Od kilku dni prześladuje mnie sen: próbuję wyciągnąć rękę by pomóc, podać ją tak dobrze mi znanym i kochanym bliskim, ale ta ręka grzęźnie w… nie wiem – czym? Dzieli mnie od nich jakby woda. Jakieś medium, które ani nie zniekształca obrazu, ani nie tłumi głosów, ale nie pozwala na kontakt bezpośredni.
Ponawiam próbę, ręka posuwa się coraz dalej, ale od miejsca zetknięcia z owym medium – gdzieś ginie. Nie widzę jej. Oni też jej nie widzą. Wołają: pomóż! Odpowiadam – łapcie moją rękę. Oni – to ją nam podaj…
Zdenerwowany koncentruję się teraz na ręce. Gdzie ona jest? Poruszam dłonią, zginam palce, mam pełne panowanie nad każdym ruchem, ale nadal jej nie widzę a to coś, co nie ma żadnej konsystencji, nie ma temperatury ani nie stawia żadnego oporu – nie pozwala mi widzieć tej sfery, w której ręka moja się teraz znajduje. Nie dotykam niczego po tamtej trzeciej stronie. I kiedy już decyduję, że zajrzę tam, gdzie jest moja ręka – budzę się gwałtownie, w pozie jakby dokładnie wyjętej ze snu: siedzę na łóżku, a prawą dłoń mam wysuniętą przed siebie…
Zaczynam się denerwować coraz bardziej, bo zapominam tych, którym chciałem pomóc, a wiem, że to moi najbliżsi… Ale którzy?
Nie, nie sprawdzam senników. W gruncie rzeczy, nie wiem, jakie miałbym im postawić pytanie? O wodę? Nie. Niemożność udzielenia pomocy? Oczywiście, że nie. Jak nazwać to co jest sednem snu – czym jest wymiar, do którego przenika moja ręka?
Granicę Polski z Białorusią przekraczałem zazwyczaj w nocy, jadąc pociągiem. To miejsce było zawsze chłodne, sinawo-zielone, wilgotne. Nie lubiłem go. Ojciec siedział zazwyczaj w bezruchu. Wtedy myślałem, że jest niebywale cierpliwym człowiekiem. Dziś patrzę na ten jego spokój zupełnie inaczej.
Kiedy podjeżdżałem autem pod przejście graniczne w Horn, gdy podawałem paszport DDRowskiej ręce, która wysuwała się z okienka w budce strażnika, bałem się, że nie odda mi ona paszportu, że szlaban się nie podniesie, a ja będę stał na tym pustym przejściu do zmroku, przez całą noc, kolejny dzień i wszystkie następne (kilkanaście godzin, tak, to mi się przytrafiało).
Wzrok wbity we fragment świata, który – wierzyłem – musiał być tak inny, w niczym nie podobny do tego za moimi plecami. Świat – jak się okazało – z równie wieloma granicami, ale jakże inaczej skonfigurowanymi. Jakby na miarę, dla każdego, indywidualnie…
Ręka wysuwała się jednak, oddawała paszport a wskazujący palec pokazywał parking, na który musiałem podjechać. Tu znów czekanie. Po co? Każą wszystko wypakować? Otworzą torbę, zajrzą do kartonu? Co któryś raz palec wskazywał pobliski pawilon z bramą podnoszoną automatycznie. Dwie-trzy godziny niebytu. Kontrola osobista, rozbieranie, wyjmowanie wszystkiego z kieszeni, portfela, ze skrytki auta, zdejmowanie dywaników, odkręcanie tapicerki, obracanie koła zapasowego w nadziei, że coś tam zostało schowane…
Zauważ… Każde twoje spotkanie, bez znaczenia czy z kimś znanym czy z nieznajomym… Podchodzisz, ale zawsze zatrzymujecie się w pewnej odległości. Nawet, jeśli – zwróć na to uwagę – rzucasz się komuś w ramiona, zawsze przekraczasz pewną granicę. Wyraźnie to słychać! Tylko nie zwracasz na to uwagi. Na szczęście, każda z tych granic jest w istocie pozbawiona tajemnicy. Nie tak, jak ta z mojego snu.
Jestem pewny, że w literaturze science fiction ktoś opisał świat ludzi w kokonach, bańkach, ochronnych sferach zapewniających każdemu poczucie autonomii, niezależności, ale także wykluczających bliskość, bezpośredniość, jedność.
Odrębność i swoiście rozumiany dystans – chronią nas przed sobą. Bliskość – to niemalże inwazja, agresja, pacyfikacja. To tak, jak z przejściem na ty… Pryska elegancja i uprzejmość, wkracza totumfackoś i nieznośna poufałość.
Granice…
Polne kwiaty. Ile ich, jakie barwne i żywotne… Płoną kolorami i dumą ze swej urody. Nawet chwasty (kto je tak nazwał?). A zbierz różnych ludzi i postaw ich na zagonie. Żaden z nich nie dożyje zmroku.
Ludzkość najpełniej rozwijałaby się tylko wtedy, gdyby każdemu człowiekowi dana była jedna, wyłącznie dla niego przeznaczona– bezludna wyspa.
p.s. 1
W tv obrazy znad granicy białorusko-polskiej. Nocne zdjęcia z noktowizorów pokazujące setki ognisk. Temperatura bliska poziomu sumienia. Tysiące ludzi na granicy. Z jednej strony opasanej drutem kolczastym, z drugiej – kolczastym życiem. A nad nimi wielki bełkot, białka oczu w patriotycznym transie, dłonie splecione pod sercem.
Kilka dni wcześniej umiera młoda kobieta. Nie może wyrwać z siebie zabijającego ją płodu, który miał być najukochańszą istotą, z niej zrodzoną. Nikt jej nie pomaga. Bo nie może przekroczyć granicy. Kilku granic, niezliczonej ilości granic! Ktoś je nam ustawił, czy samiśmy się nimi obudowali?
p.s.2
Zdjęcia?
Kiedyś cudne, lśniące, wzbudzające podziw elementy wykonane z różnych materiałów. Połączone – elementarna wiedza z zakresu chemii i fizyki – weszły w interakcję. Tę – przyspieszył ogień. Gdy zgasł – wypaliły się nawet wspomnienia o niegdysiejszym blasku…
Add Comment