Granica – cz. 2

Granica – cz. 2

Powinność obowiązku – Obowiązek powinności

19.11.2021

 

Przeczytałem w WP:

– Na pierwszej linii, tuż przy granicy z Polską, siedzą kobiety z dziećmi. Dalej są mężczyźni. Z tyłu stoją uzbrojeni funkcjonariusze służb białoruskich – opisuje oficer prasowy policji i mówi, że Białorusini najprawdopodobniej nie pozwalają cudzoziemcom odejść z tego miejsca.

Granicy po polskiej stronie pilnują funkcjonariusze Straży Granicznej, policjanci oraz żołnierze. – Naszym zadaniem jest niedopuszczenie do tego, aby doszło do nielegalnego wkroczenia do naszego kraju – mówi rozmówca WP.

Jeden z moich autorytetów, ks. prof. Michał Heller nie lubi pytań o Boga.

„Bóg jest większy od wszelkich pytań. Każde pytanie dotyczące Boga redukuje Go do kategorii, do których pytanie to milcząco się odwołuje”.

W kontekście granicy, zawołałbym, jakby to był wiek XV a nie XXI: klecho, co mówisz! Narąb drew, siano zwieź! Bogu miejsca nie wyznaczaj! Lub powiem wprost: widząc to co dziś rozgrywa się na granicy, kiedyś w okopach, niegdyś w krematoriach, gettach czy za kolczastymi drutami – bez względu na czas i miejsce – przemilcz odpowiedź na moje pytanie! Akurat Ty właśnie!

 

Obrażać i ubliżać – łatwo. Przepraszać – trudno lub nie ma już kogo. Ale jak utrzymać spokój sumienia, gdy kościół ślepy na ludzką niedolę trzyma w drżącej od zachłanności i obsypanej złotem ręce zimny cuauhxicalli, aztecką czarę orła, wykonaną z kamienia – na krew i serce ofiar? Ofiar z granicznego pasa. I tę ofiarę Bogu składają: wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią, atakując nasze granice, budząc nas łomotaniem do drzwi pośrodku zimnej ciemnej nocy, chleba chcą, słomy na ściółkę dla narodzonego w drodze dziecka! Wybacz im Panie! To my za nich do ciebie modły wznosimy. Ale, sam wiesz, nie możemy, nie wolno nam ich wpuścić, sami niewiele mamy a tu musielibyśmy się dzielić?

Że też kamień korzeni nie puszcza, nie przyrośnie do serca, nie przejmie jego ciepła…

Więc do kogo się odwołać?

Tak. Dobrze myślisz. Do siebie samego.

Patrzę na zdjęcia z granicy. Są ich setki. Wszędzie ludzie objuczeni, zakapturzeni, przepoceni…

Zaraz, stop!

Zróbmy tak… Wybierz jedno z tych zdjęć. Wskaż osobę. Masz? To teraz wyobraź sobie, że to TY jesteś tym człowiekiem ze zdjęcia.

I kontynuuj przerwane wyliczanie: jesteś zmęczony, wygłodniały, niewyspany, przerażony, zagubiony, zestresowany, skamlący o miejsce bliżej ogniska w nocy, o coś do jedzenia rzuconego z paki białoruskiej ciężarówki. Od wczoraj możesz naładować telefon. Dzwonisz więc do bliskich, którzy są tam, skąd uciekłeś oraz do tych, którym się udało i czekają być może na ciebie tam, dokąd zmierzasz.

Proszę, mów, powiedz teraz sam sobie, to wszystko, co siedząc w miejscu, w którym zrobiono ci to zdjęcie powiedziałbyś swoim bliskim, może żonie, którą zgubiłeś w lesie lub na bagnach, może ojcu lub dzieciom? Ojciec był słabowity. Pojechał z tobą do lepszego świata. Jesteś w stanie zrozumieć jego motywacje? Dlaczego płaczesz? A oni? Płaczą także? A, rozumiem, Bóg was nie lubi? Co takiego w życiu zrobiłeś, że dotychczas nie wygrałeś na loterii, nie poraził cię prąd w domu w Syrii lub Afganistanie, nie przejechał cię TIR, gdy od dwóch tygodni szedłeś poboczem autostrady do piekielnego nieba, przy polskiej granicy, u wrót kraju, który w swojej historii 55 razy koronował Matkę Boską na królową Polski.

Starożytni Rzymianie dzielili ludzi na żywych, umarłych i tych, co na morzu. Dziś na statkach pływa zapewne o wiele mniej osób niż spotkasz ich w obozach uchodźców, w lasach, na lotniskach czy – jak u nas – przy wschodniej rubieży.

Więc siedzisz sobie (na zdjęciu), przy tym granicznym drucie… Po drugiej, tej polskiej stronie, przez noc i dzień stoją polscy funkcjonariusze. W pełnym rynsztunku. Już rozpoznajesz niektóre twarze. Liczysz, ilu Polaków przypada na takiego nie człowieka jak ty. Liczysz, ile kosztuje ich wynagrodzenie, utrzymanie, zapewnienie łączności, cała logistyka? Tak, to się da podsumować! Co za te pieniądze mógłbyś zdobyć, dać swojej rodzinie, sobie samemu?

Zamień się (na zdjęciu) miejscem uchodźcy – z polskim funkcjonariuszem. Formację wybierz sobie zależnie od własnych preferencji. Jak tam twój stres? Radzisz sobie z obciążeniem i zdenerwowaniem? Dziś dwudziesta noc, którą spędzasz wpatrzony w ludzi po drugiej stronie drutów, które jak cierniowa korona znaczą przestrzeń twojego patriotyzmu wyssanego z „tej ziemi”, ze wszystkimi robakami, które od wieków użyźniają i tworzą próchnicę polskiej patriotycznej grzybni. Co mówisz do nich, tych uchodźców? Współczujesz im, złorzeczysz? No, zawołaj, ale tak na cały głos: biedaku albo ty podły przybłędo, przez ciebie ja tutaj… Co, nawet echo ci nie odpowiada?…

Dość… Jeszcze brakowałoby, abym rysował sytuację przerzucania twojej nadgryzionej kanapki funkcjonariusza w ręce twoje jako uciekiniera. Albo celne pryskanie gazu łzawiącego prosto w twoją wygnańczą twarz, gdyś nacierał na żyletkowy drut z gałęzią kosodrzewiny, szatkowanej na części przez błyszczące ostrza.

Za to wszystko – obrońcy Polski – kłaniają ci się do ziemi zwierzchnicy funkcjonariuszy, dumni z twojego oddania i ślepego podporządkowania ministrowie, posłowie, premierzy. Po wszystkim – sypną medalami i monetami, które już biją na twoją chwałę. Poeci spieszcie się, nie usypiajcie nad poematami. A ty, mości Karpiński – nowy daj nam hymn „Bóg się rodzi!”. Wszak za kilka dni Święte Narodzenie! Księżna Marszałkowa z sejmu, ale nie Izabela z Czartoryskich Lubomirska nowe śle ci zlecenie!

Po wszystkim, wrócisz do domu, położysz się na tapczanie, od ściany, żeby nikt wyrazu twojej twarzy nie widział. OK. Resetuj wyobraźnię, już ci daję spokój. Choć resetu już nigdy nie przeprowadzisz skutecznie. Ty pierwszy – uchodźco i ty – drugi – obrońco. Pytanie, jak z tą pamięcią każdy z was żyć będzie? Zgodnie i z prawdą obaj przyznacie:

– Niewinny, tylko wykonywałem rozkazy!

– Niewinny, tylko chciałem żyć…

Eliade wskazuje, że profanum jest przejawem sacrum, tak jak – tu ośmielam się rozszerzyć rozumienie sacrum: jest ono nieodłącznym elementem profanum. Już mniej uczenie nie można kwestii tej ująć.

Więc jak funkcjonuje ten świat, który od milionów lat jest targany gniewem milionów bogów, magów, demonów i mesjaszy? Chłopaki ze wszystkich Olimpów niezłą rozrywkę sobie tu u nas i z nas urządzają, w której my nawet pionkami nie jesteśmy. Oczywiście, z wyjątkiem Pana, Pani, także Państwa PT Czytelników! Oczywiście, jakże bym śmiał, Państwo są ważniejsi i wyżsi w hierarchii mocy i prawa niż wszyscy bogowie wszech czasów! Macie prawo, aby za wszelką srebrniczą cenę chronić wasz spokój, suwerenność, dumę i niepodległość.

Boże (który?), myślałem, że choćby z racji wieku – słów używać będę z rozwagą i umiarem. A ja zadarłem ze wszystkimi świętościami. Skazałem się na ekskomunikę z wyznań, o istnieniu których nawet pojęcia nie miałem.

Nie, proszę mnie nie pocieszać. Na szczęście jest w moim kraju ktoś, kto czuwa, wzmacnia moją miłość do mojej ojczyzny, rozgrzeszy, wyjaśni, uzasadni, podpowie i ukierunkuje. Może nawet do piersi przytuli, łzę wzruszenia otrze, a jak będzie trzeba to i kark z miłości mi skręci.

Jest. Jeszcze…

Są bezgłośne. Ale ruchliwe. Choć po chwili miałbyś wrażenie, że to ptaki kamienne. Żyją tu, więc z pewnością nie miałyby problemu, by usypiać i rozmnażać się także w ogniu, żarze, w niestygnących hałdach popiołu… Czarnotek arabski. Był tu zawsze. I będzie.

 

p.s.1.

– Dziadku, pobawimy się? – Olo nie czekając na oczywistą zgodę siada na dywanie i ze swojego najbardziej superackiego plecaka wysypuje kilkadziesiąt potworkowato dziwacznych figurek. Z wirtuozerską zręcznością dzieli je na te, które będą po jego i te, które przerzuci na moją stronę. – Okej, dziadku, zaczynasz!

– No, facet… – od chwili, gdy skończył pięć lat, zapragnął, by tak właśnie do się do niego zwracać. Gdy go pierwszy raz tak nazwałem podkreślając, że pięciolatek to już nie dziecko, tylko facet, Olo zameldował Mamie tę istotną w jego życiu przemianę. – Ale ja nie wiem, w co się bawimy i kim ja tu jestem? Co mam robić?

– To są moi wojownicy, a ty masz swoich. Ty atakujesz, a ja ciebie pokonam. Zobacz tu mam największego bohatera, on się nie boi nikogo i nikt mu nic zrobić nie może.

– Hm… To po co ci cała ta reszta innych wojowników?

– A tak, na wszelki wypadek…

Wojna trwała krótko. Wszyscy moi zbrojni zostali pokonani, rozsypani w pył, rozproszeni i pohańbieni.

– Wygrałeś…

– No…

– To teraz – zamienimy się, ja będę miał zwycięzców, a ty… – twarz Ola znieruchomiała w oczekiwaniu co powiem – … weźmiesz tych wrogów…

– Nie! – jestem pod niezwykłym wrażeniem, i to od dawna, tego olowego: nie. Wypowiada je z taką stanowczością, w sposób nie tolerujący sprzeciwu, że aż mnie przeraża.

– No, ale wiesz, w zabawie trzeba się zamieniać miejscami…

– Nie! – Olo spoglądał na mnie spod świeżo przystrzyżonej grzywki. – Dziadku, ale ja nie chcę przegrywać.

– Ale, wiesz, w życiu…

– Nie, ja nie chcę. Bawisz się czy nie?

 

Nie zabawa w wojsko.

 

Honor, Ojczyzna (w tamtym czasie Boga nie było), obowiązek, poświęcenie…

Dostałem – podporucznik podchorąży – rozkaz konwojowania żołnierza dezertera do aresztu.

Procedury bez słów. Dwóch rosłych konwojentów, razem mieliśmy prawie sześć metrów wzrostu. Kajdanki, broń osobista, paski pod brodą. Więzień jak wypłoszony kot, w rogu wojskowej nyski, na podłodze, w rozchełstanej koszuli, jakiś dziobaty, spocony.

– Ile ci zostało? – zapytał pod nosem konwojent.

– 12 dni – wyszlochał aresztant.

– To teraz dołożą ci 12 lat…

Rozpłakał się.

– Nie chcę iść do więzienia. Zabiję się.

– Spokojnie, będziesz żył. Przynajmniej do końca kary – bąknął drugi konwojent. Obaj każde zdanie okraszali dziesiątką wulgaryzmów.

– Żenić się miałem, do dziewczyny poszedłem – beczał tamten.

– Z Bronią do Broni? – zarechotali obaj. – Gdybyś Bronię zostawił na posterunku, dostałbyś parę latek mniej.

– Błagam, obywatelu poruczniku, dwa kilometry stąd mieszka moja matka. Błagam, tylko jedną sekundę, błagam, niech pan będzie człowiekiem… – gwałtownie cofnąłem nogę, gdy on chciał ją objąć.

Zaczął wyć. Leżał na podłodze auta, które zatrzymało się przed tramwajem zjeżdżającym z ronda. Kierowca spojrzał mi prosto w oczy przez lusterko wsteczne.

– Gdzie matka mieszka? – zapytałem.

– Rubież, to niecały kilometr…

To słowo słyszę do dziś. Kilometr. Dwanaście lat. Jedna sekunda, dwanaście, kilometr, sekunda… Dałem kierowcy znak. Ostro skręcił z ronda w Dworską.

Jechaliśmy w milczeniu i wzajemnym zaskoczeniu, że to się naprawdę dzieje – łamiemy rozkaz, zbaczamy z trasy konwoju!

Auto zatrzymało się przed poniemieckim, remontowanym domkiem, jakich tu na początku XX wieku wiele wybudowała miejscowa kajzerowska administracja dla niemieckich pracowników cukrowni.

– Siedzisz i nie wychodzisz. Ręce na kolanach. Masz jedną minutę, aby rozmówić się z matką. I na sygnale jedziemy dalej.

Moja matka mieszkała wtedy może sześćset metrów dalej, w podobnym domku, przy sąsiedniej ulicy.

Aresztant nerwowo kiwał głową, zasmarkany, z czerwonymi oczami, z miną skopanego kundla przybłędy, skruszonego, potulnego, ukorzonego i bezgranicznie powolnego.

Matka z twarzą zakrytą drżącymi dłońmi podeszła do furtki. Stanęła przed szybą samochodu. Płakali oboje wydając z siebie jęk, którego brzmienia nie da się zapomnieć.

Zbliżyli dłonie do szyby. Ta natychmiast zaparowała. Nogą w twardym wojskowym bucie odblokowałem przesuwane drzwi i uchyliłem je.

Szum metalu przesuwanego po prowadnicy przygłuszył płacz, a gdy się drzwi zatrzymały – wszystko ucichło. Zobaczyłem więźnia, który ginął w ogrodzie rodzinnego domu, sadząc trzymetrowe skoki.

Ruszyliśmy w pościg.

Maj, początek czerwca. Biel kwitnących drzew, ptactwo, jakieś pranie, kolejne płoty i narastający szum krwi, której ciśnienie wychodziło rumieniem na twarz. Rozpłynął się, zniknął jak powietrze. Przepadł.

– Do wozu!

Tam była radiostacja. Trzeba wezwać wsparcie. Przeskoczyłem na teren ogrodu okalającego dom matki zbiega. Po prawej stronie, w gęstwienie łopianów, wydawało mi się, że coś drgnęło.

Podszedłem… Leżał tam, skulony, spłakany, zsikany, wymazany mokrą ziemią. Rozdygotany strzęp instynktu życia. Człowieka już tam nie było. Mój konwojent trącił mnie lekko w ramię. Broń schowałem do kabury.

Wrzuciliśmy go do samochodu.

Zlani potem, rozpinaliśmy mundury, łapaliśmy oddech. Przecież wszyscy trzej trafilibyśmy do jego celi, gdyby nam rzeczywiście uciekł.

Złamałem reguły. Sprzeniewierzyłem się obowiązkowi. Wykazałem się skrajną głupotą. A przysięgałem zobowiązałem się, przyjąłem odpowiedzialność i – zlekceważyłem regulamin. Chciałem być dobrym człowiekiem. Kumplem z dzielnicy.

Konwojenci, widziałem, chcieli więźnia obedrzeć ze skóry. Jak dwie zawiedzione hieny nie mogły się jedynie zdecydować czy już czy może za chwilę rzucić się na chłopaka, bo gdy wrócą im wszystkie siły, rozedrą go na strzępy.

– Przez ciebie mogliśmy, ty, ….

A to ja ten łomot powinienem był dostać. Jeśli ktokolwiek był winny – tylko ja.

 

Obowiązek, rozkaz, morale, podrzędność, podporządkowanie.

 

Kiedyś, w jakimś chyb przedwojennym kabarecie, w skeczu polegającym na grze słówek jedno hasło brzmiało: miej serce i patrz… przez palce.

W kabarecie, tak. Nawet chętnie.

Innym razem…

Po wielu godzinach przeczesywania kamienic Śródmieścia, w suterenie znaleźliśmy uciekiniera z zakładu karnego.

Tak, oczywiście, ę, ą… Tylko koszulę założę, jest w łazience. Obywatelu poruczniku, to dwa kroki…

Odgłos zatrzaskiwanych drzwi w jednej sekundzie potwierdził, że zbieg ponownie zbiegł.

Drzwi puściły, a na posadzkę upadł wyrwany silnym kopnięciem zamek. Wyjrzałem przez okno w łazience. Rany boskie – trzecie piętro! Zabił się! Kątem oka zauważyłem jednak jak chłopak niczym daniel, jednym susem pokonał dwumetrowy płot z cegły i wylądował na sąsiednim podwórku.

Przebiegliśmy wszystkie podwórka od Pl. Kościuszki do Pl. Zwycięstwa. Gdyby nie złamał nogi, tyle byśmy go widzieli.

 

Regulamin, zasady, reguły, procedury. Ludzkie odruchy…

 

Choszczno. Do ruszającego wagonu wbiegają trzej dwudziestolatkowie. Po fryzurach widać, że rekruci. Pociąg już nabierał rozpędu a niedomknięte drzwi wagonu rozwarły się na całą szerokość. W nich stał funkcjonariusz. Jednym skokiem, unosząc obie nogi do góry, wbił obcasy w brzuchy zbiegłych rekrutów. Z trzecim nie musiał się mierzyć, bo przerażony chłopach padł na kolana i błagał: nie bij! Dostał jeden cios w tył głowy. Przewrócił się na lepiącą się od brudu podłogę wagonu, która zaczęła wypełniać się plwocinami, wymiocinami, krwią i moczem. Niestety, pobrudził buty chorążego…

 

Pryncypialność, reguły, zasady, hierarchia… I spóźnienie z przepustki…

 

Późna czerwcowa noc.

– Wszyscy oficerowie i dowódcy wart do komendanta!

Pełna mobilizacja. Przy wjeździe do miasta jakiś dezerter z bronią sterroryzował taksówkarza, kazał mu się zawieźć do miasta, do dziewczyny. Taksówkarz miał odmówić i dostał serię w podbródek. Fiat uderzył w słup trakcji elektrycznej. Żołnierz schował się w bagażniku i stamtąd prowadził ostrzał.

Wilgoć czerwcowej nocy rosiła świeżą trawę. Otwarta przestrzeń, nie ma jak podejść do taksówki. Tadeusz, doświadczony chorąży, przeskoczył z rowu na jezdnię, chroniąc się za niewysokim krawężnikiem.

Padł strzał, drugi.

– Jeśli się nie podda…

– …to będziemy tu, ku… leżeli do rana!

– Zap… gnoja!

– Urwać mu ja… A każde rozetrzeć na miazgę i niech się teraz sami nimi bawi!

Trzech z mojej lewej, dwóch z prawej. Wszyscy z bronią krótką. Przekładają, potrząsają nią, jakby ich parzyła, domagała się użycia, ale nie dla jakieś tam sprawy tylko udowodnienia, że ten, kto ją trzyma w ręce, wie po co ją ma i potrafi to udowodnić.

Kierowca taksówki odzyskał przytomność, wyczołgał się z samochodu, ale nie był w stanie oddalić się od pojazdu na bezpieczną odległość, by lekarz mógł udzielić mu pomocy.

Niebieskie światła kogutów karetki nakręcają, pompują adrenalinę.

– Ma umrzeć? Bo się boimy podejść? Zaje… gnoja! Cały magazynek mu w ten bagażnik wpier…

Gadane mają lepsze niż aktor sceny stołecznej. Ale bez rozkazu żaden tyłka nie wychyli. Nakręcają się, buzują, dym z nozdrzy puszczają, bo się… boją jak jasna cholera.

Bdziunk!…

I jeszcze raz…

Wydawało mi się, że słyszę płacz. Ale taki jakby się komuś jego dusza powiesiła na gałęzi drzewa przez burzę spalonego.

Przywarliśmy do ziemi.

Bdziunk!…

– Przecież ch.. nie ma tam całego arsenału, zaraz się wystrzela…

– Ostatnią zostawi dla siebie.

– Za duży z niego tchórz, kut… jeden.

Ktoś sugeruje, aby karetka na wstecznym zbliżyła się do leżącego na trawie, jeszcze oddychającego kierowcy, ale co to za pancerz z takiej karoserii karetki? Dwa strzały, dwa trupy.

– Zaraz przyjedzie skot. Zagazują go, uwędzą skurw… jednego. A potem go podziurawią na wylot.

Po kolejnej godzinie – w pełnej ciszy, bo ruch wstrzymano w obu kierunkach na wylocie z miasta – słychać charakterystyczny odgłos silnika BWP.

Natychmiast wjechał na trawnik. Całą moc świateł skierował na dużego fiata. Z odległości kilkunastu metrów widzieliśmy jak w muślinowej bieli rzuconych ładunków z gazem kłębią się opary, oddechy, swąd spalenizny, pot a oszołomiony i zaskoczony atakiem Bóg, kręcił się w kółko gładząc osmalone detonacjami włosy.

Uciekinier nie reagował na komendy. Już nie strzelał. Klapa bagażnika zamknięta, choć pełna dziur.

Silnik skota zaczyna wyć, kierowca podrywał obroty, gasił je, znów osiągał maksimum.

Nic.

Padł strzał.

– Wychodź. Odłóż broń!

Cisza. Żadnej reakcji.

– Na co czekasz, masz tylko jeden pocisk? – niecierpliwi się ten z prawej.

– Dam ci cały magazyn, wpakuj w chu… nawet dwa magazynki. Niech go jasna kur … trafi – woła ten z mojej lewej strony.

M., mój kolega z podchorążówki, odwrócił się, położył na plecach, nerwowo gryzł świeżo zakwitłą trawę.

– A ja to pier…. I chu… I niech mi major N…uk na laskę skoczy. Nigdy więcej nie dam się wpuścić w taki kanał, mam w du… całe to wojsko. Co ja tu robię? Panowie, żegnam was, ja stąd spier…

Zazwyczaj dotrzymywał słowa.

Rano, po zbiórce, nie przyszedł na zajęcia, szorował kible, wybielił śmietnik, obrał ziemniaki.

– Muszę doczekać te trzy tygodnie, ale to ja zdecyduję, gdzie i co będę w życiu robić. Wiedz jedno – nigdy nie wezmę do ręki broni. W żadnej sprawie. Nawet gdybym się miał sam zastrzelić. Nigdy, rozumiesz? Masz moje słowo.

Dał, to miałem. Kilkanaście lat. Gość z charakterem!

Dość późno się dowiedziałem, że powiesił się na strychu.

Taksówka została obrzucona kolejnym ładunkiem z gazem łzawiącym. Biały pył opadał wolno. Nie pamiętam już, czy poszła seria w bagażnik. Byłoby to o tyle ryzykowne, że w baku auta mogło być sporo paliwa.

A ten uciekinier dezerter zastrzelił się. Laweta zabrała auto z nim w bagażniku na milicyjny parking.

Nie szukałem w porannej prasie informacji ani opisu zdarzenia, ani wiadomości na temat kierowcy i dezertera. Wtedy nie pisano o dezerterach, o takich akcjach. Nie jestem pewny, czy kronika wypadków nie ograniczyła się do rutynowych czterech zdań…

 

Służba, posterunek, rozkaz, ocena, sprzeciw…

 

Mnożenie sytuacji nie ma sensu. Ci, którzy podobnych doświadczyli, nie potrzebują dodatkowej adrenaliny. Ci, którzy nigdy się w takich okolicznościach nie znaleźli, nie poznają wagi tych słów: służba, posterunek, rozkaz, decyzja, odmowa…

I to jest błąd. Zaniedbanie w naturalnym procesie wprowadzania młodych ludzi w skomplikowane relacje, związki, zależności. W granice interesu wspólnoty, dobra własnego, odpowiedzialności. W braku osiągania męskości widzę ów tragiczny finał, później w bólu Antygony nieustannie roztrząsany.

Bo oto jest tak: po tamtej stronie – bezwzględne, bandyckie państwo i zniewoleni w jego służbie żołnierze. Po tej – od kilku dni wzmocnieni setkami specjalistów od lania, bicia, łamania kości przy użyciu nie tylko teleskopowych pałek także żołnierze, obrońcy Ojczyzny, zagrożonej zdesperowanych, wygłodniałych, upodlonych prawie zombiaków.

Ośmielają się rzucać kamieniami, napierają na druty z gałęziami w rękach, lżą strażników – to tak samo jakby bezcześcili majestat mojej Ojczyzny! W wiadomościach radiowych – jeden obrońca doznał urazu ręki, dwie inne osoby z obrażeniami przewieziono do szpitala. Czwarty na własne życzenie wypisał się z izby przyjęć. Wszyscy dostali setki laurek, rysunków, telegramów i depesz. Wylano na nich miliony ton wsparcia, solidarności.

Nigdzie nie słyszałem komunikatu o treści: dwustu wygłodniałych, niewyspanych, cuchnących, gnijących od wilgoci leśnej i bagiennej ludzi, z dziećmi na rękach oblano gazem pieprzowym, łzawiącym, strumieniami wody z armatek, poturbowanych, skutych po ich wyłapaniu, wyrzuconych ponownie na tamtą stronę granicy…

Dość!

Tak wygląda to z zewnątrz. A od wewnątrz? Co rozgrywa się pomiędzy strachem obu tych stron – śmiertelna trwoga ludzi, którzy muszą, powtarzam, muszą podjąć walkę o własne życie, o przeżycie. Nie puszczą rączki swoich dzieci, nie wypchną przed siebie swoich żon w ciąży – wszyscy razem ruszą na polska stronę. Bo tam jest cokolwiek, jest cień beznadziei. Ale Jest. Za nimi – stoi tylko mur. Drugi zacznie powstawać lada moment.

Ich orężem są gołe pięści ludzi do połowy już znikających w odchylni bezimienności. Zrozpaczeni, zdesperowani, otumanieni głodem, pragnieniem, brakiem snu i tą zdruzgotaną nadzieją na bezpieczne życie – chowani są w bezimiennych grobach.

DLACZEGO?

p.s.1. inteligencja – chyba żadne pojęcie nie ma tylu definicji, tak, jakże często skrajnie się uzupełniających, a i wykluczających. Ale jedna z nich wydaje się być nie podlegającą dyskusji: to umiejętność przewidywania przyszłych zdarzeń, by umieć się wobec nich przyzwoicie zachować.

p.s.2. Bóg, Honor, Ojczyzna. Jeśli pod tym sztandarem zginie polski funkcjonariusz, być może złamawszy ze dwa karki napierającym na niego uciekinierom, zostanie pośmiertnie odznaczony orderem, orłami, rentami.

Uciekinierzy nie mają chyba swoich orderów. Ich naturalne, niezbywalne prawo do życia może być nagrodzone tylko pogardą, upodleniem, a co bardziej w dążeniu do życia zagorzałych – nawet śmiercią! Za to z ręki dumnego Obrońcy.

p.s.3 Angela Merkel zadzwoniła do dyktatora. Dwa dni później uciekinierzy trafili do jakichś hangarów. Światło, pewnie ciepło, dzieciaki na suchych materacach. W komentarzach: jak śmiała ponad naszymi głowami, z pominięciem naszych przywódców…

p.s.4 Dlaczego wszyscy uchodźcy świata chcą za wszelką cenę dostać się do Niemiec?  DLACZEGO? Nikt nie chce zostać w najwspanialszej Polsce, kraju, któremu nawet raj nigdy nie dorówna. Dlaczego?

 

Masada

Ile par oczu na przestrzeni tysięcy lat spoglądało z twierdzy Masada na cofające się morze? Morze było i jest martwe. Jest piekielne? A może niebiańskie. Nikt nie wiek, gdzie jest jak? Ale jeśli ziemia jest odbiciem obu – to już chyba tu zostanę…

Add Comment