Może się mylę, ale najprawdopodobniej jest to jedyne miasto na świecie, które oficjalnie, wszędzie i na każdym kroku przypomina swoim mieszkańcom oraz sygnalizuje turystom, że oto znajdują się w „mieście morskim”. Hasło „Seestadt” widnieje przy drogach dojazdowych, na kierunkowskazach, przy głównych ulicach, w okolicznościowych wydawnictwach, na płytach gramofonowych i kasetach, widokówkach, plakatach, butelkach siedemdziesięcioprocentowego grogu, koszulkach, torbach, parasolkach. Sprawy morza są tam wszechobecne.
I nie jest to – jak miałem okazję się przekonać – działalność tylko merkantylna. Propaganda morska, której tajniki opanowali Bremerhaveńczycy niemal do perfekcji jest przejawem świadomie prowadzonej polityki morskiej i morskiej edukacji społeczeństwa.
Bremerhaven jest miastem bardzo młodym. Jego nazwa funkcjonuje zaledwie od kilkudziesięciu lat. Osada powstała w 1827 roku. Wtedy to burmistrz Bremy, Johan Smidt, nadał prawa miejskie dwóm wioskom rybackim. Jak powiadają tutejsi mieszkańcy, Smidt należy do tych nielicznych Niemców, którzy zrobili kapitalny interes, na miarę dziejów. Kupił za 73 tysiące talarów tereny leżące bezpośrednio u ujścia Wezery do Morza Północnego. Wiedział, że rozwój żeglugi doprowadzi do maksymalnego skrócenia czasu postoju statków w porcie. Z morza do Bremy jest ok. 60 kilometrów. Przewidywał więc, że wzrost tonażu jednostek, intensyfikacja ich ruchu na rzece zahamuje rozwój bremeńskiego portu. To stare hanzeatyckie miasto potrzebowało więc wsparcia, musiało rozpocząć budowę awanportu. Nie przewidział jednak burmistrz Smidt, że jego „dziecko” będzie niezwykle ambitne i żądne niezależności. Nie sądził też, że na przestrzeni kilku zaledwie pokoleń Bremerhaven – „port Bremy” zdystansuje i przerośnie swą założycielkę, zdominuje wszelkie funkcje morskie w tej części RFN.
Dziś (1983) miasto liczy ponad 150 tysięcy mieszkańców. Zaledwie! Rozbudowało się na obszarze 8 tysięcy ha. Czwartą część tej powierzchni zajmują akweny i kanały, 105 ha – miejsca rekreacji i sportu, 145 – lasy i parki. Z osiedla rolniczego, którego pierwsze ślady datowane są na 1091 rok przerodziło się Bremerhaven w groźnego konkurenta dla wszystkich nadmorskich miast Zachodnich Niemiec.
Tam przecież znajduje się największy w Europie terminal kontenerowy, największy port rybacki, równie duże przetwórstwo rybne, port pasażerski, nabrzeża, do których dociera najwięcej japońskich samochodowców z tysiącami pojazdów dla klientów w tamtej części starego kontynentu. Pretenduje Bremerhaven także do miana niemieckiego centrum kultury i nauki morskiej. Jest siedzibą narodowego Muzeum Morskiego. Od kilku lat mówi się o tym mieście jako o centrum niemieckiej polarystyki. Obok wspaniałego kompleksu wieżowców „Columbus Center” powstaje właśnie gmach Instytutu Polarnego, trzeba bowiem powiedzieć, że właśnie stąd, przed laty wyruszały na podbiegunowe morza ekspedycje naukowe. Bremerhaveńska Szkoła Morska należy do najpoważniejszych tego typu uczelni w tamtej części Europy.
Z powodzeniem konkuruje Bremerhaven z innymi miastami w organizowaniu atrakcyjnych imprez morskich i żeglarskich. Tam odbywają się kongresy i sympozja. Można powiedzieć, że współczesna zachodnioniemiecka wiedza o morzu – to ośrodki badawcze w Bremerhaven. Ich rozwój, przeszłość, teraźniejszość, wyniki badań zostały zaprezentowane w „Nordsee Museum”.
No i ten Kolumb… Nie tylko na pomniku.
– Jak dla świata Ameryka, tak dla Republiki Federalnej właśnie Bremerhaven zostało odkryte – mówi burmistrz W. Lenz. — Stąd właśnie, na zasadzie pewnej metafory, nasza sympatia dla Krzysztofa Kolumba. Rzeczywiście największa ulica nosi jego imię, najokazalsze budowle również. Dalej: apteki, restauracje, hotele, nabrzeża w portach, zespoły muzyczne, napoje w barach, słowem – to, co rzuca się przybyszowi w oczy w pierwszym rzędzie. Pomnik odkrywcy Ameryki, u stóp tych trzech wieżowców „Columbus Center” został tak ustawiony, by commodore mógł zawsze patrzeć w stronę Karaibów.
Owo przywiązanie do Kolumba ma inne jeszcze podłoże. W okresie exodusu Europejczyków za ocean właśnie z Bremerhaven, z największego obecnie portu pasażerskiego RFN – ”Columbus Caje” wyjechało ok. 9 milionów ludzi.
Z burmistrzem W. Lenzem rozmawialiśmy też o tym uzupełnianiu nazwy Bremerhaven słowami „miasto morskie”. Wpłynęło na to nie tylko geograficzne położenie tego ośrodka, jego gospodarcze znaczenie związane z „uprawą morza”. W Bremerhaven mieszaka wielu niemieckich marynarzy, tam cumują setki jachtów, na wodach Wezery uprawiają sporty wodne tysiące osób. Oni oddziałują na miasto, na jego charakter. Dalej. W miejscowych restauracjach można zjeść najświeższe ryby. Stanowią one atrakcję miasta. Restauracja „Natusch”, mieszcząca się na terenie portu rybackiego, kilka zaledwie kroków od największej w tej części Europy hali aukcji rybnych należy do – znów muszę użyć tego określenia – należy do najlepszych w Europie. Świadczą o tym nie tylko medale i dyplomy, ale także uprawnienia do stosowania najwyższych cen za serwowane potrawy. A ceny – ba, tego trzeba doświadczyć na własnej kieszeni!
A skoro już o pieniądzach… Morze i jego propaganda to także świetny interes. Dziesiątki sklepów pamiątkarskich przepełnionych jest symboliką morską. Do najdroższych porcelanowych serwisów do kawy należą te, których filiżanki mają na swych ściankach namalowane sceny z bremerhaveńskiego życia portowego! Modeli starych żaglowców, statków w butelkach, morskich latarni z pykającymi u ich stóp fajkę latarnikami, popielniczek w kształcie ryb, zapalniczek w futerałach ze skór wielorybów czy rekinów – moc. Gdyby kontynuować ten inwentarzowy wykaz zabrakłoby miejsca w „Morzu”. Nie wspominam o grafice, obrazach, sitodruku czy fotografii artystycznej. Muszę jednak napisać o książkach. Można je kupić na terenie całej Republiki Federalnej. W Bremerhaven jednak przesłaniają te morskie opowieści, albumy, fachowe podręczniki i naukowe opracowania witryny wszystkich księgarskich salonów.
– Nonsensem byłoby eksponowanie i reklamowanie w naszym mieście bawarskiego piwa czy tulipanów z Ruhrgebitu – powiedział mi H. Goes, szef miejskiego Biura Reklamy. W jego gabinecie oglądałem uginające się półki z okolicznościowymi wydawnictwami. Jednodniówki, tygodniki, miesięczniki, foldery, przewodniki, mapki, monografie, widokówki, plakaty – wszędzie morze, statki, sylwetki żeglarzy. Oraz znaki firmowe: Columbus Center, pomnik Kolumba, galion „Seute Deern”, żaglowca bodącego maskotką miasta oraz hanzeatycka koga z XIII wieku, prawdziwy skarb tamtejszego muzeum.
Na dobrą sprawę nie spotkałem pomieszczeń urzędowych, biur, instytucji, w których nie byłoby na ścianach fotografii morskich. Nawet w dyrekcji bremerhaveńskiego przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej, zamiast sylwetek starych autobusów czy tramwajowych wagonów – jachty.
Szanujący się obywatele miasta mają również na swoich wizytówkach symbolikę morską. Jeśli nie jest to róża wiatrów czy sylwetka kogi to przynajmniej umieszcza się tam te dwa słowa „miasto morskie”.
Mieszkania. Jeśli przychodzi się do Niemca w Bremerhaven po raz pierwszy to wiadomo, iż zaproponuje on zwiedzanie swojego domu. Przedmiotem bowiem swoistej rywalizacji sąsiedzkiej są tzw. kellerbary czyli piwniczne barki. W nich koncentruje się cała pomysłowość gospodarzy. Niekiedy niebywałym kosztem tworzą oni tam… stare portowe tawerny. Do łez wzruszyłem jednego z przyjaciół upominkiem, którym był plakat z naszych tegorocznych Dni Morza. Zawisł w centralnym miejscu piwnicy jako element niepowtarzalny, taki, którego nie można kupić w miejscowych nautykwariatach.
Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś z czytających te spostrzeżenia powiedział: „Oni mają bzika! Morskiego bzika!”.
Święte słowa! Dodam zatem jeszcze kilka uwag. Mieszkaniec Bremerhaven przynajmniej kilka razy w roku odwiedza Muzeum Morskie. Choćby po to, by z ogromnego stelaża wziąć kolejny numer muzealnej gazetki z licznymi quizami na tematy morskie. Jest obecny, wraz z całą rodziną, na wszystkich imprezach tzw. „Bremerhavener Sommer” czyli naszych Dni Morza, ale trwających dwa, trzy miesiące. Jeśli chce iść na spacer – wędruje na bulwar wzdłuż Wezery. Co drugi pracuje w przedsiębiorstwach gospodarki morskiej lub firmach z nią związanych. Weekendy spędza na wodzie. Swojego gościa bezwzględnie prowadzi na przystań, skąd ruszają na wycieczkę po porcie liczne statki wycieczkowe. W domowej lodówce ma więcej ryb niż mięsa. Zna przynajmniej kilka piosenek morskich. W ogródku stawia maszty, na których, w dni świąteczne i niedziele wciąga się galę banderową. Wskaźniki kierunku wiatru – to oczywiście sylwetki żaglowców. Jeśli uprawia sport, to obok piłki nożnej jest to pływanie lub żeglowanie. Godzinami moczy się w jednym z kilkunastu miejskich basenów. Każda klasa szkolna przyjemniej raz w roku płynie na pokładzie „Rollanda z Bremy” na Helgoland… A w weekendy, ci którzy mają motorówki, niewielkie jachty – wypływają na wattermeer, gdzie łodzie podczas odpływu osiadają na dnie koryta rzeki. Cały dzień biwakują, grillują, łowią małe kraby i raczki, gotują je w wielkich garach, zapijają piwem, a o zmierzchu wskakują na pokłady i czekają, aż przypływ uniesie ich łodzie i pozwoli wrócić do nabrzeża.
Starczy? Tak, mają morskiego bzika. Albo inaczej – jest im to morze po prostu potrzebne do życia. Cała morskość, wszechobecna w dzień powszedni i święto stanowi rzecz normalną, nieodłączną. Na pewno nie chodzi tu o modę czy snobizm. Te zjawiska mają sens, gdy odbiegają od ogólnego, obowiązującego w danej społeczności porządku. Warto więc zastanowić się czy tylko historia miasta oraz jego współczesny, gospodarczy interes tak totalnie zaistniał w świadomości Bremerhaveńczyków? Zapewne wszystko to jest również efektem konsekwentnej propagandy morskiej. Tego, że np. partyjne emblematy SPD, którymi oblepiono miasto w czasie jesiennej walki wyborczej (1983) też zawierały morskie elementy. Jest to skutek na tyle świadomej, sterowanej działalności, że jej nieobecność, brak owej „morskiej oprawy” wywołuje prasową krytykę. A więc niekiedy nagina się wręcz tradycyjne znaczenia słów i obiektów do funkcji związanych z morzem. Przykładem ZOO. Oczywiście jest tam wspaniałe akwarium, są foki i białe niedźwiedzie, ale więcej małp, sów, nocnych gryzoni z ostępów leśnych, tropikalnego ptactwa i czworonogów z afrykańskich sawann. ZOO jednak ma w oficjalnej nazwie brzmienie: „ZOO przy morzu”.
Gdyby Cicero znalazł się w Bremerhaven zapewne utwierdziłby się w przeświadczeniu o uniwersalności sformułowań jakie zawarł w swym traktacie „O państwie” gdy charakteryzował portowe miasta. Poznawszy Bremerhaveńczyków napisałby też, że „kiedy nawet ciałem przebywają w domu, to jednak duchem uciekają stamtąd i włóczą się po świecie”. To ludzie morza.
Tak, myślę, że określenie „Miasto morskie – Bremerhaven” jest po prostu prawdziwe.
P.S. Tę „widokówkę” z Bremerhaven chciałbym zaadresować przede wszystkim do gospodarzy naszego wybrzeża. Z dobrych wzorów lub sugestii wręcz powinniśmy korzystać. Ryzyko – żadne, efekt – potwierdzony doświadczeniami innych.
Tekst i zdjęcia Marek Koszur
Add Comment