Chodzenie po linie – do góry nogami

Notatka pierwsza:

Zacznę od post scriptum.

Nie mogę podziękować za zaufanie, bo nie mam kwalifikacji, by dokonywać analizy czy recenzji Pańskiego słuchowiska. Szczególnie tak osobistego i wyrazistego w nader materialnej postaci narratora czy podmiotu lirycznego.

Mogę co najwyżej zanotować kilka skojarzeń, konstatacji, może nawet pomysłów…

 

 

Mam taki karton. Wrzucam do niego wszystkie kable, kabelki, łączówki, interkonekty, przedłużacze. Bywa, że pilnie muszę z niego coś wyciągnąć. Chwytam za wystający drut, ciągnę, a plątanina wszystkich pozostałych chce się „załapać” wołając: mnie weź, mnie, weź mnie także.

Trzymam ten kokon spętanych wątków prądowych, brzmieniowych, transmisyjnych, przekaźnikowych, zasilających, uziemiających, a nawet antenowych! Każdy ważny i nieodzowny, fundamentalny i warunkujący uruchomienie systemu.

System. Na przykład: moje ja. Nazwijmy je dla niepoznaki: GiGi GoGo. Czyż nie jest to  efektowna przykrywka dla – dajmy na to – czyjegoś alter ego? Nie byłem w Paragwaju, jedynie leciałem nad tymi obszarami. Z wysokości przelotowej nie widać tego sławnego GiGi GoGo, salonu pięknych paznokci i najbardziej subtelnych technik makijażu. Nie widać też sąsiadującej z tym salonem kawiarni Asuncion. Kawę mają pewnie przedniej jakości, więc może kiedyś… To tylko jeden dzień i dziewięć godzin lodu z Berlina. Podróże przez myśli naszych obsesji trwają o wiele dłużej.

W samolocie ciężko się myśli. Ale przez tyle godzin można, będąc podszytym strachem, próbować uruchomić proces wiwisekcji. Będzie skażony tym strachem. Niektóre wspomnienia pozostaną w cieniu, inne wypełzną w sposób jednak stymulowany sytuacją. Na przykład pewnym momentem naszego życia. Czy jednak mówimy tu o wspomnieniach czy może o zjawiskach albo elementach psychotycznych naszego temperamentu?

Dobrze. Pozostańmy przy roboczym terminie moment lub wspomnienie.

 

Idę przez lodowiec. Biel nad głową, biel pod stopami, biel za i przede mną. Ale słońce nie rezygnuje. Przebija się przez powałę. Tu skubnie kawałek bieli, tam, zaplami ją lekką wilgocią. Idealna biała powierzchnia zamienia się w płachtę pełną coraz większych, mokrych plam. Wystarczy przyciąć promień – plama znika, roztopiony lód wraca do właściwej mu konsystencji.

Człowiek mówi to co ma do powiedzenia. Albo, co chce powiedzieć. Inny mówi, nic nie mówiąc, ale tym samym daje się poznać o wiele pełniej niż ten pierwszy. Słowa pierwszego – działają niekiedy jak zasłona dymna. Ten drugi… Warto zwracać uwagę, jakich słów nie wypowiada? Tu może być klucz do ominięcia wybiegu, którym chce się przed nami osłonić. Jest też trzecia sytuacja. Taka face to face. My mówimy i sami siebie słuchamy. Niekiedy myśli są tak intensywne, że otwieramy w głowie świat równoległy. Na przykład: Matka.

Mam z Nią i ja problem, i pan, i oni wszyscy także. Może nie każdy i niekoniecznie teraz znajduje się w epicentrum kwestii Matka, ale prędzej czy później apogeum nastąpi.

Milion aspektów: Matka jako ratunek, powód naszych nieszczęść, gwarancja pierwiastka mitycznego, bez którego żyć się da. (???). Zróbmy eksperyment. Wykreślamy słowa. Od najmniej znaczących do najważniejszych. Bez cienia żalu pożegnalibyśmy się z chlebem, wodą, majątkiem, nawet bratem. Na liście pozostałby alkohol, sen, światło, odgłos. Kto wykreśliłby Matkę?

Matka składa się… Ja widzę przede wszystkim ręce. Miała piękny uśmiech. Lecz jakakolwiek – w mojej ocenie – próba opisu szczegółów mija się z celem, bo Matka jest kosmosem.  A ten jest pozbawiony granic.

I najważniejsze. Jeśli nie dostrzegasz piękna tego kosmosu, nawigujesz w niewłaściwym kierunku.  Albo nie dotarłeś z manowców na błonie. Ucinam w tym miejscu podejrzenie o kompleks! Nie, to ślepy zaułek.

Moja lubiła bardzo piosenkę „Serce Matki”. Kazała mi często ją odtwarzać z płyty gramofonowej. Była osobą głęboko wierzącą. Dziś nie odważyłbym się Jej przytoczyć opinii Episkopatu, który uznał, że ta piosenka nie „jest autentyczną sztuką nakierowaną zawsze na świętość kultu”. A moim zdaniem, jeśli o świętości kultu mówić mamy, to Matka jest tu kategorią naczelną. Najważniejszą. Bez względu na to czy ocaliła, zabiła, odtrąciła, uratowała. Ona nie podlega ocenie. Aksjomat.

Pewien znajomy, człowiek współczesnego renesansu, otoczony najnowszymi osiągnięciami techniki i gadżetu, pędząc od jednego biznesu do drugiego, prowadząc równocześnie trzy rozmowy przez cztery telefony nagle zatrzymał się na rozdrożu.

– Gdzie ja, k.. jestem?

Dzwoni do asystenta.

– Gdzie ja k… jestem? Co to za droga? Mam skręcić w lewo czy w prawo.

Asystent, którego dusza na dzwonek telefonu chowała się zawsze za szafę pancerną, wydukał z siebie rutynową odpowiedź.

– Nie wiem, panie prezesie, ale zaraz się dowiem.

– Jak to nie wiesz, jak to nie wiesz? To po co ja ci dałem te telefony, laptopy, zobacz, sprawdź w internecie. K… Nie mam czasu. Zadzwoń albo nie, ja zadzwonię, to będzie szybciej.

W tym czasie dusza asystenta schowała głowę pod pachę, która się idealnie wpasowała między kolanami owiniętymi wokół pleców.

Być prezesem czy duszą asystenta? Czy dokonał pan wyboru? Ze wszystkimi konsekwencjami? Rozumiem, wybiera pan duszę… Nie? Jednak prezesa? Przykro mi, czas na odpowiedź już minął. A miał pan wielką szansę!

 

W tym, momentami, pańskim strumieniu świadomości wyczuwam jakąś nieszczerość. A mówiąc uczciwie – obawę, strach przed czymś, co Pan czuje, ale jeszcze nie widzi w postaci skrystalizowanej tego, że winnym całego zła, jakie się człowiekowi przydarzyło jest on sam.

Negocjowałem, wykłócałem się, taki byłem cwany i sprytny, przewidujący i zapobiegliwy. Tego wyprowadziłem w pole, tamtemu nie poskąpiłem, reszcie nie darowałem. I co? Co by było, gdym odpuścił, machnął ręka, nie dostrzegł, zamilkł?

– Taki mały, a taki hardy… – jeśli dobrze pamiętam słowa pańskiego bohatera. – Więc – cela numer sześć!

Gdzieś przeczytałem… Szczury zlizywały ropę z moich ran… Bo nałóg, bo byłem na głodzie, bo brak wsparcia, wiary, pomocy…

– Szefie, dzwonili, że mają Prince.

– To skocz, weź wagonik, bo mam już tylko dwie paczki.

– Ale, szefie, dziś środa, a w poniedziałek przywiozłem sztangę.

– Nie gadaj, Janek, leć i weź. Jak będą mieli dwie, to kup.

Zapaliłem, zaciągnąłem się, poczułem się nie jak rozbitek na bezludnej wyspie, ale jak jedyny człowiek na całym świecie siedzę nad kałużą oceanu. Błogość, spokój, bezpieczeństwo.

– Szefie, dzwonili z gazety, żeby do tego wywiadu dodać jakieś pana zdjęcie.

– W dolnej szufladzie coś powinno być.

– Ale – po dłuższej chwili odzywa się kierowniczka produkcji, – ale tu na wszystkich pali pan papierosa, a do gazety to chyba niekoniecznie takie…

– Też mi gadanie. Proszę popatrzeć dobrze…

– Nie ma bez papierosa.

Następnego dnia rzuciłem palenie.

Ja wiem. Łatwo powiedzieć. Ale musi być gdzieś jakiś błąd w systemie, ktoś, coś musi przesłonić tę ostrzegawczą lampkę przed przepaścią.

Patrzę przez wielkie okno. Dziesiątki, może setki jaskółek. Jaki sens w tym ich fruwaniu! Populacja ptaków zmniejszyła się w ostatnim półwieczu kilkukrotnie. Więc pięćdziesiąt lat temu, gdybym siedział przy tym samym oknie, fruwałoby tutaj tysiąc jaskółek?

Manowce wiejskiego myślenia. Ale przedzieranie się przez bruzdy świeżo przeoranej bólem świadomości o wiele mocniej dotyka niźli wyoranie owej bruzdy.

Więc PO CO wchodzić w tę bruzdę? Po co pozwalać tym zwielokrotnionym głosom stróżów moralności, prawa i obyczajności na perorowanie, toczenie psalmów poprawności i przyzwoitości? Jak woda w gąbkę, tak oni w naturę krnąbrną i zbuntowaną sączyć będą te chorały pustego słowia. Po panu, dostaną w ręce następnego GiGi Go Go, i kolejnego. Rzucą was na ziemię, dadzą pić lub nie. Potem zmienią ich na służbie koledzy, którzy właśnie wrócili z ciepłych domów, do których wasi kaznodzieje za chwilę się udadzą. Zdejmą spodnie, otworzą ciepłe piwo, włączą telewizor i będą ćwiczyć dzieci, żonę, stękną, bekną, usną, nie domyją, pod pierzyną się spocą, a rano wrócą i założą służbową komżę by głosić prawdy, wobec których buntowanie się jest dla jednych ważniejsze od – proszę wybaczyć – cudowania takich drożdży, kultur bakteryjnych, zawierających w nazwie przymiotnik: moralny.

Tyle na teraz. Muszę… a także i powinienem… Wrócę, ale jak uporam się, bo w przeciwnym razie….

 

Zamiast wstępu, który powinien był pojawić się na początku.

Idąc po linie – balansujesz. Jeśli poskromisz niecierpliwość i dochowasz staranności, czystości zasad i metod – zostaniesz linoskoczkiem.

Dlaczego więc będąc linoskoczkiem – człowiek przestaje być spolegliwy? Pozostaje Syzyfem, który nieustannie ginie z własnej ręki, która pacha cały ten oręż, w jaki wyposażyło nas życie?

Człowiek jednak nie lubi siebie samego. Ale lubi bardzo o tym mówić innym.

Add Comment