Dzięki uprzejmości redakcji MORZA, w ostatnich sześciu numerach czasopisma ukazały się wspomnienia ludzi, których miałem w życiu szczęście i honor spotkać. Dzięki ich zaufaniu zanotowałem koleje morskiego rozdziału ich życia. Materiały te współtworzą w nas świadomość dziejów najnowszych. Dziejów!? Hm… Wszak osiemdziesiąt lat, które minęły od zakończenia wojny… to jakby jedno tylko życie.
W szufladach i kartonach mam więcej podobnych opowieści. Gdyby nie mój mikrofon radiowego reportera i notatnik – nie przetrwałaby pamięć o kilku dzielnych mężczyznach. Jednych z tysięcy bezimiennych dziś współtwórców naszego życia w pokoju. Ojczyzna potraktowała ich jakże niegodnie. A oni? Przez lata milczeli. Drogę na morze zamknięto przed nimi na zawsze. Żyli na uboczu, rozpamiętując przeszłość. W skrytości nocy. Bezskutecznie wypychając wojenny koszmar w niepamięć. Pytani, odpowiadali, że robili to, co robić należało.
CHIEF MASTER GUNNERY
TU SŁOWO PRYWATY…
W szufladzie mojego Ojca leżał medal. „Za odwagę”. W niedzielne popołudnia, bywało, Ojciec sięgał do „sejfu”, tyleż lichego, co dla nas – nudnego. Bo czy mógł Ojciec zaimponować nam, nastolatkom, starymi listami, jakimiś dokumentami, pogiętymi zdjęciami? I tylko ten medal… On nas intrygował… Przypinaliśmy go sobie, prężąc pierś. A śmiechu było przy tym co niemiara…
– A za co dostałeś ten medal? Strzelałeś do Niemców? Ilu ich trafiłeś?
Tak mi dziś wstyd z powodu tych zaczepek…
Kilka lat po odejściu Ojca zacząłem drążyć, szukać, pytać, ale przede wszystkim o losy Dziadka. Bo znalazłem zdjęcie… Ono mogło i stało się początkiem zapomnianej historii. Nikt mi nic nie umiał powiedzieć o grupie mężczyzn w uniformach niczym mundury. Po pięciu latach od wysłania ostatnich pytań do rosyjskich i polskich archiwów, otrzymałem wiadomość mailową.
Szanowny Panie Koszur, Pańskie pytania dotarły do naszej placówki (ze względu na poufność i obecną specyfikę sytuacji, pominę nazwy i nazwiska moich korespondentów). Zdjęcie, którego kopię Pan przysłał, było dla mnie nadzwyczajnym wydarzeniem. Okazało się ono ostatnim ogniwem moich dziennikarskich badań losów mojego Dziadka i Ojca. Nasi Dziadowie, panie Koszur, pracowali w tej samej instytucji! Pięć lat temu nie mogliśmy ze sobą korespondować z powodu ograniczeń wynikających z regulaminu obowiązującego w miejscu mojego zatrudnienia. Dziś jestem na emeryturze i z bijącym sercem odpowiadam na Pańskie pytania…”.
Do maila dołączone były skany pism mojego dziadka z lat 1914-1916 oraz… skan rozkazu dowódcy pułku, który objaśnia okoliczności przyznania mojemu Ojcu medalu za odwagę, za uratowanie życia całemu oddziałowi, w kwietniu 1945 roku. Po morderczej bitwie z przeważającymi siłami niemieckich maruderów, żołnierze schroni się w lesie, by opatrzyć rannych i czekać na wsparcie. Niemcy odkryli kryjówkę żołnierzy. Jak czytam – mój Ojciec pełnił nocną wartę. Dostrzegł zbliżających się wrogów i rozpoczął walkę, z manewrem odciągającym nieprzyjaciela od obozowiska. Obudzeni towarzysze chwycili za broń, jednocześnie ewakuując ranych wgłąb lasu…
Za uratowanie życia swoim towarzyszom…. – czytam w kopii rozkazu – medal.
Tato, przepraszam.
I nie rozumem, dlaczego pozwoliłeś, abyśmy sobie dworowali, żartowali, dlaczego nie powiedziałeś nam o tym zdarzeniu? Także o innych, o których dowiedziałem się z dalszej międzynarodowej korespondencji i dokumentów. Dostarczyli mi te dowody ludzie, którzy odezwali się do mnie, bo już mogli, bo przeszli na emeryturę i odważyli się podjąć korespondencję z dziennikarzem z zagranicy. W jakim my świecie żyjemy?
Do niedawna słyszało się tu i ówdzie sformułowanie: bezimienni bohaterowie. Dziś każdy przestępca jest „bohaterem” jeśli nie skandalu, to sprzeniewierzenia się normom społecznym. Nagłówki gazet i portale internetowe wielkimi literami, na pierwszym miejscu wymieniają i gloryfikują nazwiska złodziei, morderców, aferzystów, polityków zakłamanych i pazernych. Oto jak ewoluuje nasz język. Ale zmusza go do tego brak elementarnej przyzwoitości, uczciwości i godności. A ja otwieram kolejne teczki z relacjami, dokumentami bohaterów prawdziwych, którzy uratowanie życia współtowarzyszy traktowali jako oczywistość. Medal, który leżał w szufladzie mojego Ojca był potwierdzeniem i dowodem na takie zachowania… normalne i oczywiste.
Ile takich życiorysów i epizodów, jak ten z życia mojego, naszych Ojców zabrali oni ze sobą? I nie o opiewanie ich heroizmu oraz bohaterstwa mi tutaj idzie, lecz o ten rys charakteru, tę „normalność”, jaką oni mieli w sobie, nierzadko okupioną ofiarą krwi. W niewielkim stopniu odziedziczyliśmy po nich tę naturalną solidarność, odpowiedzialność. Czas pokoju sprawił, że sami, naszym synom i wnukom, tej cechy wiążącej społeczności już nie przekazujemy. Warunki pokoju nie łączą ludzi? Przecież to… straszne! Jesteśmy obywatelami świata czyli… niczego. A postawy „teatralnie” manifestacyjne, oświetlone racami na wielotysięcznych pochodach – to happeningi, okazja do uzewnętrznienia emocji osieroconych, pulsujących bezideowością, manifestowaną głośno i coraz częściej – wulgarnie.
Dokumentujmy więc, opisujmy i wspominajmy, szukajmy przekazów, bo w nich tkwi prawda o naszych przodkach, o ich ofiarności i męstwie, odpowiedzialności, przyjaźni, obowiązkowości, braterstwie, koleżeństwie. Określenia te za chwilę znikną z naszej mowy potocznej. Stracą znaczenie postawy określane niedawno obywatelskimi, przyzwoitymi, respektującymi zasady solidarności. A czas, jaki zdaj się wskazywać Zegar – może upomnieć się o te utracone wartości.
Historia, którą dziś chcę opowiedzieć, została niejako wywołana przez Tadeusza Piktela, który w trzech ostatnich numerach MORZA opowiadał o swojej wędrówce do polskiej marynarki wojennej. Cykl pod tytułem „Tchórzem nie wracaj” – mam nadzieję – uzupełnię jeszcze kiedyś o kilka szczegółów i epizodów, ukazujących niezwykłą, wręcz nieprawdopodobną plątaninę losów ojca i syna. Pan Tadeusz Piktel powiedział mi, że spotkał w swoim życiu wielu wspaniałych, wielkich, odważnych ludzi, którzy swoim bezgranicznym oddaniem sprawie Wolności budowali w ówczesnej młodzieży motywacje i morale.
„Na ‚Dragonie’ szefem artylerii był starszy bosman Kazimierz Bay, jeden z najwspanialszych marynarzy. Szczecinianin. I nie wiem, jak bym ślinił kartki książek opisujących zdarzenia z tamtego okresu, to nie znajdę tam nazwiska tego wspaniałego marynarza. I niech mi będzie wolno oddać mu cały szacunek, na który zasługuje jako wspaniały szef artylerii pierwszego krążownika w naszej historii” (Morze, 2/2025).
Ci, z konwojów…
Rok 1984. Piszę do zarządu Związku Bojowników o Wolność i Demokrację przy Polskiej Żegludze Morskiej w Szczecinie. Proszę o wskazanie pracowników armatora z doświadczeniami wojennymi. Otrzymuję wykaz imponujący. Sami działacze partyjni. Karta wojennomorska – mniej niż krótka. Kilka dni później odbieram telefon.
– Interesują pana prawdziwi marynarze?
– Owszem, a z kim mam przyjemność?
Następnego dnia, w kawiarni „dla niepalących” rozmawiam z mężczyzną o manierach i wyglądzie oficera. Odpowiedzi krótkie, pytania nadzwyczaj konkretne. Na stoliku – gruba koperta.
– Może pana zainteresuje? Tylko proszę o pełną dyskrecję. Nie w odniesieniu do tematu, ale informatora.
W teczce pełna dokumentacja śledztwa w sprawie katastrofy w Gibraltarze. Nie kryję zdziwienia, a zarazem – jednak – powątpiewania, czy materiały są autentyczne?
– Przywiozłem z Londynu. Wszystkie dokumenty przetłumaczyłem pod nadzorem prawników. Kopię zawiozłem do ministerstwa. Nikogo ta sprawa tam nie zainteresowała. Może pan…?
Dokumenty były prawdziwe. W oparciu o nie napisałem słuchowisko, które zrealizowaliśmy dla Teatru Polskiego Radia. I ukazało się ono na antenie (!), ale jako audycja Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Pan Eugeniusz Rudnik „legendował” przynajmniej dwa takie przedsięwzięcia mojego autorstwa jako audycje prezentujące „łączenie słowa z ciekawymi efektami dźwiękowymi (silniki samolotów, efekty morskie, echa, pogłosy…”. Paranoja! Ale skuteczny sposób na ominięcie największej przeszkody, na szczęście już gasnącej siły ówczesnej cenzury, Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Na kopercie z dokumentacją gibraltarską mój rozmówca położył kartkę, taką zwykłą, z zeszytu w kratkę, z wypisanymi na maszynie nazwiskami i numerami telefonów kilkunastu osób.
– To my, lista pańskich bohaterów. Nieliczni należą do ZBOWiD. Po powrocie do kraju, za wojenne zasługi podziękowano nam „zakazem pływania”.
Za to łotrostwo do dziś nikt nie odpowiedział. Za powojenny los tysięcy Odyseuszy, którzy już nigdy nie wypłynęli w kolejną podróż-powrót do Itaki.
– A pan, zdaje się, chciał swoim słuchaczom opowiedzieć coś ważnego na temat udziału Polaków w wojnie na morzu? Proszę. Wszyscy zgodzili się na rozmowę. Oni czekają na pana.
Spojrzałem na listę nazwisk. Pod numerem pierwszym – Kazimierz Bay.
Zatelefonowałem. Przedstawiłem się.
– Czekam na pana. Jutro po dwunastej?
– Ale…
Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, niż tylko potwierdzić: tak, będę w samo południe.
Spotkaliśmy się trzy, może cztery razy.
W pokoju o surowym wystroju, zacienionym, na parterze willi jak z filmu o XIX wiecznej Anglii, przy ulicy Marii Konopnickiej, na szczecińskim Pogodnie. Zawsze siadałem tyłem do okna.
Pamiętam sylwetkę i wyraz twarzy gospodarza. Siedział mocno odchylony, z nogą założoną na nogę, z fajką, tuż obok nieodstępujący go jamnik. Obaj patrzyli na mnie z pewnym dystansem. Może nawet, tak to wtedy odbierałem, ze zniecierpliwieniem, że pojawiłem się tak późno, tyle lat od tamtych wydarzeń, które pan Kazimierz Bay odtwarzał przez setki minionych już zmierzchów, świtów i nocy. Swoim bliskim opowiadał oszczędnie. Jak przyznał, próbował pisać, ale skwitował: po co? Myślę, że powód był inny. Jeśli nie można wszystkiego opisać, to lepiej nie pisać w ogóle. A jeśli się już napisze, to trzeba będzie to czytać. A więc – przeżywać…
Przez chwile siedzieliśmy w milczeniu. Włączyłem reporterski magnetofon, wpiąłem kabel mikrofonu. Pan Kazimierz Bay nabijał fajkę, ale – czułem – kątem oka rejestrował każdy mój ruch. Gdy byłem gotowy do zadawania pytań, usłyszałem dźwięk zapałki pocieranej o draskę, po chwili – dwa, trzy pyknięcia. Dym tytoniu wypełnił pokój.
– I cóż ja mogę panu powiedzieć… – zaskoczył mnie tymi słowami. – W każdym razie – wesoło było…
Pytania nie zdążyłem zadać… Taśma rejestrowała każde słowo, szmer, oddech. A emocje? Wesoło było? Kiedy, gdzie? Na wojnie?
Mam tę taśmę. Odsłuchuję nagranie… I zastanawiam się, jak opowiedzieć, co z tej historii dzisiejszemu Czytelnikowi przekazać, jak ująć w słowa moje ówczesne i dzisiejsze odczucia?
Wojna
Noc. Morze Północne, Atlantyk, okręt opada, by wspiąć się na grzbiet kolejnej fali… Dziś, chwalić Pana Boga – sztorm. Jaka pogoda będzie jutro? Dobra dla U-bootów czy sprzyjająca nam, konwojującym kilkudziesiąt statków pełnych wojska, materiałów wojennych, zaopatrzenia…?
Notuję, skreślam. W pudełku z taśmą – znalazłem moje stare notatki.
O! Pan Kazimierz Bay lubił „Moonlight serenade” Glenna Millera. Doskonale pamietam tę melodię, słyszę ją doskonale… Jest tłem na rozświetlonym, bezchmurnym niebie nad bezkresem oceanu.
„Ptak na niebie, człowiek na morzu. Mewa, szczęśliwa, że nad sobą ma ogrom przestworzy, które skrzydłami może przecinać, do utraty tchu. W dole ma morze. Gdy tchu jej zabraknie, na najbardziej nawet wzburzonym oceanie – zdoła usiąść. Pozwolić żywiołowi, by jak niebo – objął ją, bez reszty wchłonął, ale na chwilę jedynie. A człowiek na morzu? Nieba nie sięgnie, na wodzie nie wytchnie. Pod stopami metal nie do przebicia, chyba, że zdradzieckim strzałem, z głębiny.
A mimo to człowiek nie zawaha się ani na moment, nie cofnie, nie zracjonalizuje swoich szans, bo po co? Wiadomo, nie ma żadnych. Liczyć może jedynie na siebie i na łaskę. W przytłaczającej większości przypadków otrzymywał ją. Wracał na ląd, szedł pośród wysokich traw, falujących zbóż, zawsze w stronę brzegu, gdzie stał jego okręt.
Mewa człowiekowi, czy on jej losu zazdrości?
Za rufą światła Plymouth albo Scapa Flow, a przed dziobem swingująca śmierć, na roztańczonej powierzchni oceanu oczekująca na partnerów, na fordanserów z lucky strike’m w opuchniętych od szybkiej miłości wargach, mokrych rumem lub whisky, wyczulonych jak ostrze noża, stworzone do cięcia.”
Glenn Miller nagrał „Moonlight serenade” w kwietniu 1939 roku. Królowała na listach przybojów przez 15 miesięcy. Znów słucham tej melodii z dwoma synami pana Kazimierza Baja: Michałem i Bohdanem oraz z jego wnuczętami: Anną i Aleksandrem. Siedzimy w nowej części domu, w pracowni pełnej architektonicznych wizji świata nadchodzącego. Obaj panowie są architektami. Jest rok 2020, czerwiec.
– Skąd ojciec panów się wywodzi? Skąd pochodzi państwa rodzina?
– Jak to się mówi – zza Buga. Hnizdyczów koło Stryja, pod Lwowem. A tak naprawdę to z lasu. Mój dziadek, a jego ojciec był leśniczym. Cała duża rodzina żyła na leśniczó
– Lata?
– Urodził się w 1907 roku. Nasza matka była jego drugą żoną. Z pierwszą miał syna, o wiele lat od nas starszego. I po wojnie ożenił się z naszą Mamą. Miał 48 lat kiedy ja przyszedłem na świat. Mój brat – dziewięć lat później. Przed pierwszą wojną światową całą rodzinę przeniesiono do Styrii, w Austrii. Pamietam Jego opowieści, jak piękna jest Styria. W domu było ich siedmioro. Ojciec był drugim najmłodszym. Chciał pływać. Morze go urzekło. Służył w Flocie Pińskiej. Po 17 września został internowany. W ogóle nie można było z nim rozmawiać na ten temat. Jedyna osoba, która potrafiła coś z niego wyciągnąć, to moja żona. Ale każda taka rozmowa z Ojcem kończyła się jego płaczem. Te przeżycia na Syberii nigdy nie osłabły. Mówił, jak przewożono ich w bydlęcych eszelonach, jak walczyli o każdy kęs jedzenia. Kiedyś zobaczyli jakieś kości na drodze. Wyskakiwali, bili się o nie, to była wielka tragedia, żywa we wspomnieniach Ojca. On po prostu płakał. No i układ Sikorski-Majski… Ta droga przez piekło, jaką pokonał wraz z innymi, wyzwalała w nim wielkie wzburzenie. A był człowiekiem rzadko uzewnętrzniającym uczucia. Poukładany, rzeczowy, bardzo racjonalny. Otarł się o Katyń, Starobielsk, miejsca syberyjskiej kaźni. W końcu wylądował w Anglii. Na Garlandzie brał udział w konwojach murmańskich, tych głośnych. Był w desancie, w operacji Overlord, czyli 26 czerwca, w lądowaniu aliantów w Europie. Został ranny, ale niegroźnie. Po wojnie podjął decyzję o powrocie do Polski. W Krakowie miał żonę Tamarę, no i syna Witka. Wylądował w końcu w Szczecinie. Dostał możliwość pracy jako kapitan stateczku Białej Floty. Trafił do ekipy pilotów. I tam przepracował 30 lat. Razem z innymi kolegami frontowymi. Był tam Tadek Talbuch, wspaniały człowiek, Pęski, niejaki Trojanowski. Ten był ich szefem. Trzymali się razem. W życiu prywatnym to był kapitalny, towarzyski człowiek. Moje dzieciństwo jest pełne licznego towarzystwa, wspaniałych ludzi, przyjęć, uroczystości rodzinnych. Ojciec miał wielu, bardzo wielu znajomych. Wspólne wyjazdy, urlopy. Poza tym – brydżyści. Był pilotem w porcie szczecińskim i bardzo cierpiał, że nie pozwolono mu pływać w marynarce handlowej. Tylko po wodach śródlądowych. No i mógł „zbierać” statki z redy. Matka nasza była partyzantką AK i tam naprawdę była kimś! My z bratem mamy honorowe legitymacje AK. Ze względu na pamięć i zasługi naszej Matki. Tak uhonorowano jej bohaterstwo. Ojciec i Matka to była nadzwyczajna para. Wszyscy ich podziwiali. Para przeszczęśliwa. Niestety, dwa i pół miesiąca po urodzeniu Bohdana, nasza Mama umarła. To był rok sześćdziesiąty czwarty. Nasz świat się zawalił. Ojciec – zgasł. Został z nami sam. Znajomi znaleźli mu żonę. To znana śpiewaczka operetkowa. Ona też wkrótce odeszła. Miałem wtedy osiemnaście lat. Wspaniała kobieta. Znów byliśmy sami, we trójkę – Michał Bay urwał, patrzył jak jego Ojciec, przed siebie, a widział przeszłość.
– Uczył was życia?
– Trzeba się uczyć, bo wiedza pozwala opanować przyszłość. Ja byłem maminsynkiem. Wręcz jedynakiem, rozpieszczanym, kochanym. Bohdan miał zupełnie inne dzieciństwo, bo już bez Mamy. Ojciec uczył solidności, rzetelności, dotrzymywania słowa. Pewnie byłby szczęśliwy, gdybym poszedł na morze.
– A ja chciałem pójść do szkoły morskiej – mówi Bohdan Bay. – Ojciec odradził mi ten kierunek. Upierałem się, że po podstawówce pójdę do Liceum Morskiego. Więc wymyślił, że jestem daltonistą i dlatego nie mogę zostać marynarzem.
– Ojciec był daltonistą – wtrąca Michał Bay.
– Właśnie! Podobały mi się jego opowiadania o tej wolności na morzu… – mówi Bohdan Bay. – Opowiadał jak w Plymouth siedzieli z kumplem w knajpie i ogłoszono nalot. Wszyscy uciekali do schronu, łącznie z barmanem, a oni nie chcieli, więc ten barman prosił ich, żeby zaopiekowali się barem. Ojciec z kolegą dalej imprezowali.
– Każdy ojciec jest gierojem dla syna… – prowokuję.
– Ja jestem dumny z tego, że miałem takiego ojca i że fajnie mnie wychował, taki był cierpliwy. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczył, że palę papierosy. Miałem chyba 17 lat. I pamiętam rano, jak szedłem do szkoły, zawsze było przygotowane śniadanie, a obok leżała paczka papierosó Mówi, jak palisz to masz. Nie musisz się ukrywać.
– Tak był Śniadania zawsze nam robił. Szedł rano do sklepu, kupował bułki, a sobie gazetę. W kiosku mieliśmy teczkę, w której zawsze czekała na niego prasa. Potem było śniadanie, wyprawienie nas do szkoły i wracał do łóżka. Tam do dwunastej sobie czytał prasę, przysypiał. Pamiętam, jak palił fajkę, jak się dym roznosił po całym domu…
– Palił fajkę i – ja to widzę – ojciec, to był taki trochę pomnik. W swoim pokoju codziennie układał pasjanse.
– Pamiętam też, że długo wpatrywał się w atlas i oglądał miejsca na świecie, gdzie był, którędy żeglował.
– Bardzo dużo czytał.
– Mnóstwo książek. Jak się pojawiła ta słynna trzynastotomowa encyklopedia, to czytał każdy tom, jak leci.
– Ojciec nie siedział nam na głowie. Myśmy sami podejmowali decyzję, jak kierować swoim życiem. On tylko dbał, abyśmy się uczyli i byli punktualni. Nie tolerował niesłowności. Co prawda moi koledzy się go bali. Bo zawsze był taki pochmurny, ale ci, którzy go poznali, to od razu darzyli go szacunkiem.
– Pozwalał żyć.
– Nie poznałam Dziadka – mówi wnuczka Anna. – Na zdjęciach wygląda tak poważnie. Ale mama opowiada, że Dziadek był dżentelmenem, że wszystkie panie były zachwycone, jak on się do nich odnosił. Zawsze był szarmancki.
– Ja mam podobne wyobrażenie – dodaje Aleksander – Surowy, ale w każdym calu dżentelmen.
– Jedno jest pewne, to dzięki Ojcu my się z bratem tak trzymamy. Kiedy nasz Ojciec umierał, ja byłem w Kazimierzu na praktyce z rysunku. I pamiętam, co mi mój brat powiedział, jak przyjechało pogotowie. I Ojciec już wiedział, że to są jego ostatnie… chwile. Powiedział do mojego brata „pamiętaj, trzymajcie się razem”. I tak trzymamy się.
– Ale dla mnie, od dzieciństwa to było bardzo naturalne: duża rodzina. I tak żyjemy. Mamy mnóstwo znajomych. A u nich – bywa – brat przestaje rozmawiać z siostrą. Oni o nas mówią, że jesteśmy jakimś ewenementem. A to wszystko przez zasady, jakie Ojciec w nas wpoił. Ze dwa razy w życiu dostałem lanie. Raz, bo nie ustąpiłem miejsca w staruszce w tramwaju, jak byłem dzieckiem. Przyszliśmy do domu, Ojciec wziął pas i wlał mi. Miał zasady. I wie pan, Bohdan może go pamiętać zupełnie inaczej, bo wtedy to on już naprawdę był stary i już minęło to, co było najpiękniejsze w Jego życiu: najpierw ta wojna, ta młodość, potem to wspaniałe życie rodzinne, które łagodziło to, co Ojcu zafundowała komuna.
– A gdyby Ojciec słyszał co teraz mówicie, znał koleje waszego życia?
– Byłby z nas dumny. Jakbym mial jednym słowem określić Ojca, to powiedziałbym: mądry człowiek. Po prostu mądry, życiowy człowiek.
Hm… Jakkolwiek to zabrzmi, ale nie rozumiem, nie wiem, nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, któregoś dnia, jadąc w jakiejś sprawie, niespodziewanie i nagle skręciłem w tę uliczkę? Nie planowałem powrotu do historii pana Kazimierza Baya. Był to rozdział zamknięty. Tak myślałem…Więc? Zostałem… posłańcem z przeszłości? W pewnym sensie tak. Głęboko w to wierzę.
Podobnych rozmów z marynarzami z okrętów wojennych II wojny światowej przeprowadziłem wiele. Niektóre zachowały się w moim archiwum. Czy nie bez przyczyny dziś do nich wracam? Na czyje życzenie? Ich? Akceptuję tę odpowiedź. Zatem to dlatego, w 2020 roku wjechałem w tę uliczkę… Auto wolno toczyło się wzdłuż pięknej willi, zwolniłem na wysokości okna tamtego pokoju. Czekało na mnie ponad 35 lat. Na tę taśmę, na której w 1984 roku nagrałem rozmowę z panem Kazimierzem Bayem. Wyłączyłem silnik. Uchyliłem szybę. Jestem pewny, że ten ptak, który nagle usiadł na furtce, spojrzał na mnie nieprzypadkowo i pofrunął w stronę okna tamtego pokoju. A z nim głos utrwalony na taśmie – wrócił do domu. Raz jeszcze opowie o swojej młodości, o latach wojny na morzu. Synowie usłyszą Ojca po 35 latach od jego odejścia. Dla wnuków będzie to doświadczenie jeszcze bardziej niezwykłe. Usłyszą Dziadka pierwszy raz w swoim życiu.
Niech zatem mówi…
Master Chief Gunnery Officer, Kazimierz Bay. Nagranie z roku 1984.
(Poniżej zapis z taśmy, nieznacznie, w niezbędnym zakresie stylizowany).
– W każdym razie wesoło było… Cóż ja mogę panu powiedzieć… Pić było co, jeść było co, proszę pana, pieniądze były. Co pan chciałby jeszcze? Kawy nie brakowało, rumu nie brakowało, whisky nie brakowało, ginu też nie… Na wojnie to jest pan tak wyposażony: pas, tutaj nóż, latarka. I w kieszeni cały swój majątek. Jak wypływaliśmy z portu, nikt tego pasa nie zdejmował. Nie wolno było się rozbierać. Nikt nigdy się nie rozbierał. I tak przez miesiąc.
– ’39 rok, gdzie pana zastał?
– We Flotylli Pińskiej. I tam dostaliśmy się do niewoli. Otrzymaliśmy rozkaz zamiany mundurów marynarskich na piechurskie. Wszystkie dystynkcje zerwaliśmy. Okropne. Dotarłem do Mińska. Jako żołnierz piechoty uzyskałem zwolnienie ze służby. I natychmiast, przez Rumunię ruszyłem na Zachód, do marynarki. Ale na granicy – wpadłem. Trafiłem na Syberię. Pracowałem w obozach nad Workutą. Trafiłem do obozu Peczora. Chyba w sierpniu zwolniono mnie. I ruszyłem w drogę. Oj, lazło się… Niech pan policzy, ile to tysięcy kilometrów? Do Czkałowa, obecnie Orenburg… Na piechotę. Nogi w onucach, bez koszuli, broda długa.
– Ile pan miał wtedy lat?
– 34 lata. Szedłem do polskiego wojska. Wie pan, taka straszna chęć była walczenia z Niemcami, że coś niesamowitego. O niczym innym nie myślałem. Nie o rodzinie. Tylko żeby bić Niemców. Bo ja znam Niemców dobrze. Chodziłem do gimnazjum w Katowicach… I tak, proszę pana, dolazłem. Ale to dolazł mój szkielet. Nikt, nikt nie wierzył, że ja będę żył jeszcze. W obozie koło Kołtubanki byłem jakieś dwa tygodnie. Ale tak się dobrze złożyło, że w pierwszej kolejności ewakuowano lotników i marynarzy. Do Anglii. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Murmańska. Tam zrzuciliśmy z siebie nasze łachy. Anglicy dali nam kompletne umundurowanie, a łachy na wielkim stosie spalili. Oblali benzyną i… Na początku ’41 byłem w Anglii. Pierwszy przydział – Garland. I od razu kurs prosto do Murmańska…
– Pamięta Pan ten pierwszy konwój?
– No tak. Tam już leżał zatopiony (polski drobnicowiec) Tobruk. Tam naloty były straszne, panie… Murmańsk leży w takiej zatoce. Wokół góry wysokim lasem porośnięte. Wszędzie artyleria. Stałem, patrzyłem i podziwiałem, jak oni się tam bronili! Co za straszna obrona była tam nad tym portem, to coś niesamowitego! To jak zestrzelili samolot, a piloci wyskoczyli, to oni do nich pociskali świetlnymi strzelali. Cała artyleria się wtedy obniżała. A jak ich załatwili, siła ognia wracała na niebo. W lipcu wróciliśmy do Anglii. I rozpoczęła się wojenna harówka.
– Jaką miał pan wtedy funkcję?
– Szef artylerii, ciagle. Byłem bosmanem. Później starszym bosmanem, szef artylerii bez przerwy.
– Rejs, akcja bojowa, która szczególnie Panu utkwiła w pamięci?
– Na Garlandzie. Szliśmy z Nowej Fundlandii, eskortowaliśmy konwój. Zima. Mróz. A śnieg to zamienił się w takie ostre igiełki. Statki do konwoju ściągały z Nowego Jorku, z Halifaxu, z Bostonu. Było tych statków dużo. I mimo sztormu wyszliśmy w morze. Jak dotarliśmy w rejon między Islandią a Grenlandia, rozszalał się sztorm i śnieżyca, że coś niesamowitego! Może szkoda, że nie zachowałem zdjęć. Ale ja zdjęć nie robiłem, może dlatego, że nigdy nie przypuszczałem, że przeżyję. Wpłynęliśmy w pogodę, która była jak jedna bryła lodu. Okręt był bryłą lodu. Nie było wieży, nie było działek, nie było przejścia na rufę. Koniec.
– Nie mieliście zdolności bojowej.
– Żadnej. I wieczorem przyszedł od komandora konwoju rozkaz, że każdy okręt i statek sztormuje, przejmuje kontrolę nad sobą. Konwój się rozformował. I robiliśmy zwrot do sztormowania. Stałem na skrzydle… I tak sobie myślę, czy my zrobimy ten zwrot? Spojrzałem w górę, a tam, wysoko ponad masztami zobaczyłem falę, a my szliśmy dokładnie w niewielką bruzdę w tej ścianie wody. I tak sobie myślę, że to jest niemożliwe, abyśmy cało wyszli z tego uderzenia. I tak mi się jakoś przykro zrobiło. A obok nas, trochę z przodu, sztormowała duńska korweta. I wbiła się w ścianę wody, a ta wlała im się przez komin i doszło do eksplozji. Taka całkiem nowa korweta. A myśmy… przeszli. Po tym wszystkim spotkaliśmy Zagłobę. Podeszliśmy do siebie dość blisko, machaliśmy do siebie. Oni też byli pokryci lodem. I tak sztormowaliśmy trzy dni. Wróciliśmy do portu w Anglii i tam dowiedzieliśmy się, że Zagłoba zatonął. I wiele statków z konwoju zatonęło… Podczas wojny nawigatorzy szukają bezpiecznej drogi. A na wodach północnych, jak się trafi sztorm, jak wieje dwunastka, to… niech pan sobie wyobrazi: okręt 100 metrów długi, 6 metrów szeroki, bez przerwy wszystko gra, syreny ryczą. Tam wszystko się wygina, skrzypi.. Uoooo…! Ale… minęło. Innym razem, też wiała dwunastka. Wróciłem z wachty. Kucharz ugotował barszcz. Usiadłem w naszej mesie. Tuż obok grzejnika elektrycznego. Nad nim był wentylator. Trzymam kubek w ręce, chciałem wziąć łyk barszczu, a tu z tego wentylatora słyszę narastający ryk… I po chwili z tego wentylatora chlusnęła woda, lodowata, wprost na kark i do tego barszczu. Zmoczony byłem do ostatniej nitki. Na takim kontrtorpedowcu, w czasie sztormu, we wszystkich pomieszczeniach jest przynajmniej trzydzieści centymetrów wody. I ta woda tak jeździ po pokładach. Woda wdziera się do wnętrza każdym otworem, szczeliną. Nigdy bym nie pomyślał, że woda może przejść przez dwa szoty pokładowe! A te na czas sztormu były dokręcane wielkimi śrubami i kluczami. Z całej siły. Ale woda przez wszystko przejdzie. Do środka. Pomieszczenia dziobowe na Garlandzie zawsze były zalane. Do pełna. I wtedy wszyscy chodzili przemoczeni. Ale nigdy nikt się nie przeziębił. Był humor, ba! Śmiechu wiele, kawały sobie opowiadaliśmy. Przygadywali jeden drugiemu, graliśmy w karty. Nie było momentu, żeby nie było humoru. I tylko czytać się nie czytało, bo to niemożliwe było czytać. Do hamaka się wlazło w kompletnym ubraniu. Raz na suficie się leżało, w tym hamaku, drugi raz z drugiej strony, ale nie to było ważne… Czasami dowiadywaliśmy się, że flota niemiecka wyszła z portu, że w pobliżu jest gniazdo dwudziestu łodzi podwodnych. I okazywało się że to my byliśmy w środku tego gniazda. To wtedy człowiek tak sobie kombinował: przeżyję, zginiemy? Wielu bardzo emocjonalnie przeżywało zwroty w działaniach wojennych. Najbardziej zapamiętalem reakcje, jak się wszyscy dowiedzieliśmy, że 17 września Rosjanie przekroczyli granicę… Widziałem ludzi, którzy płakali. A na morzu? Wie pan, było tak, że ci, którzy się bardzo bali, nie chcieli już wypływać. Takich nikt siłą nie ciągnął na statek.
– Dużo pili?
– Dosyć. A co było robić?
– Ale na okręcie w ogóle!
– Na okręcie w ogóle. Miałem u siebie dawnego komisarza żywieniowego z Daru Pomorza. Zawsze mi przynosił beczułeczkę rumu Jamajka, to taki rum 85%. On też się bardzo bał. Mówił: Kaziu, a rumu jeszcze masz trochę? Ja mu mówię, że nie. To ja ci beczułeczkę, dwadzieścia litrów taką, to ja ci tam podrzucę. Ale wie pan… Nie powiem, żebym często pił. Ale na lądzie to już… Najgorzej było, jak się szło do Greenock z konwojem. Statki się już oddawało wszystkie, a tu nagle z jednej strony podchodzi, po angielsku „drift” – to taki holownik, z żywnością, a z drugiej strony z ropą. I z powrotem… Nawet do brzegu nie dobiliśmy. Wtedy człowieka szlag trafiał, rozumie pan? Myśleliśmy sobie – a pójdziemy w miasto, pohulamy, napijemy się porządnie, a tu masz… Zmniejszyliśmy tylko szybkość, zaopatrzenie dobiło z obu stron, ropę dali, żywność dali, kantynę dali, wszystko co niezbędne dali… O, papierosy… Dziękuję i z powrotem w morze, bo czeka nowy konwój. I co mieliśmy robić? Tak było, proszę pana.
– Spotkał pan wielu dzielnych ludzi?
– Spotkałem. Bardzo, bardzo odważnych, dzielnych, proszę pana, marynarzy.
– A ja zastanawiam się od wielu lat – skąd ta odwaga? Żołnierze z formacji lądowych, z artylerii zawsze mogli uciec, schować się…
– Tak, tak…
– A wy? Na otwartym morzu, byliście pozbawieni możliwości ucieczki…
– Konwojowaliśmy lotników do Halifaxu. Pasteur, 44 tysiące ton. (Liniowiec pasażerski, od 1940 roku służył jako brytyjski transportowiec wojska). I weszliśmy w sztorm. Ale taki sztorm, że coś niesamowitego. Trzy dni sztormowaliśmy. Po kilku dniach pogoda się ustabilizowała. Ale przyszła martwa fala. Przychodzi do mnie Namieśniowski (komandor Karol Namieśniowski, dowódca Garlanda) i mówi, panie szefie, pan zobaczy co tam się u nich (na konwojowanym statku) dzieje. Podchodzimy, patrzymy, a tam na dziobie pastor stoi, a na wszystkich pokładach, w kamizelkach ratunkowych, modli się kilka tysięcy lotników. Ster im nawalił, jak się okazało. Potem, na lądzie, rozmawiałem z tymi lotnikami. Mówili: za Boga już nigdy nie wejdę na statek, nie popłynę… Im starczyło nerwów tylko na 5-6 godzin. A potem byli psychicznie wykończeni. Po prostu – nie byli przyzwyczajeni do pokładu, do żeglowania. Bo człowiek może się przywyczaić…
– … do rzeczy i sytuacji niemożliwych?
– Tak, można się przyzwyczaić. Ich wytrzymałość psychiczna była obliczona na pięć, na kilka godzin. Leci taki do celu, zrzuca bomby i wraca. A my zawsze wiedzieliśmy, że wychodząc z portu nie wrócimy do niego przez miesiąc albo i dłużej. Ale i wśród nas byli tacy, którzy – rozumie Pan – nie przystosowali się. Załamywali się. Psychicznie, duchowo. W hamakarnii leżał taki, jak trup. No to się takiego wyokrętowało. Apatia taka, opanowywała myślenie. Coś okropnego. Pierwszy rejs to każdy z nas przeżywał. Większość się przyzwyczajała do warunków. Och, czasami było wesoło, kupa śmiechu, żarty sobie robiliśmy. I to był sposób na okropności wojny… A co to tak nierówno? U mnie pusty, a u pana prawie pełny, wyrównajmy…
– Dziękuję, dziękuję…
– Przecież to tylko dwa łyki… Najgorsze były te samoloty torpedowe. Cholera by je wzięła… Jak te osy, z jednej i z drugiej burty nas atakowały. I jak się przed nimi bronić? A tu te boforsy i pompony nie milkły. Słychać było tylko to ich: py py py py py py py py py py py… Najgorzej mieli ci z działek 75, kierowanych radarem. Oni nie wytrzymywali nerwowo. Zasada była taka. Łapali radarem atakujący samolot, który szedł prosto na nich, ale oni mogli odpalić ogień dopiero, gdy odległość do celu była sto merów. Pan to widzi? Samolot leci, jest coraz bliżej, oni patrzą mu prosto w nos, w lufy karabinów, radar trzyma ich na lini celu, a oni…. No, nie wytrzymywali. To się dopadało takiego z wrzaskiem: zwariowałeś, wytrzymaj! Bez kuksańca się nie obyło. Ale podziwiałem ich. Nic nie mogli zrobić. Automatyka. Działo i samolot jak sprzężone dwa punkty. A nerwy?
– To co, dał pan w pysk takiemu?
– A co miałem robić? Wiadomo… On się bał, ale miał bronić okręt i całą załogę. Utrzymanie dyscypliny, morale, to była nie lada sztuka. Albo takie klękanie i modlenie się. Na pokładzie. A z boku, z każdej strony samoloty pikują prosto na nas. Panie! Strach… Chwytałem za broń osobistą i podnosiłem ich na nogi. Ja wtedy żyłem, jak to wszystko grało. Chodziło, bębniło…
– Jak pracuje artyleria na okręcie?
– Pięknie. Pięęęknie! Jak wali główna, to jest tak majestatycznie, a jak rusza przeciwlotnicza to tnie świat na kawałki. Prują do tych samolotów… Najpierw orlikony, potem pompony. Nagle wszystko co mieliśmy na pokładzie rąbało równo. To jest pięćdziesiąt, sześćdziesiąt luf! Pan sobie wyobraża, co to jest za siła?
– Nie…
– Wie pan, jedno tylko jeszcze powiem. Jak myśmy byli na inwazji, to byliśmy cały czas koło Rodney’a, a później tego Rodney’a holowaliśmy do portu, bo wlazł na minę. Jak on dał salwę z tych dziewięciu dział, a każdym pocisk ważył tonę… Proszę Pana, to morze po takiej salwie nie jęczało, ono z bólu stękało. Jak ta salwa została oddana, to okręt się troszkę pochylił, rozumie pan? I od niego szło takie echo: uuuuuuu… Słyszy pan? Miało się wrażenie, że to człowiek gdzieś stękał, cierpiał. Odczuwał ciężko taki płaczący ból, rozumie pan? I za chwilę znowuż to samo. To wyglądało… pięknie.
– Ale strasznie…
– Nie, strasznie to może temu kto nic nie robił, a tylko obserwował. Ale kto był zajęty swoją robotą, nie widział żadnego strachu. O tym się nie myśli. Tak samo jak pilot, czy myśli o śmierci? Jak on leci, proszę pana, gdzieś i strzelają do niego, to on myśli o śmierci? Albo jak ściga wroga? Nikt nie myśli o śmierci. Zresztą śmierć na wojnie to nie jest taka dramatyczna jak w normalnych warunkach na lądzie. Tam człowiek nie jest ze śmiercią zaznajomiony, że się tak wyrażę. Prawda? Ale tam, na morzu, w boju, to tam jakoś człowiek, do tej śmierci inaczej podchodzi. Później, jak V1 leciały, ale to jedna za drugą… w odległości jakichś 300 metrów. Początkowo denerwowały nas te rakiety, bo to strasznie burczało. A później to myśmy w karty grali, a one sobie leciały. Lufy nie wytrzymywały, proszę pana. Taka lufa ciężkiego działa była zdolna wystrzelić do dwustu pocisków. Poźniej wylewa się z niej rdzeń, taki się na końcu lufy kołnierz formuje. Wszystko w środku się stopi.
– Trafialiście niemieckie okręty…
– Tak.
– One też tonęły. I ludzie tonęli.
– Ach, proszę pana. Było różnie. Ja, na przykład, do każdego jak do człowieka podchodziłem. Mimo wszystko. Byli tacy, którzy nad jeńcami bardzo się znęcali. Niemcy są strasznie, wie pan, niestabilnego charakteru, że się tak wyrażę. Bo jak tylko dostawali się do niewoli, to w kościele, ze złożonymi rękami chodzili. A jak oni klęczeli… I cały czas się modlili. Mówiliśmy: popatrzcie, jacy to pobożni i porządni ludzie. Ale wcześniej to byli jak ostatnie świnie, rozumie pan? Niemcy potrafią dostosować się do okoliczności, a my nie. U nas zawsze harda dusza.
– Był pan torpedowany…
– Tak. Na krążowniku. I leżeliśmy na burcie gdy podeszły do nas kontrtorpedowce amerykańskie.
– W czasie inwazji na Normandię?
– Tak. Ściągnięto z pokładu całą załogę. Zostałem ja, komandor Dzienisiewicz i Paliga. Nie więcej jak pięciu. Powód? Na pokładzie było dużo takich rzeczy, które zdaniem Anglików pod żadnym pozorem nie mogły się dostać w ręce Niemców. Więc czekaliśmy na grupę operacyjną, która demontowała i zabierała wyposażenie. Dwa tygodnie tam siedziałem i dwa tygodnie byłem w środku wszystkich bombardowań. Tośmy z Dzienisiewiczem, w kabinie razem siedzieli i nic tylko piliśmy rum. A bomby bez przerwy padały, całkiem bliziutko… I zastanawialiśmy się – no, czy to ta nas wreszcie trafi? Wtedy przypłynęła na holowniku ta specjalna brygada z Portsmouth. Przyszli z łomami. Wszystko poharatali. Za burtę wyrzucili. Na odjazd zabrali tylko rum. Było tego z dziesięć beczek. I całe zapasy odzieży z wielbłądziej wełny. Bo na krążowniku magazyny były takie jak porządne sklepy. Pełne różnych materiałów. Pidżamy i koszule. Wszystko. Ile oni tych koszul zabrali… Kiedyś pojechaliśmy do Kanady, od strony Ameryki. Tam była baza, San John się nazywała, w Nowej Fundlandii, amerykańska. Jak myśmy do tej bazy przyjechali, to mogliśmy wszystko kupić za grosze. Natomiast Anglikom nic nie sprzedali. Nigdy. Powiedzieli Anglikom, wy wszystko macie, a Polacy nie mają. To – pamiętam – takie kurtki podbijane futerkiem, proszę pana, z sierści wielbłądziej… Kalesony włóczkowe, ręcznie robione. Później z tej włóczki, ile się swetrów narobiło? A wszystko to mieliśmy za grosze. Pióra Parkera… Wszystko. Ale były też wzruszające chwile. Kiedyś w Portsmouth… Bardzo przyjemne spotkanie. Mój dawny dowódca złapał mnie za ramiona i mówi „Kaziu Bay, ty żyjesz?”, Tak mnie wyściskał. A ja mówię „Żyję”.
– Przeczytał Pan wiele książek poświęconych wojnie na morzu…
– A wie Pan, że mam tu Lipińskiego książkę, Jurka. Wie Pan, że nie przeczytałem. Przeglądałem kiedyś angielską historię… Ja w żadnej z tych książek niczego nowego nie znalazłem. Bo ja to wszystko przeżyłem i widziałem. Ja przepraszam, że tak powiem, Jan Papuga już nie żyje. On pisał te swoje książki. Ja dobrze znałem Papugę. Jak kiedyś urywek z jego pisania przeczytałem, to ja bym tak marnie tego nie napisał. On opisał pewne zdarzenie na morzu, ludzie się ratowali… To wszystko to i dziecko lepiej by opisało. Mnie taka literatura nie interesuje. Ja dziesięć razy mogę przeczytać „Pana Tadeusza” albo „Iliadę” Homera czy Wergiliusza… Ale opisywanie wojny na morzu zupełnie mnie nie interesuje.
– Dlaczego sam pan niczego nie napisał?
– Pisałem, proszę pana. Ale wszystko wyrzuciłem. Pan myśli, że ktoś z lądu uwierzyłby w to, co napisałbym? Pan jest dziennikarzem, pan się wczuje w tamte sytuacje więcej jak zwykły człowiek. Ja rozmawiam z synami. Ich interesują inne sprawy…
– Pan chyba nie docenia ludzi.
– Może, nie wiem. Ja umiem czoło stawić każdej przeciwności. O, tak. Musi być jakieś niebezpieczeństwo. Wiem, że wtedy żyję pełną mocą. Gładka woda to nie dla mnie. Coś musi się dziać. Jak mnie fala przykryła, jak poczułem smak słonej wody… Wiedziałem, że żyję. Nie to, co teraz. Kim jestem? Co ja teraz robię? Działać, rozumie pan? Coś robił człowiek, był potrzebny. Tak było też po wojnie, w pilotażu. Pan wie, że najwięcej awarii to jest wtedy, kiedy jest dobra pogoda? Bo czujność jest wtedy jak pod zdechłym psem. A jak jest mgła, panie, jak coś wieje, dudni, to wtedy człowiek…
– … jest skoncentrowany?
– O! I to jak!
– I wojnę pan skończył na…
– Na Conradzie. A później, po wojnie, to było jakoś tak głupio. Każdy coś kombinował, szukał, pytał, jak tam w kraju? Co z rodziną? Czy żyją, czy nie żyją. Kochałem swój zawód, marynarski, artyleryjski szczególnie. Niemało medali mam za moją służbę. Ani jednego dnia w czasie wojny nie byłem na urlopie. Po prawdzie, to nie miałbym gdzie pojechać. Dowódca mówił, niech pan jedzie, panie szefie. Dawał bilet, pierwszej klasy. No to jechałem do Plymouth, tam posiedziałem dwa dni. Co było robić? Wracałem na okręt. Inni odwiedzali angielskie rodziny, które zapraszały marynarzy. Ja nigdy na takie wizyty nie jeździłem. Nigdy też do schronu nie szedłem. Byłem na urlopie w Londynie, z kolegą Jaśkiewiczem. Popiliśmy tam na Piccadilly porządnie i poszliśmy do hotelu spać, na czwartym piętrze. Tylko żeśmy się położyli – nalot. Alarm – schodzić do schronu. Jaśkiewicz mówi – chodź. Ja mówię, że nigdzie nie pójdę. Ty idź. Ubrał się w piżamę, płaszcz na plecy zarzucił i poszedł. Po nalocie wraca, a ja sobie śpię. I się śmieję. Nie chowałem się. Może miałem takie szczęście. Ja mówię panu, ja jestem innym człowiekiem, jeśli jest jakieś niebezpieczeństwo. Jakiś pożar, ja wtedy wiem, że żyję. Wtedy się budzi we mnie zupełnie inny człowiek. Nie zgnuśniały taki jakiś… Szybko reaguję i dosyć trafnie podejmuję decyzje. To instynkt chyba. Jak zwierzę. Podobnie jak ono, gdy wlezę na drzewo, to ja zawsze wcześnej pomyślę, co zrobić, gdybym nagle spadł z tego drzewa? Podczas wojny ja nigdy nie kalkulowałem, że będzie lepiej jeśli położę się spać tu lub tam. Nie kalkulowałem. Inni wybierali, żeby nigdy nie kłaść się tuż przy burcie. Nigdy nie wybierałem okrętu i nie wybierałem, gdzie będę mieszkał, bo myślałem sobie, że w razie czego mógłbym sobie nie darować takiego czy innego wyboru. Tak jak los dawał, tak brałem. Mnie kiedyś miano za wielkiego gieroja. A po latach, mój kolega Tadzio mnie spotkał i woła: a gdzież ten gieroj, którego ja znałem w Anglii? Dla mnie nie było rzeczy niemożliwych. No ale widzi pan, tak się skończyło. I koniec.
W pudełku z taśmą magnetofonową moje notatki. Sprzed ponad czterdziestu laty… Słowo wiążące do relacji Kazimierza Baya…
WERSJA FILMOWA REPORTAŻU





Add Comment