Kowal
Nasłuchiwały.
Krótko przed dziesiątą rano dobiegał przytłumiony, jakby spod ziemi, pisk zawiasu domykanej bramy do kuźni.
Dzisiaj kolej najmłodszej. Pochylona, z rękoma po łokcie okrytymi pianą, wcisnęła w dno miski niedzielną bluzkę z taką siłą, że rozerwała koronkę kołnierzyka. Przez chwilę stała w bezruchu. Powoli w kamień się zamieniała.
Rąk nawet nie opłukała. Nie wytarła. Szła przez podwórzec jak w lunatycznym transie.
Siostry nie odrywały wzroku od wykonywanej roboty. Nie śmiały się już od lat, nie rozmawiały w izbie. Gdy po zmierzchu matka zdmuchiwała płomień kopcidła, bez słowa szły do drugiej izby. Tam wszystkie trzy spały w jednym łóżku.
W kuźni panował półmrok. Oparła się o stół, lekko pochyliła. Usta zacisnęła jakby to były wnyki do łapania duszy. Palce wpiła w drewniany stół, na którym w Zielone Świątki ustawiają ołtarzyk przed domem. Dłonie wyraźnie wyczuwały strukturę drewna, które jak i ona – już dawno straciło czucie i wrażliwość.
– Mówiłem, cholero jedna, zdejmuj wcześniej, nie mam czasu!
Brudna, okopcona łapa chwytała za warkocz i odciągała jej głowę jakby była krnąbrnym, półdzikim koniem. Te prawdziwe, przywiązane przed kuźnią, zaczynały nerwowo chrapać, przebierać nogami. Na drugim krańcu kuźni młody kowalczyk wyjął podkowę z paleniska i położył ja na kowadle. Uderzyli w tej samej chwili. Iskry z rozpalonego żelaza sypnęły się z wściekłością na wszystkie strony. Ona – zapadała się w sobie, gasła razem z iskrami.
Kłęby pary stłumiły syk podkowy włożonej do wiadra z wodą. Zniewolone ogniem żelazo straciło wszelkie czucie.
– No, idźże wreszcie, nie stój jak jaka głupia. Poszła, won!
W kuchni starsza siostra dokończyła obieranie ziemniaka. Nóż umoczony w wodzie błyskał zimnym, niemym blaskiem. Jutro jej kolej.
Od lat głos ojca był w tej izbie jedynym dźwiękiem przeszywającym mrok bezsilności.
– Pokraka! Nie umiesz przesunąć miski, żeby nie rozlać zupy? Zejdź mi z oczu!
Kiedy wieczorem nie przychodził do izby, zaczynały się modlić. Żadna nie miała dość odwagi by sprawdzić, czy leży tam, w kuźni, opity, czy może…
Boże, zmiłuj się nad nami…
I zmiłował się…
– Kowalowo!
Drzwi do izby się uchyliły, ale światło poranka nie chciało tu wejść.
Stały, wszystkie cztery, a on, nagi, leżał na stole. Tym zielonoświątkowym.
– Kowalowo, umyłyście go? Ksiądz idzie! – Sąsiadka położyła dłoń na ręce kowalowej. – Kowalowo! Co wam?
Ksiądz zatrzymał się w progu. Wyciągnął rękę i przymrużywszy oczy, czekał na zapłatę.
– Kowalowo, Boga się nie boisz? Co z wami! Ludzie, bójcie się Boga, oczadzieliście? Toć trzeba kowala pochować! Ludzie Chrystusowy – ukorz się! – Sąsiadka syczała, trzymając się za głowę.
– Przecież wiem, że macie – ksiądz nerwowo poruszył dłonią.
Nie miała, nie chciała, nic już nie czuła, podwójnie umarła.
Wszystkie umarły.
Cały się świat im się zawalił.
Tyle lat wiedziały, co robić musiały, co robić było trzeba. A teraz? Kto im to wszystko powie? Kto świat na nowo poskłada?
Add Comment