Jałowcowa
Był ważniejszy niż proboszcz. Ale nie grubszy.
Tamten pachniał, i ten też. Ale wódką.
Obaj chodzi ubrani na czarno. Proboszcz, wiadomo, a fartuch rzeźnika choć biały, był prawie cały czarny.
Tamten odmawiał zdrowaśki, ten też bez przerwy mamrotał coś pod nosem.
Tamten dawał chleb, którym najeść się mogła niewybredna dusza, ten – ciału mówił: nie ma! Ale trzymając się obitej blachą lady zwykł był dopowiadać półgłosem: pani przyjdzie za godzinę. Innych odpędzał machając ręką i wołał: jutro, jutro!
Bywało – stuka kobiecina, osłania dłonią refleksy świetlne na szybie bogato zdobionych drzwi, próbuje dostrzec, czy jest ktoś w środku?
– Czego tam? – odzywał się tubalnym głosem.
Uchylał drzwi. Taksował. Wpuszczał albo zatrzaskiwał je przed nosem.
– Cholera by cię wzięła, dziadu jeden! – nigdy głośno zdania takiego nikt nie wykrzyczał. Bo, pies, pamiętliwy był. Mógłby nie dać słoniny czy podgardla. A tu niedługo Wielkanoc i choć kawałek białej by się przydało mieć na stole.
Niekiedy chodził do piekarni, do mleczarni, posprzeczał się z szewcem Gruzinem, a kiedy księdza widział – chował się w bramie jedynej ocalałej kamienicy. Stamtąd, przemykał przez podwórko, zamykał się w chłodni, należącej do sklepu. Twierdza. Zakratowana, z metalowymi drzwiami, zamykana na chyba trzy sztaby.
Raz na jakiś czas musiał zadzwonić. Jeden telefon był na poczcie. Ale tylko do rozmów służbowych i telegrafii. A jeśli już, to trzeba było zapłacić za połączenie. Jak to czym? Pieniędzmi! Więc gramolił się na górę.
– Cholera, po co te schody takie zakręcone i wąskie – mamrotał, opierają się łokciem o ścianę klatki schodowej.
Nigdy nie pukał. Nie pytał, czy można, nie mówił dzień dobry, dziękuję, do widzenia. On po prostu – wchodził. Telefon stał na witrynce w korytarzu. Podnosił słuchawkę, nie przestając mamrotać.
– Cholera, jaki to był ten numer? – kiwał się nad tarczą aparatu, próbował nią kręcić. Ale szybko rezygnował. Stał z tą słuchawką w otłuszczonej ręce, a drugą rękę wciskał głęboko w kieszeń fartucha.
Znalazł. Wolno wysuwał rękę ściskającą kawałek kiełbasy.
– Jałowcowa – oznajmiał i brudnym paluchem, z paznokciami czarnymi jak jego myśli, wyznaczał wielkość gryza. Podchodził, kiełbasę wciskał dzieciakowi w buzię. – Masz, gryź. Matka ci takiej nie kupi. Bo nie ma za co. A ja ci mogę dać. Za darmo. Widzisz? Gdyby nie ja, nie wiedziałbyś, że taka kiełbasa istnieje. A jak smakuje! Jeszcze chcesz?
Ale tylko pytał. Nigdy dwa razy nie dawał.
– Pani mi tu wykręci. Cholera…
Wykłócał się z kimś z hurtowni albo masarni. Gestykulował, ciągle przegryzając tę jałowcową, której perfu, panoszył się w korytarzu, wciskał do pokoju, nawet do tornistra by nazajutrz… Uhm…
– Tylko niech mi kierowca nie podjeżdża od frontu. Z towarem – tylko od podwórza! Zawsze od podwórza niech podjeżdża.
Odkładał słuchawkę zazwyczaj obok aparatu. Na widełki ciężko mu było ucelować.
– Cholera… – kiwał się, patrząc tymi swoimi maleńkimi, przekrwionymi świńskimi oczkami. – Pani przyjdzie, przed szóstą. Odkroję kawałek wątroby wołowej.
Ale nigdy nie odkroił. Nie pamiętał, co mówił.
Odwracał się i wychodził z mieszkania. Pierwszy stopień, drugi, trzeci… Zszedł. Niekiedy na trzecim od dołu, tym najszerszym, siadał i usypiał.
Jałowcowa…
Niebo w gębie na szerokość brudnego kciuka. Dwa, niekiedy trzy razy w tygodniu! To prawie jak święta. Telefon był także na plebani. Ale tam rzeźnik nie chodził.
Ludzie widzieli. Zazdrościli. Nawet gadali.
– Parz pani, znowu do niej idzie. Ha! Pewnie z gołą ręką nie idzie.
– Pani, co pani. On dzwonić przychodzi.
Jałowcowa.
Gryźć szybko i od razu połykać? A może trzymać w buzi, lekko przygryzając, uwalniać soki, drażnić zmysły zapachem, smakiem, strukturą?
– Co pan robi! Niech mu pan nie daje tą brudną ręką! Jak Pan już chce dać, to odkroję, obiorę z tej brudnej skóry!
– Ale skórka była najsmaczniejsza! – wołały oczy przerażone wizją zbrodniczej akcji mycia kusoczka kiełbasy, zrywania z niej najdrobniejszego nawet kawałka skórki.
A ta miała inną od mięsa twardość, najdłużej pozostawała w buzi, nie pozwalała się tak łatwo przegryźć. Zazwyczaj wędrowała za ostatni ząb, żeby jeszcze na podwórku, za jakiś czas, czarować przetrawionym, ale ciągle jałowcowym smakiem.
Miało się to szczęście w życiu.
Add Comment