Refleksy

{Ład w nieporządku

Porządek w nieładzie

Ładny nieład

Nieładny ład}

 

Podstępczość.

Tak, to doskonałe określenie procederu, jakiego wszyscy jesteśmy ofiarą. Życie nam tę ‘przyjemność’ funduje. Życie – przestępca doskonały. A właściwie – oprawca. Mami nas i czaruje swoimi urokami, a w gruncie rzeczy – rozmyślnie i metodycznie prowadzi ku zatraceniu. Bo co po nas, po tym naszym wonderful life zostaje?

Graciarstwo.

Że niby takie niewinne, takie tam, jakby tyle o ile, w gruncie rzeczy – byle jakie. Mogłoby być gorsze. Nie ma o czym mówić… I się nie mówi. Pewnego dnia – nie ma nas. Czarny worek, szczęk kluczy w zamku. Dzwonek windy. Ktoś przystanął, innym się odwrócił, tamta dotknęła palcami czoło… Mógł jeszcze pożyć…

Mógł. Ale, po co? Mieszkań mało. Drogie. Młodzi gnieżdżą się na paru metrach, a stary zajmował całe dwa pokoje. Nikt zresztą z nim mieszkać nie chciał. Kłopot. Przynieś, wynieś, podaj, nie otwieraj, zgaś, ciszej, za dużo, dodaj trochę, nie trzeba, lepiej nie ruszaj… W oknach stare firany. Zasłony wypłowiały. Meble zapomniały już nawet, od kiedy tu stoją.  Dywan rozdeptany, chodniczek w przedpokoju wyłysiały, ściana przy kontakcie sczerniała od tłustej, mokrej ręki. Co za graciarstwo! Po co te książki? Wyrzuciłbyś te stare gazety.  Co masz w tych pudełkach? Może i robactwo jakie się tam zalęgło? Zaduch i smród…

Nasz życiowy dorobek! Z takim mozołem zbierany, gromadzony, ciułanu, kutwiony, ściubiony, aż tu nagle – ktoś zamawia pojemnik, łupu dubu dup – i wszystko jedzie na śmietnik. Albo do skupu starzyzny.

Podstępczość, graciarstwo. Brak jeszcze tylko

sentymentalstwa.

Ale ono – przychodzi samo.

Że wyrazy jakieś takie dziwne? A jakie mają być, skoro i życie takie było?

 

O, bilecik tramwajowy, ach, tarcza ze szkolnego fartuszka, no nie – nawet zaschnięty liść z parku, gdzieśmy w biały dzień – o zgrozo! – odbywali pierwszą niedotykaną jeszcze randkę!

A potem to już obrastaliśmy lawinowo, a właściwie, to życie tynkowało nas, kleiło, cementowało, tapetowało pozornie niezbędnymi drobiazgami, wytartymi marynarkami, przenicowanymi spodniami, czapką z przełamanym daszkiem, zepsutym radioodbiornikiem, nigdy nie przeczytanymi książkami, powołaniem do wojska, jakimś wyrokiem sądowym, zwolnieniami z pracy, nagrodami w fantowej loterii, zdjęciami złamanej ręki, smoczkiem pierworodnego, mandatem drogowym, śrubką w plastikowym woreczku, po nie wiadomo czym i nie wiadomo do czego?

Tu – pełna szuflada, na strychu palca nie wciśniesz, piwnica zagracona i tylko ciemność maskuje wstyd, jakim winieneś się legitymować wobec braku najmniejszego sprzeciwu wobec życiowej podstępczości, której stałeś się ofiarą i niekoronowanym królem życiowego graciarstwa.

Oczywiście! Wszystko to należy wyrzucić, zawieźć do ekoportu, dostarczyć do skupu makulatury, jeśli taki jeszcze gdziekolwiek funkcjonuje. Raz-prask i…

I figa.

Bo.. co zrobić ze wspomnieniami?

Cholera. Tyle wymyślono lekarstw i terapii. A na wspomnienia nie ma nic. Te – mają charakter pandemiczny. Bierzesz do ręki stary zeszyt, na nim serce i inicjały: ‘W.M.’ Wiadomo, Wieśka Michalakówna. Tylko ona w siódmej klasie nosiła stanik. Włosy wiązała w kitkę na czubku głowy. Plisowana spódniczka, moherowy sweterek i chyba lekko kolorowała usta. Siadała na schodach, pośrodku wianuszka bez stanikowych koleżanek. A my, jak te bąki kipiące nektarem, schodziliśmy i wchodziliśmy po schodach, przeciskaliśmy się do szatni. I czekaliśmy w podstawówkowym rozedrganiu na lekcje WF. Kiedy na gimnastyczna salę wchodziła Wieśka – frekwencja była stuprocentowa.

Albo Teresa. Z ósmej. Nie, nie malowała się. Tylko smarowała usta gliceryną. Świeciły się a ona bez przerwy je oblizywała. Miała czarną aksamitkę we włosach, na szyi, na nadgarstku i… zastanawialiśmy się, czy jeszcze gdzieś, ale jakoś lingwistycznie nie byliśmy zbyt omnipotentni w tej aksamitkowej topologii….

I co z tym wszystkim dziś mam zrobić?

– Garbisz się, jak Twój Ojciec! – słyszę co jakiś czas. Patrz, nawet to przygarbienie zachowałem.

Dr F., którego od czasu do czasu nawiedzam, też udaje, że niby mnie bada, sprawdza, wywiaduje.

– Widzę, że ciągle nieźle utrzymany z pana staruszek!

– Żeby pan wiedział, doktorze, ile mnie to wysiłku kosztuje… – blefuję. Pędzę setkę kilometrów, zrzucam buty i robię te swoje 5 km po wodzie, pod wiatr, na Zachód. Pochylony, zgarbiony, a przecież… bez plecaka. Patrzę na odciski stóp na piasku. Wielkie i głębokie, jakbym pięć ton dźwigał na karku… A to tylko wspomnienia.

Ostatnio zadzwoniła znajoma.

– Gdzie jesteś?

– Tutaj! – wykrzyknąłem z typowo burłaczym nasiljeniem i kliknąłem w glimpsa, wysyłając jej szpilkę z moim położeniem.

– O! Żeglujesz! – usłyszałem nieskrywany podziw w głosie mojej znajomej, gdy zobaczyła na ekranie swojego iphona moją szpilkę, dzięki nawigacyjnej dewiacji systemów satelitarnych, oddaloną ładny kawałek od brzegu, niemal na pełnym morzu.

– Nie, spaceruję!

– O rany, tak daleko od brzegu? No ale ty zawsze miałeś długie nogi! Czy może jest tam tak płytko? Odszedłeś tak daleko? Chyba się cały zamoczyłeś? Uważaj, bo fala może być duża…

Daleko, blisko, kto to wie? Ale zawsze z bagażem pełnym wspomnień. Przytopią? Nie wiem. Pomogą? Być może. Coś poprawią? Kto to wie? Albo popsują? Wykluczyć nie mogę.

Nawet jeśli paskudne, to jednak są ci one moje. Zżyte. A że jak huba – zadomowiły się we mnie bez pytania o zgodę – pretensje mogę mieć tylko do siebie. Głupio gadam. Ale co mądrego na temat kolekcji wspomnień powiedzieć można?

Garbię się, posiwiałem chyba jeszcze w dzieciństwie, gładkość policzków zastąpiły zwały morsowego dobrobytu…

– Gdzież ten gieroj, gdzie kawalerzysta! – A. rozkładał szeroko ręce na mój widok. – Ach, panny wzdychały a my – chudzielcy – od tych westchnień równowagę traciliśmy! – wołał jeszcze nie tak dawno przyjaciel, dziś już w postaci molekularnej, w alei sław na Montparnasse zaświatów.

Patrz, łza…

Gardło jakby węższe… Z żalu, że nikt nie zachwyca się mną, tym mną tak barwnym w moich i z moich własnych wspomnień… A te, za każdym razem, gdy je wywołuję – podlegają automatycznie, niezależnie od mojej woli modyfikacji, aktualizacji, uzupełnieniu o nowe doświadczenia! Wiedziałeś o tym? Rzecz udowodniona naukowo!

Weźmy choćby tę noc pod Wrocławiem. Rok chyba 1971. Zjechaliśmy z całej Polski. Namioty, gitary, pierwsze papierosy, wzmocnione piwem jasnym. I te uściski, okrzyki: Szczecin pozdrawia Lublin, a Warszawa – Koluszki! I refren, i przytulany, i szybki, i wolny. I potem trawa, a w trawie żaba, a żaba skrzeczy, moralności przeczy, lecz powstrzymać się nie sposób! Bo co będę wspominał po latach!? Więc wracam tam ciągle, gdy słyszę żabę, gdy czuję trawę, gdy zmierz zapada a imię jej – czy to ważne, niech będzie Iza w srebrnych gumowcach lub Ala co się tak pysznie… powiedzmy – uśmiecha.

Wspomnienia… Co z nimi się stanie, gdy pokój nasz zajmie już ktoś inny, na drzwiach wywiesi swoją wizytówkę i ukłoni się rano tej miłej F. z naprzeciwka?

Wspomnienia… Ten skarb, to lustro prawdy o nas, ten portret naszej cudności i niepowtarzalności…

Co stanie się z nami z naszych wspomnień?

Boże, jaki ja byłem przystojny i chudy, i jak sypki blond bleresik słał się na kołnierzu… Ten swingujący pęd przez przejście dla pieszych, ta skra w oku o zachodzie i pierwsze zacięcie przy goleniu ojcową maszynką! Ale, ale – wirują i pędzą nowe przypomnienia – a ten smoking i mucha, i żabot z wisiorem, i brew przerośnięta, i palce chopinowskie. Lecz obraz znowu się zmienia, krople potu po maratońskim biegu do warzywniaka inkrustują skroń z pierwszymi trzema, tak, tak, siwymi włosami. Ale nadal wspaniale, niezmiennie elegancko.

Nigdy wcześniej nie wyglądałem tak dobrze jak teraz.

Ach, starzeć się, gnuśnieć, tetryczeć i zrzędzić… Cudownie!

We wspomnieniach jestem wreszcie całym sobą!

I będę jeszcze ładniejszy, szybszy, zwinniejszy…

Tak, jak tylko to sobie wymyślę.

 

I żebym tylko nie zapomniał o czym pamiętać miałem!

Z cyklu: Refleksy - Barcelona cz. 4

Co stanie się z nami z naszych wspomnień?