W telewizji, jak ogarniam ją dziesiątkami lat doświadczenia, w zespole dziennikarskim, szczególnie po stanie wojennym niektórzy starsi koledzy popadali w rutynę. Nowi – to byli zazwyczaj ludzie przypadkowi. Z jakiegoś względu, nagle, rano przy goleniu lub nakładaniu pudru dostrzegali na czole bruzdę geniuszu i od tej chwili gotowi byliby wysyłać Dalaj Lamę po kawę do bufeciku na pierwszym piętrze. Bo co on, na półobnażony klecha wie o życiu? Powolnym, majestatycznym ruchem ręki odrzucali świeżo umyty włos na ramiona, poprawiali krawat, zakładali nogę na nogę lub rozchylały dekolt. Jestem świetny, doskonały, genialny. Publiczność, widząc panienkę w okienku, podrzucała suche bierwiona do ledwie tlącego się ogniska własnej próżności. Dość gruba, patrz, ma kusą sukienkę i krzywe nogi, jak ona siedzi, czemu tak się wdzięczy? Co, jak i o czym gwiazda mówi – nie miało najmniejszego znaczenia. Każdy, jestem pewny, każdy człowiek przynajmniej raz myślał o sobie jako medialnej gwieździe. Kamery, reflektory, mikrofony, setki szklących się, uśmiechniętych oczu tych, którzy też chcieliby staną przed obiektywem kamery.
Skąd brali się ci ludzie? Jak trafiali do tv? Czyimi były córkami? Kim był ich wujek w purpurze? Jak wysoko w hierarchii biznesowej czy partyjnej lokowali się inni krewni? A jakie mieli wykształcenie?
Pani Magda nigdy nie pokazała im swoich dyplomów, ministerialnych i resortowych wyróżnień i nagród. Miała uprawnienia reżyserskie. W szczecińskiej TV, po Juliuszu Burskim, nikt nie miał podobnych kwalifikacji. Ale tu, od pani Magdy na telewizji każdy znał się o wiele lepiej.
Pani Magda
– Tak jest lepiej.
Magda wyrosła za moimi plecami jak spod ziemi.
Wchodziła bezszelestnie. Stawała z dłońmi złożonymi w amen, ale skierowanymi w dół. Lekko opuszczała głowę wysuwając ją nieco do przodu.
– Mam przyjść później? Czy może jednak teraz wykona pan tę egzekucję?
Jeśli kierować się zasadą Petera – pani Magda pracowała na stanowisku, które idealnie odpowiadało Jej kompetencjom, a to więcej niż tylko kwalifikacje.
Dokładnie tak Ją wtedy postrzegałem, a dziś, po trzydziestu latach w poglądzie tym jedynie się utwierdzam.
Miałem honor z panią Magdą Magdaleną Jasińską współpracować.
Kiedy zbliżał się start Siódemki, kiedy ogrom tego przedsięwzięcia urastał w mojej wyobraźni do skutków zapadnięcia się Czarnej Dziury – w codziennym planie dnia notowałem:
– muszę co tydzień zrobić Magazyn Morze,
– muszę zajmować się programem regionalnym,
– muszę pilnować katalogu filmów i programów dla nadawców kablowych,
– muszę dbać o przekazy satelitarne dla anten centralnych,
– o oferty producentów zagranicznych,
– lokowanie emisji szczecińskich programów na antenach ogólnopolskich.
Emisja wielogodzinnego programu wymagała od lidera takiego kanału przyspawania go do biurka, telefonu, stanowiska emisyjnego, biura reklamy, kierowników produkcji, osób prowadzących program, prasy pytającej o audycje na dany dzień, promocji tego programu, potem sporządzania dokumentacji, zadbania o archiwizowanie wybranych elementów… Kontynuować? 25 godzin na dobę.
Mój Boże… a co z trzema tysiącami innych spraw? Wiedziałem, że muszę mieć wsparcie.
Takim omni-specjalistą i koordynatorem w redakcjach prasowych był ich sekretarz. Osoba opanowana, przezorna i sprawiedliwa.
Te trzy cechy jako cnoty niech będą moim dla pani Magdy, ukłonem.
Na początku obowiązki współdzieliła z Andrzejem Orylem. Ten jednak bardziej był potrzebny w studiu, przy rozmowach z gośćmi i telewidzami.
– To poproszę o ten numer telefonu… – wiedziałem, że nie ma sensu odkładać sprawy, z którą pani Magda przychodziła kolejny raz. Ona nigdy by nie ustąpiła.
– Proszę bardzo!
– A jak się on nazywa…
– Tutaj, proszę, zapisałam panu imię i nazwisko.
– I kiedy mam do niego dzwonić?
– Proszę zdecydować: ten termin albo ten?
– I mam z nim omówić trzy…
– Nie – cztery kwestie. Tu je wynotowałam, szeregując od najważniejszej.
I nie czekała na dziękuję, na pochwałę czy dodatkowe pytania. Dała mi to, co otrzymać miałem, uwzględniła wszystko, co wiedzieć powinienem. I znikała.
Chyba, tak, chyba nigdy nie widziałem, aby chodziła w butach na wysokim obcasie…
Rodzice pani Magdy, profesorostwo Jasnowscy, od lat związani byli z produkcją programów telewizyjnych. Współtworzyli Telewizyjne Technikum Rolnicze.
– Magda przyjeżdżała do studia przy ówczesnej Armii Czerwonej. Młoda mężatka, z małym dzieckiem w wózku. – mówi Gerard Aniołkowski, przez wiele lat najbliższy współpracownik pani Magdy, później jej operator kamery filmowej. – Wózek ustawiała w cieniu, w ogrodzie willi, w której mieściło się studio telewizyjne. Magda obserwowała pracę rodziców. Wkrótce do nich dołączyła. A my zaglądaliśmy co jakiś czas do tego wózka, czy aby małej nic złego się nie dzieje.
Metodologia, systematyczność, klarowność przekazu, a z drugiej strony praca z kamerą, opanowane techniki filmowania, potem montaż.
– Tylko kilka razy pracowałem z panią Magdą – Janek Kuczera kiwa głową. – Powiem ci, że to było jak budowanie całości z klocków, które musiałeś układać w ściśle określonej kolejności. Magda wiedziała dokładnie jakie ujęcie było jej potrzebne, sprawdzała, czy kolejny kadr „klei” się z poprzednim. Tu nie było miejsca na improwizację, zdanie się na inwencję operatora. Szybko chwytałeś ten język narracji. Kadry były czyste, nigdy nie przeładowane i zawsze eksponowały to, na czym Magdzie zależało. Z nią robiłeś cały materiał trzy razy szybciej niż z każdym innym autorem.
Te kwalifikacje były wystarczającym dla Polskiej Żeglugi Morskiej argumentem, by ufundować uniwersyteckiej pracowni filmowej zestaw do videofilmowania i montażu, na owe czasy – profesjonalny. Dla Magdy. Warsztat dziennikarza popularyzatora i dokumentalisty opanowała błyskawicznie. Zdobyła wykształcenie i otrzymała uprawnienia reżysera.
Pani Magda była w swoim uniwersyteckim, filmowym żywiole. Każdy zamawiał materiał poglądowy, relację z sympozjum, film popularyzujący zjawisko czy dziedzinę.
Koniec lat 80. XX wieku nie był łaskawy dla działalności oświatowej i upowszechniającej. Nie było pieniędzy na tę sferę. Pani Magda otrzymywała coraz mniej zleceń. Sprzęt odbiegał od nowych formatów i standardów. Pogodziła się z decyzją władz uczelni, przyjęła wypowiedzenie i postanowiła zostać… przedszkolanką. Bo co w Szczecinie mógł robić reżyser bez zaplecza produkcyjnego, laureatka kilku nagród ministerialnych, wyróżnień i świetnych recenzji?
– To był trudny okres w jej życiu. Zawsze aktywna, studiująca coraz to nowe zagadnienia, zorientowana w tematyce badawczej wydziałów uniwersyteckich – miała teraz robić babki z piasku! – Gerard Aniołkowski uśmiecha się. – Przyszedłem do was, do ciebie i do Jacka z pytaniem, czy nie byłoby miejsca dla Magdy? Wszyscy ją przecież znaliśmy z Telewizyjnego Technikum Rolniczego.
Magda „spadła” nam z nieba. Siódemka już wystartowała. Potrzebny był nawigator, który uchwyci i przypilnuje emisję programu. Wystarczyły dwa, może trzy wieczory – bo tylko wtedy była chwila na nieco bardziej metodyczną pracę – i pani Magda uchwyciła w dłonie ster sekretariatu programowego Kanału 7.
– Nie wolno, nie może pani pod żadnym pozorem na cokolwiek się oglądać czy uwzględniać. Ramówka i plan emisji są święte. Musi pani jak żona Lota iść do przodu. Chwila słabości – i zamieni się pani w słup soli w tej Sodomie dezynwoltury!
Jedną ze zmór, ale też intratnym zajęciem dla twórczych inaczej redaktorów było w ówczesnej telewizji produkowanie przerywników, wypełniaczy, takich byle jakich obrazków złączonych niby z jakimś sensem, żeby łatać nimi antenowe dziury. Wcześniej były to fotografie lub plansze ustawiane przed kamerą. Dźwiękowiec dodawał muzykę i… staliśmy na kwiatkach. Zadaniem Magdy była taka koordynacja emisji i planowania, aby kwiatki zwiędły i wylądowały w koszu.
Pani Magda miała problem z dostrzeganiem tej cienkiej granicy między gwiazdorstwem, artystostwem i ślizgizmem kolegów autorów.
– Podpisał pan zlecenie produkcyjne, ale nie ma tu ani eksplikacji programu, ani scenariusza.
– Tak, tak, doniosą…
– Kiedy?
– Zaraz, pewnie jutro rano…
– Czyli po nagraniu?
– No, tak myślę…
– Więc nie będzie pan mógł nic skorygować, poprawić, zmienić.
– No, nie…
Wdzięk pani Magdy polegał na tym, że nie pozostawiała pola do obrony, jeśli jedna choćby zasada, norma, przepis czy regulamin został złamany lub zlekceważony.
– Potwór – ktoś bąknął pod nosem.
Bywało i tak. Wtorek. Za chwilę emisja. Magda dowiaduje się, że pasmo reklamowe będzie krótsze. Alarm! Dziura na antenie.
– Program telewizyjny to nie dwurzędowa marynarka, nie można dopiąć jej drugim guzikiem. Trzeba mieć co emitować – perorowała.
Albo taka odpowiedź.
– Może pan zdradzić, co mi zrobi, jeśli przez dwie minuty będziemy stali na planszy? A poza tym – jak się kto zobowiąże, to niech się do obowiązku poczuwa. Niech wymyśli autoreklamę, niech zrobi wypełniacze, ale niech nie melduje mi, że zamiast czterech minut ma dla mnie półtorej, i to chudej minuty!
Po incydencie ruszyła służbowa korespondencja fiszkowa.
Zbyszek, poirytowany, pisał – Najlepiej zlikwidować (reklamy), żeby p. M. J. nie miała kłopotów.
– Czy zmienia pan swoje zarządzenia? Emitujemy co kto chce i jak chce, czy też trzymamy się ramówki?
W pewnym momencie pani Magda była jak plaster na każdą ranę albo… ostra szpilka celnie wbijana w telewizyjne widimisię, co przez wielu pracowników Ośrodka uznawane było za wręcz cnotę. Wysłuchiwała niekiedy impertynenckich i niegrzecznych komentarzy.
W każdy poniedziałek analizowaliśmy miniony tydzień.
– To się kończy. Ten cykl już leci na oparach. Musi pan coś wymyślić, bo za chwilkę nie będziemy mieli co do garnka włożyć.
I zawsze miała rację. Także – gotowe propozycje wyjścia z kryzysu.
W Siódemce każdy dzień miał swojego wydawcę. Wtorki redagowała Beata Mikołajewska. Skończył się cykl prowadzonych przez nią debat politycznych. Co damy w to miejsce? Magda, zawsze w uzgodnieniu ze mną, sygnalizowała zespołowi potrzeby antenowe. Kto ma dobry pomysł na program na wtorkowy wieczór?
Na emocjonalnym piśmie pani Beaty adnotację złożył dyrektor Kamiński. A pokoje mieliśmy naprzeciwko. Ja odpowiadałem za program. Zamiast liczyć na wsparcie i współudział w tworzeniu Siódemki, dostaliśmy z panią Magdą podwójnego haka: z dnia na dzień wtorek stracił wydawcę i nie zyskał tak potrzebnego nowego programu. Czy ta decyzja była podjęta z myślą o bezpieczeństwie anteny? O powadze wobec widza?
Pożar, oczywiście, ugasiliśmy, ale kiedy z perspektywy trzydziestu lat patrzę na tę nieodosobnioną w stylu i trybie decyzję – arbitralną i zagrażającą antenie, zastanawiam się nad wybrzmiewającym od czasu do czasu hymnem mamutów o tym, jak to wspaniale TV Szczecin pracowała, jakie odnosiła sukcesy a ludzie w niej pracujący naznaczeni byli nimbem boskości.
Pani Magda oczywiście odniosła się do pretensji wydawcy wtorkowej Siódemki.
Siódemka to była wspaniała, ale burłacza praca, to było oranie ugoru, ale w najgłębszym przekonaniu, że stworzymy program na miarę naszych oczekiwań. Tymczasem Kronika emitowana w programie regionalnym, finansowana z abonamentu to było smaczne 30 minut w podziale na kilka „tłustych kotów”, którym gwarantowała świeże dostawy sadła i splendoru.
Niebawem, kiedy jesienią 1994 roku Siódemka weszła w organizowane przeze mnie Pasma Wspólne Ośrodków TV w Polsce (na początku pięć ośrodków regionalnych postanowił działać wspólnie w kwestii zdobywania programów zagranicznych), Danuta Fałat, kierowniczka produkcji w Siódemce i Magda Jasińska skleiły z arkuszy wielką płachtę – transparent z napisem: Wydawcy i autorzy programów dla Kanału 7 – pilnie poszukiwani. Plakat zakrył całą dyrekcyjną tablicę ogłoszeń.
Jest praca, są honoraria! Hurra!
Ile osób z „profesjonalnego” zespołu TV Szczecin się na ten apel zgłosiło? Ilu? Tak – nikt.
– Muszę wiedzieć, co promuję!
Doskonale wykształcona, niebywale oczytana, zawsze wspierana przez męża, który, jak sądzę, był dla pani Magdy źródłem jej wielkiej energii i wytrwałości. Bywało, telefonował do mnie po południu. Przegadywaliśmy niekiedy godzinkę z okładem. Na temat programów, poziomu ich opracowania, tematyki. Nie, mąż pani Magdy nie był dziennikarzem ani telewizyjnym twórcą. Był telewidzem szalenie wymagającym. To były wielce pouczające dysputy.
Magda nie mogła pogodzić się z odejściem od produkcji filmów popularno-naukowych, które realizowała w Uniwersytecie Szczecińskim. Wciągnęła mnie do tego stowarzyszenia, wymuszała przygotowywanie konspektów. Moją domeną był jednak reportaż, w szerokim tego gatunku rozumieniu.
– Miły głos… – Magda stała w drzwiach, oparta o futrynę.
– Uhmu… Jak się ma taki głos to można przy jego pomocy dowodzić statkiem…
Magda przysiadła. A co, a po co, a dlaczego, w jakim celu te rozmowy nagrywam?
– Ludzie odchodzą, statki odpływają i nikt nigdy o nich się nie dowie, chyba, że…
Powiedziałem to świadomie? Nie wiem, ale może to jest tak, że człowiek od razu wyczuwa intencje tego drugiego i chwyta tę myśl krążącą nad nami.
– Potrzebna mi czysta taśma. Nie zdążę kupić, jutro wyjeżdżam, a umówiłem się z kapitanem… Przełożę to spotkanie.
– Jak się obsługuje ten magnetofon?
– Prosto. Tu wkładamy kasetę, domykamy, wciskamy te dwa klawisze i mikrofon kierujemy w stronę rozmówcy.
– OK. To proszę nie wyjmować mikrofonu, bo mogę zapomnieć, w które gniazdko winien obyć wpięty. Bez obaw, nic się nie stanie, będę uważała…
I zaczęła chodzić na spotkania z kapitanami żeglugi wielkiej, dokumentowała ich wspomnienia.
Kiedy Kanał 7 od strony logistyki programu został opanowany, pani Magda nie zaprotestowała na „propozycję”, aby zająć się redakcją i wydawaniem jednego dnia w Siódemce. Decyzja była wymuszona. Magda na dobrą sprawę za swoją nienaganną, perfekcyjną służbę – bo tak muszę nazwać jej pracę – została zdegradowana. Sprawiała kłopot, bo ciągle wymagała, chciała dokładnie, precyzyjnie, nie godziła się na bylejakość i lekceważenie toku produkcji.
Przygotowałem raz jeszcze, maksymalnie skrócony regulamin toku produkcji programów dla Kanału 7. Nowy sekretarz Redakcji, Leon Popielarz, czuł jednak potrzebę pełniejszej, oceanicznej żeglugi na nowym stanowisku pracy, po powrocie z wielomiesięcznej delegacji do redakcji w Koszalinie. I popłynął. Bez sternika, o czym w innym miejscu.
Raz jeszcze zebrałem dotychczasowe doświadczenia, w znacznej mierze wynikające z pragmatyki wypracowanej przez panią Magdę.
Magda ostatecznie pracowała dla wydania niedzielnego Kanału 7. Oferta prestiżowa, wielka oglądalność a tematyka – najbardziej niebezpieczna ze wszystkich – familijna.
Program tak profilowany mogła organizować osoba, która nie popadnie w banał, magiel, smrodliwy pedagogizm czy moralistykę. Doskonale połączyła popularyzowanie wiedzy z emocjami, relacjami międzypokoleniowymi. Była ciekawa innych ludzi.
– Jeździliśmy po całym województwie – wspomina Gerard Aniołkowski. – Nie wiem, jak i skąd zdobywała informacje, ale trafiała do ludzi utalentowanych, bardzo zaangażowanych w sprawy lokalne, twórców ludowych, amatorów. Była bardzo przez nich lubiana. Do każdego wydania niedzielnego robiliśmy przynajmniej trzy duże wejścia. Ci ludzie przyjeżdżali do studia. Muzycy, malarze, kucharki, gospodynie wiejskie.
Kolory, śpiewy, serdeczności… Magda znów wracała do myśli czarno-białych. Zaprzyjaźniła się z Mieczysławem Jasickim, od lat pracującym w Dziale Transmisji.
– Przychodziła tu, na działkę. Siedziała godzinami i opowiadała o córce, o jej studiach, potem pracy w Stanach Zjednoczonych.
– Przynosiła albumy z tych wyjazdów – wtrąca Małgorzata Jasicka. – Córka była całym jej światem.
– Wyciągała nas na długie spacery. Złaziliśmy wszystkie ścieżki na Skarbówce. Oddychała tu pełna piersią, widać było, że odpoczywa. A! – wołała – zobacz, jaki rzadki kwiatek. Rozpoznawała wszystkie rośliny. Dużo wiedziała. Ale coraz bardziej stroniła od ludzi. Któregoś dnia dzwoni do mnie: Mietku, wszystkiego najlepszego z okazji imienin. Dziękuję – odpowiedziałem. Gdzie jesteś, wpadniesz? Nieważne, ale proszę, wyjdź szybko na parking. Zostawiłam ci coś na masce twojego auta. Pobiegłam, rozglądam się, Magdy nie widzę, a na masce stoi butelka wina. Tak była Magda.
Zachorowała.
– Co ci jest? – padały pytania.
Wreszcie – zawał.
– Ktoś donosił na nią służbie bezpieczeństwa… – usłyszałem w zaufaniu od innego kolegi.
– Kiedy – dopytywałem. – W którym roku? Że co? Że pojechała do Stanów odwiedzić córkę?
– Eh, daj spokój.
Osłabiona, przygnębiona odeszła z telewizji. Podobno mówiła, że ma już za mało siły, aby tkwić w toksycznym środowisku. Kilka lat później uległa chorobie nowotworowej.
Na stronie jej tak ukochanej Telewizji Szczecin pojawiła się informacja:
Z wielkim smutkiem zawiadamiamy, że dziś (2012-05-14) odeszła nasza redakcyjna koleżanka, była pracownica Ośrodka w Szczecinie – Maria Magdalena Jasińska.
Swoją przygodę z dziennikarstwem zaczynała w latach 90-tych. Współpracowała z Telewizyjnym Technikum Rolniczym. Później była wydawcą niedzielnego programu familijnego Siódemki. Przez wiele lat opracowywała historię naszego Ośrodka.
Kiedyś postawiła mi na biurku bukiecik żółtych kwiatów.
– Tak jest lepiej – powiedziała.
Add Comment