Czas Przekrętnik

Czas Przekrętnik

Od pewnego czasu, nomen omen, odnoszę wrażenie, że stajemy się jednią w dwóch postaciach.

Czas i ja.

Pierwszy raz zauważyłem go w… chmurach. Dzień był malarsko realistyczny. Ultramarynowe niebo, ociekająca jasną zielenią przyroda i chmury. Ale jakie chmury. Rokokowe i śmietankowe, lukrowane i nadymane.

Zatrzymałem się.

Pierwszy raz w życiu zauważyłem, że na niebie są chmury.

Intuicyjnie zawsze omijałem kałuże, wyboje, dziury w jezdni i chodniku, koleiny na polnej ścieżce, wystające korzenie na leśnym dukcie. Nie zwracałem na nie uwagi, bo po co, ale chmury? Całkowita ślepota!

Właściwie to przypominam sobie tylko jeden fakt… Sierpniowe noce, spadające gwiazdy, wtapianie się w wilgotniejącą trawę, by wypatrywać gwiezdne, meteorytowe smugi i z wypiekami na kilkuletniej twarzy prześcigać się pomysłami na świat naszej dorosłości!

Ważne było wtedy, aby na niebie nie zapóźniła się po zachodzie najmniejsza choćby chmurka, która przeszkadzałaby w widowisku.

Kiedy Olo dowiedział się, że za pół roku będzie miał 5 lat, tysiąc razy dziennie informował wszystkich o tym fakcie. Szybko jednak zmodyfikował komunikat – ja mam 5 lat! Nie przyjmował zrazu uwag, że jeszcze nie, że jeszcze trochę musi zaczekać. – To cię nie zaproszę na moje urodziny! – wołał,  jeśli ktoś stanowczo korygował jego przekonanie o dorosłości.

Leżąc na trawie, rozgrzebując nosem galaktyki i mleczną drogę przekrzykiwaliśmy się w licytacji, za ile lat będziemy latać rakietami tak, jak teraz rowerami nad pobliski stawek, pełen żab, bazi i trzcinowych witek.

Do niedawna trzy kilometry w jedną i trzy w drugą, bez względu na pogodę, porę roku i nastrój, gulaliśmy z czasem idąc zgodnie brzegiem morza. Któregoś razu Ignacy poszedł ze mną. Daleko, dziadku? Do tych zielonych schodów. Ale których, nie widzę? – denerwował się dowódca statku kosmicznego 'Be-Ę’, którego zalety wymieniał mi podczas prezentacji na podłodze jego poddaszowego pokoju. Poszliśmy. Ostrzał pytań: a dlaczego? stawał się z każdym krokiem coraz bardziej zmasowany. Ignacy wskakiwał po kolana w wodę, testował strukturę dna, przygotowywał mapę dla nadchodzącej dopiero na świat swojej siostry o tajemniczym imieniu na literę „F”, co wyznał mi w największym sekrecie. Nadawaliśmy nazwy Zakolom Ruchomych Piasków, Wydmom Urwistego Wybrzeża, Żwirowej Zatoki, Podskakujących Fal O Białych Kitkach. Na brzegu ustawialiśmy kamyki, robiliśmy znaki na mokrym piasku, układaliśmy patyki. Słowem – profesjonalna mapa wybrzeża, aby panienka F. miała orientację, gdzie może, a w którym miejscu nie powinna się bawić. Grobla Z Czarnego Piasku – to w najwyższym stopniu miejsce, którego nie mogliśmy jej rekomendować.

Ja szedłem cały czas prosto, niemal nie zatrzymując się. Ignacy jak pszczoła bez statecznika wirował wokół, a energii miał ciagle w nadzwyczajnym nadmiarze. Ignasiu! Biegnij sto metrów do przodu, zrób znak na piasku, wróć, miń mnie biegnąc w kierunku, z którego idziemy, tam też zrób znak i wracaj, zobaczymy, czy ja w tym czasie dojdę do pierwszego znaku, który zrobiłeś na piasku.

I tylem go widział. Gdy ja robiłem sto kroków, on przynajmniej czterysta. W tym samym czasie. Jasnym stało się dla mnie, że czas trzyma jego, a nie moją stronę.

Od pewnego czasu nie chodzę już brzegiem morza. Tuż obok mam promenadę. Dystans podobny. Pokonuję go w jakże odmiennym, chciałby się powiedzieć, znakomitym stylu. Nogi w kostkach się nie wyginają grzęznąc w mokrym piasku, pięty nie wbijają się w rozmokły brzeg spowalniając tempo i psując styl lewitującego marszu. Wygodne obuwie trakingowe, apaszka, kaszkiet zgodnie z grzywką, przechylony lekko na prawą stronę. I wio! I co? Jak się kolega Czas zapatruje na moje sąsiedztwo? Mógłbym spróbować nawet lekki truchcik, albo szpanerską postawę chodziarską. A Ty, koleżko? 60 sekund na minutę? I nic, nic więcej?

Wigilijne popołudni 2019 było wyjątkowo słoneczne. Lekki wiatr, umiarkowana wilgoć w powietrzu, a na trawnikach – inwazja stokrotek. No, i jak tu nie ruszyć na spacer z Czasem? Do rutynowego stroju – przeciwsłoneczne okulary, psiknięcie perfumem i porcja swingu w szpanerskich słuchawkach. Po chwili zegarek wydał oczekiwany sygnał – na wyświetlaczu napis – Trenujesz? Nie, nie muszę, to dla mnie standard… I poszedłem… Z wdziękiem bobsleisty mijałem raz lewą raz prawą strona człapiące gromady rodzinnych ekip z calej Polski. Tu okutany dzieciak na hulajnodze, tam teść klarujący przyszłemu zięciowi prawdy życiowe, dalej dwie matrony z tapirem z lat sześćdziesiątych chyba, bo wyglądały jakby to były konstrukcje z nierdzewnego drutu, który ktoś nieumiejętnie próbował rozsupłać. Przyspieszałem i zwalniałem, istny easy rider, w takim samym tempie schodzący i wchodzący po schodach oddzielających poszczególne odcinki promenady.

Na ostatniej, najbardziej odsłoniętej prostej do naszej dwójki, dołączył… Cień. Ale czyj? Czas nie ma cienia. Ja, ja mam, ale nie taki! No, niby daszek kaszkietu podobny do mojego, frędzle apaszki – co prawda w innym kolorze, ale w kształcie niemal identyczne… No ale nie, ta sylwetka, te zaokrąglone plecy i zwisające szympansowo dłonie… No, no… moje. Jedna w, a druga bez rękawiczki…

Ale to jakaś pomyłka! Czy tak może czuć się człowiek o inkryminowanym tu cieniu?

Czas, jak zwykle bezczelny i nie zważający na maniery szepnął – odwróć pytanie…

Czy ten cień może się czuć tak jak ja? Albo, czy mimo takiego cienia… ?

* Cz. Miłosz, Wiersze wszystkie. Wydanie uzupełnione, Znak, Kraków 2015

Add Comment