Drzewo uświadamia sobie, że zostało śmiertelnie ranione dopiero po… kwadransie.
Ile taktów mógłby w tym czasie zapisać Mozart? Jak wiele pociągnięć pędzla… Ile słów zdąży rzucić na czystą kartkę nasz umysł zanim skonstatuje, że to… koniec? Że te ostatnie piętnaście minut życia to już niespłacalny kredyt? A może wręcz nadużycie, wyłudzenie? Ostatni kwadrans… Gdyby ręka mogła go opisać…
Śniłem kiedyś pojedynek. I nie mogłem się zdecydować, czy ma to być takie kowbojskie strzelanie czy może dziewiętnastowieczne, arystokratyczne mordowanie?
Strzelamy razem czy jednak on strzela pierwszy, a ja… ja już nie strzelam?
Więc pierwszy strzelę ja. A jeśli spudłuję… Nie, no nie, nie powinienem.
Ale jeśli jednak nie trafię?
Może zacznę od wariantu prostszego – on celuje, ja czekam na wystrzał, on pudłuje…
Co bardziej targnie moją emocją – że przeżyłem? Czy to, że opanowany radością z ocalonego życia, celnie wymierzę i kropnę mojego przeciwnika prosto w łeb? Trafię, to jasne! Będę patrzył, jak się przewraca, jak rozchyli dłoń trzymającą dymiący jeszcze pistolet, na trawie dostrzegę gęstą krew i wolne od wszelkich namiętności jego czoło…
Śliwka w czekoladzie czy landrynek? Zostać katem czy ofiarą? Trafić – być trafionym?
Każdy wybór jest zawsze gorszym złem.
Czym różnią się wybory?
Z punktu widzenia mechaniki procesu myślowego – niczym. Dokonując wyboru kierujemy się zawsze i przede wszystkim naszym interesem. Wynalazca landrynki lub landrynka (obie formy poprawne), wielki radziecki cukiernik Łandrin stał się sprawcą jednej z największych katastrof w dziejach ludzkości, gdy w 1848 roku wyprodukował ten typ cukierka. A miał wybór! Mógł landryka nie wynaleźć. Górę wziął jednak jego egoizm. Łandrin nie dość, że chciał na wynalazku zarobić to przede wszystkim zaspokoił swoją jakże niską, egoistyczną żądzę delektowania się smakiem landrynki. W konsekwencji przyczynił się do rozwoju próchnicy na niespotykaną wcześniej skalę.
A gdyby się zastanowił, gdyby dał sobie te piętnaście minut na przemyślenie, może odstąpiłby od morderczego posunięcia, które bez wątpienia podpowiedziałby mu… rozsądek!?
Proszę? Oczywiście – wykazałem się puszystą naiwnością. Kto zrezygnuje z przyjemności przywalenia komukolwiek? Podejdź do lustra, ale szybko, pomyśl o jakimś wrogu i przyłóż mu… I co? Widzisz swoją minę? Oto ona, prawdziwa, nasza własna zbrodnicza natura. W skrytości ducha nawet synowi życzysz, aby nie zrealizował planu, który nie jest zgodny z twoimi oczekiwaniami.
No więc wróćmy do kwestii podstawowej: mamy trupa lub sami nim jesteśmy. Wybieramy wariant pierwszy. A każdy wybór – pamiętamy… Zatem z tym naszym trupem zawsze jest pewien kłopot.
Negocjacje z nim nie są już możliwe. Na perswazje też nie zareaguje. Nasze sumienie okryje się wyrzutami na kształt trądu. Obrzydliwe! Tak było… Bo dziś możemy naszą świadomość poddać regeneracji, wrócić do jej ustawień początkowych, choćby w laboratorium Westworldu. Dobrotliwy Anthony Hopkins przywróci nas do ustawień fabrycznych. Dekalogowych.
Czym zatem są nasze stany emocjonalne i psychiczne, które w odróżnieniu od obojętności – zawsze prowadzą do katastrofy? Błędem systemowym, errorem wynikającym z braku aktualizacji czy może – o, bogowie – głosem naszej natury przebijającym się przez pancerze kolejnych etapów naszego się cywilizowania? Tak, to efekty naszych wyborów, nas, dzieciątek Bożych, cudu wszechświata – bubli wcielonych, nagniotków na ziemi nieskalanej stopą pielgrzyma…
Straszna wichura. Mewy z trudem wiszą nad promenadą. Nerwowo rozglądają się wokół, szczególnie te wielkie, pokraczne, zawodząco-krzykliwe. Podobnie chybotliwie idą pod wiatr plastikowi ludzie, ich dzieciaki jeżdżą na hulajnogach z odrzutową prędkością, a na ławeczkach… na wszystkich – niewzruszenie siedzą półmumie… Wcale nie hopkinsowe hosty z Westworldu, ale cieleśni, trawieni zgagą, podatkami, nadciśnieniem i zgryzotą – ostatni już prawdziwi ludzie. Egzemplarze wpatrzone w… przedsiebie. Nie w horyzont, nie w morze czy piasek, ale właśnie w przedsiebie.
Ludzie pozbawieni już możliwości wyboru.
Rzadziej parami, zazwyczaj w pojedynkę. Dziwnie ubrani, w niepasujące do ich szarości kolorowe szmatki, kurtki, plażowe klapki lub tenisówki. Za małe były już na synową, za duże na zięcia, więc mama sobie je weźmie nad morze, będzie ładnie wyglądała, jak taka wczasowiczka! Dłonie zazwyczaj mają splecione w rezygnację, usta lekko podbite w górę. Nie optymizmem a źle wykonaną protezą. I oczy. Sztuczne. Widzące tylko przedsiebie. Żadnych wspomnień i sentymentów. Nawet jeśli jakaś miła chwila z młodości przeciśnie się przed te oczy to na zasadzie zakłóceń w propagacji – jedna fala wskoczy na ułamek sekundy na częstotliwość innej. I oni ją akurat wyłowią. Tylko na błysk chwili, na szczęście.
A swoją drogą, skoro o patrzeniu już mówimy… Widziałeś kiedyś szklane oko? Trzymałeś je w dłoni? Bawiłeś się nim? Próbowałeś cokolwiek przez nie zobaczyć? A wiesz, że są ludzie, którzy mają tylko takie oczy? I tylko przez nie patrzą na świat. Podobno widzą o wiele więcej niż wszyscy inni.
(Divertimento B-dur, KV 137. Ma w sobie coś z Albinoniego, Pachelbela, Barbera. Taką trupią podtonację. Ciekawe, że właśnie teraz ją wysłyszałem).
Siadam niekiedy na skraju takiej mumiej ławki…
Oni zazwyczaj mnie nie dostrzegają. Potrzebują czasu, by z przedsiebia wrócić do realu. Jakby wybudzeni, rozglądają się, poprawiają fryzurę, zaglądają do torebki, czegoś szukają w kieszeni. Ten i ów uśmiechnie się nawet, chrząknie, niby zagada do siebie, ale najczęściej, jak spłoszeni wstają z ławki i idą zazwyczaj w byle jaką stronę. Najpierw rzut oka w lewo, potem w prawo, znów w lewo – zaraz, gdzie ja jestem, skąd przyszedłem, dokąd zmierzałem? To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Zagubieńcy… Życiowe przybłędy…
Profesor Doroszewski konstatował: ten, co się przybłąkał, co błąkając się zawędrował gdzie, przystał do kogo; przybysz niewiadomego pochodzenia i nieokreślonej pozycji społecznej, włóczęga.
Czyli – w gruncie rzeczy – ty, ja, każdy z nas. Nie mam racji? Udowodnij, że to ja się mylę.
Jeden wyjątek – Hulewiczowy ‘Przybłęda boży’? To jedno wiadomo ponad wszelką miarę – był… Beethovenem. A teraz – kim jest? Może mną? A może Janem Krzysztofem?
Wszyscy jesteśmy po trosze wszystkimi, nigdy tylko nami samymi.
(Na marginesie, pięknie zauważył prof. Brückner: nie zdajemy sobie wcale sprawy z zanieczyszczenia mowy różnymi przybłędami).
Przybłędą być… A jeśli nie nim, to kim?
Zatem – ławkowicze. Zazwyczaj skąpani w cierpieniu czują się w swoim przedsiebiu we właściwym miejscu. Tam nie ma już emocji. Tam są tylko fakty – nie podlegające ocenie, dyskusji, wyborom…
Fakty…
Zjawiska (…) takie, jak przekonanie, zwątpienie, radość, smutek, pragnienie, przypomnienie, marzenie, które są dostępne bezpośrednio tylko temu jednemu osobnikowi, który je przeżywa, nazywamy zjawiskami lub faktami psychicznymi. To pogląd i twierdzenie Stefana Baleya, twórcy polskiej psychologii rozwojowej, wychowawczej i społecznej. Wierzyć naukowcowi? Wszak pracował w szpitalach psychiatrycznych, analizował problemy psychologii wieku dojrzewania oraz wpływ wojny na psychikę młodych ludzi, obserwował ich przeżycia religijne, zajmował się psychologią twórczości literackiej. No przecież to nic konkretnego! A tym bardziej – normalnego (!). Jedno co ważne – przez jakiś czas był nauczycielem matematyki. Ale czy to wystarczy by autorytatywnie wypowiadać się w sprawie na przykład przedsiebia?
Jak o normalności wyrokować może badacz nienormalności?
What Dreams May Come… Robin Williams w swojej najlepszej roli. Albo w sytuacji, w której właściwie nie musiał grać – bo był sobą.
Żona namalowała ich dom marzeń w najcudowniejszym miejscu na… No właśnie, gdzie? Wizja była jak żywa; farby nigdy nie wyschły, malowane kwiaty przechylały się w podmuchach malowanego wiatru. To miał być ich świat. Ale córka i syn zginęli w wypadku drogowym. Żona odebrała sobie życie po tym, gdy on od niej odszedł, bo tak bardzo pogrążyła się w żałobie po dzieciach, że w swoim przedsiebiu nie miała już dla niego miejsca.
Historia tak banalna, że bardziej tragicznej wymyślić nie można.
Williams (Cris Nielsen), tak przez całe życie racjonalny, wyzbyty poezji, której miejsce w całości zajęła dobroć, wyszedł ze swojego filmowego przedsiebia, wynurzył się z tej otchłani rozpaczy i ruszył do piekła, przez morze bez reszty wypełnione trupami wielkich marzeń (wśród nich był także jego ojciec). Ominął wszystkie podstępy szatana. Uwierzył, że odnajdzie kobietę, którą tak mocno kochał. I znalazł ją, i swoją do niej miłością zburzył mur zapomnienia, jaki piekło buduje w pamięci każdego człowieka. I nie powtórzył błędu Orfeusza – zamiast wyprowadzić ukochaną z Hadesu – został z nią, zamieniając piekło w dom z malowidła ciągle żywych farb.
Wolno przesuwam się na dopiero co opuszczone miejsce na nadmorskiej ławce. Może jeszcze zdążę choćby wejrzeć tylko w ten wymiar, tę przestrzeń, która wolno gaśnie i zamyka się za odchodzącym na północny, mroźny wschód człowiekiem? W jego przedsiebie.
Nie, nigdy mi się to nie udało.
Innym razem, innego zagadnąłem…
– Ach… – przyspieszony oddech, rozwarte źrenice, ot, typowa reakcja człowieka wybudzonego, wyrwanego z przedsiebia… Nie krył zagubienia, dezorientacji, nawet zawstydzenia czy skrępowania.
– Gdzie jest lepiej?
– Tam… Bo tam wszystko jest jeszcze możliwe choć zupełnie nieosiągalne. A tutaj, co? Chcieli mieć kilka dni spokoju, beze mnie, więc kupili mi pobyt zdrowotny. A mnie jest już wszystko jedno, gdzie jestem, bo i tak, jak tylko mogę, uciekam tam, wie pan…
– No, wiem… Ja też tak robię…
Nie, nie. Nie budźcie mnie
Śni mi się tak ciekawie
Jest piękniej w moim śnie,
Niż tam, na waszej jawie
Bo tu, po tej stronie rzęs,
Cudowny bezsens sprawia,
Że bezlitosny sens
Moich spraw sensu nie pozbawia.
Więc jawą nie nudźcie mnie!
(…)
Nie, nie, nie budźcie mnie!
Śni mi się tak ciekawie.
(aut. Jeremi Przybora)
Przecięcie wzdłuż czy w poprzek? Oczywiście, to pierwsze… Bo tylko ono jest pewną formą uwolnienia na siłę połączonych dwóch podobnych jedynie do siebie połówek. Jedna jest mniejsza od drugiej, nie jest lustrzanym odbiciem tej pierwszej. Zastanów się a przyznasz mi rację: człowiek to jakiś poprodukcyjny odrzut. Jedność z dwóch półczęści. Tak wyszło.
Może to był piątek, początek weekendu i Konstruktor znużony całotygodniową pracą, upchnął w trzewia wszystko co zgarnął z warsztatu, zakleił i gniota zdjął z taśmy produkcyjnej.
– Albo będziesz, albo nie… Nie mam już do ciebie serca – wytarł spracowane dłonie o poły fartucha, zdjął go przez głowę, rzucił na oparcie krzesła i wyszedł, nie domykając drzwi Nieba.
Z Olem oglądałem kiedyś atlas anatomiczny. Nie, nie podobały mu się mięśnie. Te takie prążkowane, czerwone, szczególnie na twarzy. Ale detalicznie odwzorowany układ kostny wzbudził jego wielkie zainteresowanie.
– A jak się ta kościa łączy z tamtymi kościami?
Próbuję korygować błędy językowe, ale Olo jest bardzo skoncentrowany na inżynierii budowy człowieka. Ogląda swoje palce, wygina je, wykręca.
– Tak jak twoje klocki – przykładasz i wciskasz. To są stawy.
– No… Mass rację… – trzy przednie górne zęby zwolniły miejsce dla tych „wiecnych”, jak stanowczo sygnalizuje mi pierwszoklasista, new student Olo, którego nowy, własny (!) portfel wypełnił się kilkoma zębuszkowymi banknotami.
Czy coś bardziej może zaspokoić próżność dziadka niż uznanie jego wiedzy przez wnuka, który niemal każde nowe zjawisko postrzegane wokół wita okrzykiem eureka?
Na plażowym piasku testujemy nasze kręgosłupy. Olo wygina się we wszystkie strony. Lewą stópką rzeczywiście drapie się za prawym uchem!
– Bo ty już jesteś stary, dziadku i niedługo umarniesz – Olo kwituje moje próby wirtuozerskiego założenia nogi na nogę, gdy już rozsiadłem się w wygodnym plażowym fotelu.
Pobiegł skakać przez fale. A wszystko w choreografii dance macabre…
Jego przedsiebie jeszcze się nie zawiązało, jeszcze nie miałoby co ogarnąć.
Kiedyś przeprowadziłem test. Kandydaci na reportażystów radiowych.
– Zrób reportaż o sobie…
Konsternacja. Ale ja nie byłem kosmonautą, ja nie rodziłam w taksówce, ja nie uratowałem tonącego…
Media wybierają ludzi, którzy wybierają ludzi by pokazać ich innym.
Parafrazując prorocze słowa pewnego Rzymianina, który dzielił ludzi na żywych, umarłych i tych co na morzu – ja powiedziałbym: i na ludzi, którzy pracują w mediach.
– A może ładnie myślisz lub ślicznie śnisz? – lekko drwiłem.
Pytanie zawsze pozostawało bez odpowiedzi, pomijając głupkowate komentarze.
– Podziel kartkę na dwie kolumny. Nad lewą postaw plus. Po prawej stronie – minus. Wypisz dziesięć twoich cech pozytywnych i negatywnych.
Mniej interesowało mnie, kto co wpisze, ale od której kolumny tę wyliczankę zacznie. Tych „prawicowych” niemal od razu akceptowałem. I kwestią czasu było, jak ich zbalansować, z tej ich minusowej tendencji wyciągnąć do poziomu równowagi. Łatwiej człowieka dowartościować niźli postawić go na twardej ziemi. A tylko taki człowiek będzie prezentował w mediach świat zbalansowany. Sam nigdy nie ulegnie ideologizacji, tendencji czy politycznemu upośledzeniu.
Niestety, nigdy mi się ta sztuka nie udała. Nie wychowałem ani jednego ucznia. Bo nie było i nie ma zapotrzebowania na reporterów, którzy relacjonowaliby wydarzenia z przedsiebia innych ludzi.
– Ludziska mają tyle problemów własnych, że nastrój poprawić im może opowieść o jeszcze gorszym losie innego człowieka!
Jest coś na rzeczy. Biją go, mordują, okradają i bez przerwy zabijają. Patrzymy przejęci i rozgorączkowani, nie bacząc, że mleko wykipiało, dziecko z łóżeczka wypadło a kot spałaszował mężowskiego schabowego. Uwielbiamy patrzeć na nieszczęścia innych ludzi. Jakoś nam wtedy lepiej, że to jednak coś podobnego nie nam się przytrafiło… No, nie jest jednak tak źle…
Dlatego dziś praktycznie nie usłyszysz w radiu prawdziwego reportażu literackiego. Prawdziwego. Literackiego. Wprost z przedsiebia.
Bohaterka pierwszej serii Westworldu, robot ukształtowany w piękną kobietę, zapytana przez jej programistę o cel, do którego dąży, o… marzenie, mówi o samoświadomości. Rejestruje bowiem, po pewnej modyfikacji oprogramowania, swoje doświadczenia, zatrzymuje i wywołuje wspomnienia, zapamiętuje koleje swojego losu.
To dalece uogólniona interpretacja i obserwacja, ale korzystam z niej dla lepszego wyłożenia pewnej myśli.
Anthony Hopkins, główny korbowy tego westworldowego świata, uzyskawszy nad nim panowanie w sposób chyba nie do końca jednak uczciwy (znów problem z dobraniem słowa) – czyżby nie dopracował swojej sprawczości, a może świadomie pozostawił w niej lukę, by hosty, roboty jak żywi ludzie mogły wejść na tak wysoki (słowo, słowa, kto poda mi właściwe słowo) poziom samoświadomości, że będą w stanie nam – ludziom – no właśnie, co? Po co robotom samoświadomość? Czym różniłby się boski człowiek od zbudowanego przez tegoż – swojego replikanta, ale w pełni świadomego? Sens i cel budowania robotów rozumiem i popieram, ale robotów – ludzi?
Kostka lodu rozrzedziła kolor trunku… Patrzę na świat przez finezyjnie wyprofilowaną szklankę, odwołującą się do talii Venus z Milo. To jedna z metod na zmianę optyki patrzenia na świat…
Hm… A może – znów sięgnąć po metodę a rebours – to my z naturalną samoświadomością z wolna stajemy się robotami, ale z… zanikającą świadomością, gubiącymi wspomnienia? Tak, to miałoby sens. Tracimy nasze przedsiebie. Jałowiejemy, ogłupiani i pobudzani tanimi ideami, nakierowywani na ślepą konsumpcję, nie słuchający Haydna i Purcella, nigdy w życiu nie dotykający klawisza fortepianu, nie przeczytawszy żadnej książki do końca…
Tak, stajemy się podhostami? Mechanicznie odgrywamy naszą rolę.
Podobno…
Podobno przed przyjściem / powrotem na ten świat wpadamy na szybko do garderoby, wybieramy sobie nowe wcielenie, nową rolę, dobieramy do niej kostiumy, makijaże, ale w gruncie rzeczy nie ma to dla nikogo większego znaczenia, bo gdy cięcie miecza utoczy ostatnią z naszych funkcjonalności – wrócimy do tego samego magazynu i zastanawiać się będziemy nad nową rolą w nowym (znów – błagam o słowo) wcieleniu?
Mój cicero po zaświatach tak przynajmniej twierdzi i z pewnym zniecierpliwieniem próbuje mnie w tym przekonaniu umocnić. A ja, masz pecha, moja przewodniczko, nie jestem łatwym Pigmalionem. Nawet w świetle tak oczywistych dowodów potwierdzających twoją tezę i wielkie kompetencje – nie ulegam im. Bo? Bo może ten miecz pominął jakąś żyłkę, nerw, taki malusieńki i zachował się we mnie jeszcze jakiś praodruch, który trzyma mnie w – no właśnie – w sceptycyzmie, uporze, niezbyt lotnej myśli czy zwiotczałej refleksji, że non omnis moriar?
Wczoraj duło okropnie. Dziś trochę słabiej, ale piasek ciągle czuję w ustach. Mam go wypluć, zgryźć, przełknąć?
Kto o tak zwanych zdrowych zmysłach rozważa takie kwestie? Mój kumpel, Jimmy Durante nie rezygnuje i ciągle sączy mi ze słuchawki swoją When I Lost You… Stary, jesteś bardziej żywy niż ja! Dlaczego? Bo żałujesz. A żal to w moim katalogu – grzech ciężki, śmiertelny a zatem – wyzwalający?
Ostre cięcie. Wzdłuż czy lepiej w poprzek?
Jakie to ma znaczenie? Jeśli wzdłuż… Staniemy się dwoma, ale pozbawionymi połowy siebie półtajemnicami. Kto i po co odebrał nam nas w naszej połowie? Do której z naszych części należeć będzie ich przedsiebie?
Wieczór…
Lubię ten moment, w którym zapalają się wszystkie lampy, aż do mola…
Pora wracać… Promenada, ławka na lekkim wzniesieniu wydmy, z lewej strony kilka rachitycznych sosenek w tańcu św. Elma. Nad wodą ciemne plwociny dnia, skutecznie uszczelniające niebo pozbawione już słońca. Wszechobecny szum morza i wiatru wygonił stąd mrówki, które rok temu próbowały usypać kopiec. I tylko człapiasty skrzyk mew, tych nadmorskich sępów żegna ławkowiczów, ruszających w podróż do serca przedsiebia.
Pójdę już…
A idąc będę przed sobą toczyć świat, po którym będę kroczył tocząc świat, na którym toczyć będę cały ten świat…
Im dłużej tak toczę, tym staje się on coraz mniejszy. Ale zarazem – coraz cięższy.
Add Comment