlepiej, podpowiadał producentów, modele urządzeń, określał ciągi technologiczne, rysował logistykę.
W uszach brzmiały mi strofy z Młynarskiego:
Pan konferansjer bez zarzutu nam to streszczał
I słuchaliśmy, piękne dzieci strasznych mieszczan
I większość pań w słowiańskich oczach miała łzy
– Czyli – po wolno skonsumowanym, późnym śniadaniu dnia następnego stwierdziłem – wszystko już wiemy, panie prezesie. Tu, na tej kartce spisałem to, co zgodził się nam Pan udostępnić… – położyłem kartkę na blacie a stolik lekko jęknął z wrażenia, tak bardzo ta lista była obfita. Prezes kartkę złożył w cztery i ulokował w wewnętrznej kieszeni marynarki. Taka mała kieszeń a takie wielkie centrum satelitarne się w niej zmieściło.
– Rzeczywiście, niewiele – zamknął licytację,
– Resztę (czyli prawie nic) już mamy – dodałem pospiesznie.
Dziś już nie pamiętam dokładnie, ale sporo sprzętu dostaliśmy. Mogłem spokojnie powiedzieć, że wraz z wyposażeniem dostaliśmy zgodę, że ‘zapora uniosła śluzę’ i przez Niedziałkowskiego w Szczecinie wlała się z łoskotem do Telewizji Polskiej natleniona, pieniąca się kaskada wiadomości z całego świata. Tak, to był wyczyn. Koncerty, mecze – to ważne kwestie – ale codzienna kroplówka treści, które wypełniały wszystkie serwisy informacyjne – to doprawdy był wyczyn. Pozycja TVP Szczecin – wykluczając oczywiście autonomię – dawała się w tym zakresie porównać o do trzeciego partnera w dotychczasowym teamie: TVP1 i TVP2.
I pieniądze. Bo to przecież w gruncie rzeczy gra szła właśnie o nie. O honoraria, o etaty, o fachowców z najwyższej półki dla Szczecina. Strategicznie – już za samą myśl na ten temat groził wtedy bezapelacyjny wyrok – żartowałem na kolegium dyrektorów Ośrodków w Warszawie, – strategicznie celem było przeniesienie centrum wymiany informacji ze świata do Szczecina.
Żartowałem głupio, a przynajmniej nie do końca rozważnie. Pycha bizantyjska. Idealna pożywka dla zawistników.
W piśmie do Tomasza Siemoniak, Dyrektora Biura Oddziałów Terenowych TVP S.A. w lutym 1995 roku pisał szef warszawskiego Ośrodka TV:
„Niedopuszczalna jest sytuacja, w której ramówkę programów regionalnych ustala redaktor Marek Koszur wraz ze współpracownikami z Biura Oddziałów Terenowych”.
Jak w kontekście satelity miała się Siódemka. Ano tak:
Gdy się wdrapię na szczyt tego świata
Poznam jego i czary, i mary
Czy przybędzie mi trochę nadziei
Trochę wiary…A tymczasem leżę pod gruszą
Na dowolnie wybranym boku
I mam to, co na świecie najświętsze
Święty spokój…
Siódemka, biedniejsza niż mysz kościelna, pasła się przy okazji tych moich zabiegów i rosła w siłę.
Każdy dokument, każdą fakturę musiałem opisywać z podziałem kosztów licencyjnych i technicznych na poszczególne anteny. Zarabialiśmy na pośrednictwie i opracowaniach coraz więcej.
Trafiały się też inne profity.
Bywało, że widzowie Siódemki oglądali wielkie transmisje live a widzowie programów centralnych z dużym, niekiedy wielodniowym opóźnieniem.
Poza tym jako rzetelny partner dystrybutorów i zachodnich producentów – dostawaliśmy bonusy. Making of…, dodatkowe materiały uzupełniające – to wszystko powodowało, że Kanał 7 miały profesjonalny background. Widzowie oczywiście nie wiedzieli, w jak okrojonych niekiedy wersjach ludzie w Australii, Urugwaju czy Finlandii oglądali niektóre transmisje.
Przykład.
Kupiłem licencję na koncert Michaela Jacksona w jego tourne w Europie.
– Czy chcesz bonus do koncertu? – usłyszałem znajomy głos z numeru kierunkowego 0044… – No to uważaj… Za dwie godziny Jackson ląduje w Hamburgu. Rejestrujemy ten moment. Wysyłam ci faksem koordynaty transpondera. Możesz sobie tę relację nagrać i wyemitować ale do momentu rozpoczęcia koncertu, jutro wieczorem.
– Ile mam emisji?
– ?? – cisza w słuchawce.
– Ja to nadam na żywo, ale chciałbym też zapisać materiał i powtórzyć go wieczorem. Teraz mamy tu środek dnia, ludzie są w pracy.
– Hm… Możesz / musisz nadać ten materiał do chwili rozpoczęcia transmisji z koncertu a ile razy to wyemitujesz, to już twoja sprawa.
Ustawienie anteny, sprawdzenie sygnału, modyfikacja ramówki, zbiórka w pokoju konserwacji w studiu przy Niedziałkowskiego. Za ścianą magnetowidy zapisujące sygnał z satelity. Dwóch tłumaczy. Jeden do zdań parzystych, drugi nieparzystych. Pierwszy przy moim lewym, a drugi – prawym uchu. Chodziło o to, aby mój głos komentujący wydarzenie nie był nakładany na głos anglojęzycznego lektora. Chodziło o złudzenie, że my, ekstra, tylko dla widzów Siódemki bezpośrednio relacjonujemy to wydarzenie ‘z miejsca’!
Na monitorze pojawił się obraz z Hamburga. Samolot wylądował, podjechały schody, Michael pojawił się na platformie i powitał fanów. Zaczęliśmy ponad 40 minutową transmisję live.
Ilość telefonów z podziękowaniami za ten nieoczekiwany przekaz była równie niewyobrażalna jak zwyczajną w gruncie rzeczy okazała się ta cała akcja.
– To tak się robi telewizję? – zapytał jeden z tłumaczy.
Tak, to było mięso. Taka stacja musi mieć szacunek wśród widzów. Tu trafiają się w programie same rodzynki. A walor live miał znaczenie piramidalne.
Z pełnym uzasadnieniem mogliśmy się promować: tylko siódemka pokaże wam, jak Pavarotti przygotowywał się do wyjścia na scenę w Hyde Parku. Cały świat patrzył, jak śpiewak wychodzi na scenę, a wy, Siódemkowicze, byliście za kulisą przynajmniej pół godziny przed rozpoczęciem koncertu. Boże! Przecież to to samo co sąsiadkę podglądać przez dziurkę od klucza! Pychotka!
Siódemka, program własny, sterowalny ręcznie, modyfikowany na bieżąco zyskiwała coraz większe uznanie w oczach reklamodawców.
Kolejnym celem wyposażenia satelitarnego był uplink. A więc możliwość nadawania ze Szczecina przez satelitę do pozostałych ośrodków regionalnych w Polsce.
No, tego to już było za wiele.
Nie dość, że w studiu Siódemki siedział Piotr Metz z RMF i na żywo komentował koncerty transmitowane przez nas z Wembley czy Royal Albert Hall, to RMF a później Radio Szczecin nadawało zsynchronizowany z naszym obrazem dźwięk stereo do tych koncertów. Wtedy TVP nie miała możliwości przekazu dźwięku stereofonicznego.
Proszę sobie uświadomić tę konstrukcję technologiczną. Podwójny szpagat nóg i rąk, w którym zarówno główna jak i inna część ciała w niczym nie przeszkadzały sobie, aby powstała z tej kombinacji idealna transmisja radiowo-telewizyjna!
Kiedy po roku 1994 staliśmy się holdingową potęgą (w Szczecinie przygotowywaliśmy codzienną kilkugodzinną porcję programów dla zrzeszonych w holdingu ośrodków regionalnych) potrzeba posiadania urządzenia do wysyłania treści via satelita stała się oczywista. Do tej pory wszystkie opracowywane w Szczecinie materiały były wysyłane do Warszawy i Ośrodków pocztą kurierską. Przynajmniej doba opóźnienia. Doba na multiplikację. Przez całą dobę kopiowaliśmy filmy i programy. Energia, praca ludzi, dokumentacja, koszty kurierskie itd.
Za długo. Za drogo. Bez sensu.
Moje działania prestidigitatorskie osiągnęły pułap możliwości i rachunku ekonomicznego. Uzyskanie uplinku jednoznacznie utwierdziłoby naszą monopolistyczną pozycję, a już bez wątpienia partnerską.
Jak każda gra, tak i ta dawała jedynie dwie możliwości: dostaniemy lub nas ukatrupią.
Nie mam specjalnie dużego lęku wysokości. Chodzenie po rejach, masztach – tak, chętnie. Ale zawsze wolałem wchodzić niż schodzić. Taki typ. Tak mam…
Mogłem też dbać o zachowanie status quo. No ale nie po to naczytałem się w dzieciństwie bajek, zaczynających się od słów: za siedmioma górami, żeby zatrzymać się za szóstym morzem i przed siódmym wzniesieniem!
Akurat wtedy telewizja Polonia dostała nowe studio emisyjne. Stare – do rozbiórki albo do wykorzystania jako second hand.
Zaraz… Mogliśmy jako holding, zdobyć własne studio, czyli z grupy niezależnych ośrodków zamienilibyśmy się w centralny program nadający DLA ośrodków ściśle wyznaczone pasmo wspólne… Był tylko jeden problem: studio było w Warszawie a ja i wszyscy moi znakomici koledzy – w Szczecinie. Gdyby zachować zaplecze produkcyjne na miejscu, w wieżowcu – musielibyśmy jakoś opracowane tu materiały wysłać do Warszawy. Można po łączach, ale to technologia droga i czasochłonna. Nie da się tej metody obronić. Jęzor Warszawy już sunął niepostrzeżenie, już nas obejmował i wciągał.
– Spokojnie, etap manufaktury mamy już za sobą – uspokajał mnie jeden z kolegów prezesów. – Zrobiłeś co mogłeś, pokazałeś, że można, pora, żebyś zajął się tym samym, ale z poziomu Warszawy.
– Ale mam w Szczecinie mój Kanał 7, mam Magazyn Morze, mam dwójkę małych dzieci…
– Się załatwi. Dofinansujemy ci wynajem mieszkania, szkoły są wszędzie, postawimy w biurze dyrektora, który zajmie się całą administracją, bieżącą komunikacją z ośrodkami a ty będziesz mógł sobie spokojnie dalej programować…
Więc tak jak przypuszczałem… Warszawa już obsadzała siebie na nowych dyrektorskich stanowiskach, już tworzyła strukturę, podporządkowywała anteny regionalne, występowała o budżet, auta, telefony… Procedura nie do zatrzymania.
Było sporo dodatkowych elementów. Na przykład pojawiło się miejsce do wykorzystywania drugich, opłaconych w licencji emisji. Centrala kupowała ogromne ilości programów. Koszty zakupu rozliczano w dwóch częściach: jako emisje premierową i powtórkę. Na powtórki nikt nie miał miejsca. A księgowość krzyczała – niewyemitowanie oznacza uznanie straty. Więc koszurowy holding idealnie wchłonie drugie emisje i słupki finansowe się wyrównają.
Innym, negatywnym aspektem mojego holdingowego pomysłu było pójście na całkowitą łatwiznę w redagowaniu pozostałej poza pasmami wspólnymi części programów regionalnych. Wymiana i zakupy – o to prawo walczyły i wywalczyły je sobie poszczególne ośrodki. Poza pasmami wspólnymi – pakowano do ramówki własne zakupy lub programy z między ośrodkowej wymiany (na wzór, jakże wypaczony, kooperacji opisanej przez Circom Regional). Program własny znów schodził na plan dalszy. Telewizje regionalne stawały się karzełkami, karykaturkami Jedynki, Dwójki i pasm wspólnych, których – przypomnę – celem było wypracowanie środków na produkcję własną, regionalną, miejską, ambitną i możliwą do sprzedania na rynkach międzynarodowych.
Wprowadzony system redaktorów zamawiających i programujących dobił ideę regionalności. Okopali się twardziele i konformiści. Pracownikami merytorycznymi stali się np. kierownicy produkcji, którzy nigdy nie wymyślili żadnego programu, nie zrealizowali go autorsko a teraz stali się merytorycznymi kwalifikatorami produkcji własnej.
Inna to opowieść, smutna jak ta ballada o tacie, co nie wraca. Nieunikniona. Siódemka, kwiat paproci, zaczęła być postrzegana jak jemioła. To stylistyka na potrzeby zewnętrzne. W gruncie rzeczy dominacja, wręcz pacyfikacja tradycyjnego myślenia o roli, funkcjach i znaczeniu miejskiej stacji telewizyjnej, zasadzającej się na postawie zachowawczej, wycofanej, dopasowanej do ramówki – zostało zburzone.
Gorsze było jednak coś innego. To, że jakiś facet ze Szczecina i jego koledzy – raz jeszcze przywołuję cytat z kol. Radziszewskiego, będą wyznaczali całej regionalnej Polsce jak ma wyglądać ich program lokalny! Nigdy!
Jakie to pszenno-ziemniaczane, warszawsko-mazowieckie, polskie… I bezinteresowne.
Oto klasyczny przykład braku spójności postrzegania ówczesnej TVP. Możliwe były tak egzotyczne przedsięwzięcia jak Siódemka, która na gnuśnym podłożu mogła co najwyżej dotrwać do nocy świętojańskiej. Telewizja regionalna, wspierana lokalnymi politykami, którzy w jej programach mogli się lansować, nie mogła być ptaszkiem, igraszką, jakąś piosenką krótką – musiała być kołem z wolna formującym polityczne kręgosłupy.
Swoją drogą, jak spoglądam wstecz, nie umiałbym wskazać ani jednej mądrej do końca, przemyślanej i co najważniejsze – zrealizowanej inicjatywy polityka lokalnego.
Ci dopiero potrafią robić entertainment, z którego bicie piany jest ledwie grą wstępną.
Kanału 7 w tym rozdziale opowieści było stosunkowo niewiele. Ale gdyby nie satelita, gdyby nie atrakcyjne przekazy – nie byłaby programem, który zagwarantowałby nie tylko utrzymanie pełnego zatrudnienia, ale jednocześnie stworzenie wszelkich warunków do dziennikarskiego spełnienia. Tego było jak na lekarstwo i to niemal wyłącznie ze strony neofitów. Starszyźnie przewodził m.in. Tadeusz Klimowski, nieodżałowany kolega i współpracownik, dla którego program, widz to wartości najważniejsze.
Add Comment