Trzynaście długich miesięcy

 

Na ten komunikat czekaliśmy od wielu dni.

– Uprzejmie prosimy członków wyprawy oraz załogę i studentów, aby oszczędzali wodę. Prosimy ograniczyć pranie i kąpiele.

Wojtek puścił kuksańca przyjemniaczkowi z głośnika.

Nazajutrz zostaliśmy pozbawieni ciepłej wody. Zapasy prowiantu także kurczyły się w zastraszającym tempie. A pogoda – bez zmian. Żeby chociaż połączenia radiowe z krajem można było realizować przyzwoicie!

Wieczorem wzrosła siła wiatru. Kapitan zdecydował się na podniesienie kotwicy. A więc znów sztormowanie na pełnym morzu.

Najbardziej przeżywali to zimownicy. Oni chcieliby jak najprędzej znaleźć się w domu, wśród najbliższych. Żaden z nich nie chciał przebywać w swojej kabinie. Spacerowali korytarzami, siedzieli w pentrze, kilka razy dziennie szli na mostek, by zorientować się w sytuacji. Któregoś dnia tego beznadziejnego czekania na poprawę pogody i rozpoczęcie wyładunku, zajrzał do mojej kabiny docent Cieśliński. Przyniósł magnetofon i taśmy z „dźwiękowym diariuszem zimowania”. Wspaniałe, niepowtarzalne efekty dźwiękowe spitsbergeńskiej przyrody. Po chwili zapukał doktor Banach. Za nim Tomek Petelski ze zdjęciami niedźwiedzi i radiotelegrafista Irek Dobruchowski, który mimo gipsowego pancerza na nodze chodził już nieźle.

– Najpierw mała zagadka – docent znacząco uniósł głowę. – Posłuchajcie i powiedzcie, co to jest?

Wcisnął klawisz. Szpakowata czupryna przesłoniła twarz. Z głośnika magnetofonu dobiegł delikatny śpiew, jak z dziecinnego pokoju, gdzie zmęczony całodziennymi zabawami brzdąc śni o gonitwach i przygodach. A może to dźwięk naciąganej struny?

– Księżniczka uwięziona lodowym zamku śni o rycerzu na rączym koniu, w zbroi od stóp do głów i z małym pługiem śnieżnym… – nie od razu wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wizja rycerza, konia, ale przede wszystkim tego pługu była dla wyobraźni tak frapująca, że musiała ją spokojni przetrawić.

– Oto muzyka lodów – docent Cieśliński stanął przy drzwiach. Zawsze mówił cicho. Teraz mówił jeszcze ciszej. – Ale żeby usłyszeć całą maestrię tych lodowych symfonii, trzeba być tutaj w czasie zimy. Wiosną pękają i wyginają się wielometrowej grubości pancerze, które pokrywają lustro całego fiordu. Unoszą je wody fiordu oraz oceaniczna fala.

Klimatolog zaczął tańczyć. Ciężar całego ciała przenosił z nogi na nogę. Świetnie imitował ruchy kutego lodem słonia, który wykonuje ewolucje na linie. Szerokie, wydatne usta zwinął w trąbkę. Naśladował strunę, która raz napięta i pobudzona do drgań modulowała wydawany dźwięk, szukała właściwego sobie, czystego tonu.

Później nagranie wycia huraganu. Sztorm na Oceanie Lodowatym, szmer pierwszych strumieni wiosennych oraz szczekanie pieśćców, lisów polarnych. Kilka z nich zimowało w okolicy bazy. Druga strona kasety. Poprzez świst wichru i zamieci, poprzez melodię kolęd przebijał się głos profesora Szupryczyńskiego. Wigilia. Wieczór przy świątecznym drzewku.

– Miał to być jeden z najtrudniejszych dni w czasie zimowania. – Stefan Cieśliński siadł przy stole. Łokcie oparł na kolanach, a palcami rąk przeczesywał włosy. – W domu każdy starał się tak układać plan swoich zajęć, aby zawsze zdążyć na kolację. Kiedy się siedzi w czterech ścianach pokoiku, a za oknami szaleje zamieć, trzeba za wszelką cenę bronić się przed myślami o atmosferze domowych porządków, o niespodziankach, przygotowywanych pod choinkę. Hm… Niby proste, co? Człowiek nie jest jednak w stanie powstrzymać potoku takich myśli. Najsilniejszego chłopa może złamać jedno wspomnienie. Praca? Plany? Jakieś zobowiązania i ambicje? Człowieku, przecież to nie ma sensu! Największa nawet satysfakcja naukowa nie odda spędzonego tu roku! Cholera… W taki dzień nie wolno zostawać sam na sam ze sobą! Każdą wolną chwilę spędzaliśmy więc w salonie, na rozmowach. Robić, robić cokolwiek, byle co. Zmuszać się do rzeczy niemożliwych – do odwracania biegu myśli… A pamiętacie te świąteczne dialogi w kuchni?

Cała czwórka podchwyciła pytanie. Zaczęli się przekrzykiwać. Tylko Banach milczał.

– Jak smakuje kapusta, z grzybami?

– No, wydaje mi się, że tak jak… kapusta z grzybami!

– A jak należy przygotować grzyby?

– Tak, jak… Oj, zawracasz głowę. Jak, jak? Normalnie! Nie wymyślaj, przygotuj je normalnie. Po prostu…

Ileż prawdziwie chłopięcej radości sprawiano im rozwiązywanie kulinarnych łamigłówek. Później – ceremonia nakrywania do stołu i strojenie drzewka. Przez cały dzień słuchali płyt z kolędami, porządkowali pokoje. Idą święta! A za oknem śnieg i ciemność…

– Nie tak prosto było połączyć się z domem – powiedział Irek. – Zapytać, jaką mają pogodę, czy pada śnieg, na który dzieci czekają zawsze z wielką radością.

– Kiedy zaproponowałem – włączył się docent Cieśliński – aby zostawić jedno wolne miejsce, chyba właśnie Irek zapytał, czy kogoś zapraszałem? Może niedźwiadka? Któryś z kolegów zaczął naśladować tego diabła. Ale było śmiechu! Co prawda, na wigilię żaden miś nie przyszedł, ale innym razem zjawił się nawet przed czasem.

– Nie wyprzedzaj – przesylabizował Tomek. Niedźwiedzie to jego specjalność.

Żarty i dowcipy na chwilę zmieniły nastrój rozmowy. Irek na dobrą sprawę bardziej przypominał wyrośniętego siedemnastolatka, lubił droczyć się z „małym Tomem”.

Później, myśli wracały, jak niedobry sen. Tylko Irek nie dawał za wygraną. Jak sieroty staliśmy za zamkniętymi drzwiami jego radiostacji, skąd dobiegały co kilka sekund powtarzane sygnały wywoławcze. W końcu udało mu się. Docent poklepał Irka po plecach, a ten zawsze skory do żartów zasyczał z bólu i ujął gips na nodze.

– Do kabiny radiowej wchodziliśmy pojedynczo. Kilka minut kurczowego trzymania słuchawki, parę wybąkanych słów…

– Ale się rozklejacie! – wtrącił Irek. – A pamiętacie ten moment przy kolacji? Okazało się, że każdy chciał zrobić pozostałym niespodziankę i zabrał z domu opłatek. W jednej chwili położyliśmy je na stół w nadziei, że zaskoczymy się nawzajem. Ale było śmiechu!

Docent Cieśliński znów włączył magnetofon. Mówił profesor.

– Szczególny sens mają dziś wspomnienia owych chwil, kiedy to w szczenięcych latach oczekiwało się na pierwszą gwiazdę wigilijnego nieba. Ogromnie serdeczne są wspomnienia radości jaką przeżywa się przy wigilijnym stole, wśród najbliższych…

Próbowałem wychwycić z taśmy wszystko, to co. Nieuchwytne, ale jednak na niej utrwalone. Wolno wypowiadane słowa mieszały się z gwizdem wiatru. Zapewne nikt z siedzących przy stole nie był w stanie nawet na moment powrócić do spraw, które przywiodły go na Spitsbergen. Wiem, że niejeden z całej dziesiątki patrząc na opłatek mrużył oczy, by powstrzymać łzy…

– Spędzamy tu wigilię daleko od kraju, od najbliższych. Spędzamy ją jednak w polskim domu i będziemy ją przeżywać zgodnie z polskim obyczajem. Niezależnie od tego, jakie poglądy reprezentujemy, podzielimy się opłatkiem, zaśpiewamy polskie kolędy i myślami przeniesiemy się daleko…

Cisza. Obraz zatrzymany w kadrze. Profesor odetchnął głęboko i dokończył myśl.

– Chciałbym wam życzyć dzisiaj, kochani, abyśmy przede wszystkim po męsku przetrwali następne pół roku, abyśmy stanowili zwarty, doskonale się rozumiejący kolektyw. Żebyśmy w przyszłym roku z satysfakcją wsiadali na polski statek, który zawiezie nas do polskiego portu, byśmy mogli spojrzeć spokojnie w oczy tym, którzy nas tu wysłali. Chciałbym wam życzyć, abyście następny wieczór wigilijny spędzili w gronie najbliższych, a wspomnieniem powrócili do chwil w tym Polskim Domu pod Gwiazdą Północy, w Zatoce Białego Niedźwiedzia. Wszystkiego dobrego!

Szum taśmy. Pewnie wszyscy, jak teraz, siedzieli bez ruchu. Jakże trudno było im „wrócić z dalekiej podróży”. Po chwili z głośnika dobiegły słowa życzeń, później kolęd.  Wreszcie życzenia międzynarodowe, fragmenty rozmów z pracownikami norweskich stacji radiowych na Spitsbergenie.

– A po kolacji bezsenna noc i ten cholerny stuk metalowej linki o maszt flagowy przed bazą – dodał Irek. – Panowie, dajcie spokój! Jeszcze przed mamuśką trzeba będzie pochlipać, więc nie traćcie zapasu łez!

– Ale za to Nowy Rok spędziliśmy w jedenastkę! – włączył się do rozmowy Tomek Petelski. – Kiedy już wszystko było przygotowane do uroczystej kolacji, ktoś wpadł na pomysł, że zanim wybije północ, można jeszcze bardziej schłodzić butelki szampana. Najlepszym do tego miejscem był oczywiście ganek bazy. Wystawiliśmy więc butelki i słuchając Warszawy – czekaliśmy na sylwestrowe kuranty. Noc była pogodna. Niezbyt silny wiatr, lekka zadymka. Kiedy od dwunastej dzieliły nas sekundy, poszedłem po szampany. I, o dziwo! Na ganku nie było ani jednej butelki. Głupi kawał? Przecież nikt nie może dotrzeć do Hornsundu o tej porze roku! Dopiero po kilku dniach okazało się, że w noc sylwestrową mieliśmy gościa. Był nim… niedźwiedź. To on zabrał butelki, a kiedy już znudziła mu się nowa zabawka, porzucił je kilkadziesiąt metrów za bazą.

Znów nagranie magnetofonowe. Życzenia noworoczne składane Norwegom ze stacji meteorologicznych.

– To wszystko dzięki Irkowi – docent Cieśliński jeszcze raz klepnął radiotelegrafistę po ramieniu. – Niekiedy rezygnowaliśmy z oczekania, nie wierzyliśmy, że w końcu mu się uda, ale on ani razu nie dał za wygraną.

Irek nadymał policzki. Podkręcił ledwie widoczny wąsik i dumnie wypiął pierś. Dwóch takich jak on wlazłoby w jednego Tomka.

– To, że łączność z krajem mimo wszystko wychodziła, to wielka zasługa dziewczyn z Gdynia-Radio. Wyprawiały cuda w eterze, kręciły antenami, zmieniały częstotliwości i kanały, żeby podtrzymać raz nawiązany kontakt. Kiedy warunki propagacyjne zmieniały się, co tu następuje nagle, proponowały nowe częstotliwości, inne godziny połączeń. Te dziewczyny interesowały się naszymi problemami, pomagały, radziły. Często rozmowy dotyczyły przygotowywanych przez nas wypieków, gotowanych potraw. Sugerowały, jak prać, cerować. Informowały nas o wydarzeniach w kraju. Wiele z nich zdołało poznać nasze rodziny. Te rozmowy w eterze były nam szczególnie potrzebne pod koniec nocy polarnej, no i tuż przed waszym przyjazdem.

Doktor Banach przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Tylko co jakiś czas uzupełniał ją o nowe szczegóły. Jest małomówny. Wszyscy, którzy go znają, twierdzili, że trudno o lepszego członka ekipy zimującej.

– W 1975 roku przyjechałem tu po raz pierwszy – powiedział, gdy zapytałem go o wrażenia z tego roku na Spitsbergenie. – Program naukowy, jaki zamierzałem wówczas realizować, był niezwykle skromny i muszę przyznać, że nie byłem nim pochłonięty. Po prostu zauroczył mnie Spitsbergen. Pragnąłem tylko jednego: bez przerwy być sam na sam z jego górami, rzekami, śniegiem, błękitem nieba i rysunkiem gór lodowych. Chciałem słuchać jego ciszy przerywanej odgłosami cielącego się lodowca czy śpiewem ptaków w pobliżu górskich stoków. Pokochałem wówczas tę ziemię i zapragnąłem wrócić tu za wszelką cenę. Całą pracę naukową podporządkowałem temu celowi. W kraju dalej studiowałem zjawiska występujące na Spitsbergenie i marzyłem o powrocie na wyspę… Teraz zostawiłem tu ponad rok życia. Zanim jednak popłyniemy do kraju, ja wyruszę raz jeszcze, może ostatni, szlakiem moich wędrówek. Odwiedzę moją chatkę, która dała mi tyle niezapomnianych chwil, gdy za jej słabymi ścianami szalały śnieżne zamiecie i panowała długa polarna noc. Za tym husem będę tęsknił najbardziej.

A więc człowiek nie może zżyć się bez reszty z naturą, wtopić się w nią… Potrzebuje azylu, chwili intymności, skrawka swego cywilizowanego wymiaru. Wystarczy mu kilka ociosanych desek, sklecona z nich buda przykryta dachem. Najmniej bezpieczne w spitsbergeńskich warunkach schronienie, ale jakże ważna jest ta namiastka intymności. Dla każdego. Bez względu na to, gdzie się znajduje. Przez szpary zagląda do wnętrza wiatr, na środku pomieszczenia wirują płatki śniegu, a zadowolony szczęśliwy człowiek szybko zasypia… Jest w domu. Świat zostawił za jego drzwiami.

Banach to melancholik. Nigdzie mu niespieszno. Nie stronił jednak od kolegów. Wielu z nich jemu właśnie zawdzięczało niezapomniane chwile. W czasie wspólnych wędrówek wskazywał miejsca, gdzie kryły się najpiękniejsze spitsbergeńskie uroki.

Usiadł na podłodze. Ręką dotknął policzków. On i profesor byli zawsze ogoleni. Typ zupełnie bezkonfliktowy. Gdy mówił, w specyficzny sposób akcentował „ł”. Zmiękczał je, rozszerzał…

Pracujący w pobliskim baraku agregat prądotwórczy był ich salonowym zegarem. Tylko bez kurantów. Rytmicznie odmierzał czas. Teraz jego odgłosy zastąpił agregat statkowy. Pracował szybciej. Częściej wydzwaniał godziny.

– Kiedy przypominam sobie pierwsze dni spędzone na Spitsbergenie, znów czuję to oszałamiające wrażenie strachu, obawy, niepewności, tajemniczości. Tak. Przed rokiem wszystko wydawało się zagadkowe i niesamowite. Przerażała mnie surowość i majestatyczność gór pozbawionych najmniejszego nawet drzewa. Obawiałem się gęstych jak wata chmur, które spływały stokami pobliskich szczytów. W moim notatniku napisałem gdzieś o tym onieśmieleniu ogromem i tajemniczością natury nie tkniętej działalnością człowieka. Później każdy dzień zbliżał mnie do otoczenia. W wyobraźni utrwalały się widoki i pejzaże. Po kolejnych wycieczkach obrazy te stawały się coraz bogatsze w szczegóły. Zaczynało się „rozumienie” tego świata, nadawanie rzekom, jeziorom, kamieniom, które spadały z gór… cech ludzkich. Aha – myślał sobie człowiek patrząc na strumień – płyniesz zazwyczaj uskokami skalnymi, lubisz nabierać prędkości, a jeżeli natrafisz na przeszkodę, zbyt ostry zakręt, niewygodny uskok – wyrównujesz go, wygładzasz. Jasne i logiczne. Rozmawiał człowiek z każdą napotkaną rzeczą. Jak z innym człowiekiem. Albo kwiaty. Piękne, fioletowe saksifragi. Rosną w nieprawdopodobnych niekiedy miejscach i w zależności od stopnia nasłonecznienia różnią się od siebie wielkością, kolorem i gęstością. Te, które bez przerwy patrzą w słońce, mają barwę intensywną. Inne, osłonięte skałkami, schowane w cieniu, są anemiczne, blade i słabe. Wszystko to widzi się i spostrzega tylko wtedy, jeśli wytworzy się wobec natury postawę przyjazną, życzliwą. Im dłużej człowiek żyje wśród gór, tym więcej o nich wie, choć one mu nic nie mówią same o sobie. Tym mocniej się do nich przywiązuje. Wtedy pamięć o sprawach pozostawionych daleko za morzem przymiera nieco. Tęsknota za najbliższymi staje się mniej przykra, koledzy, przynajmniej niektórzy, chyba inaczej mówiliby o tych sprawach. Zakłóceniem harmonii, która istniała między mną i Spitsbergenem były listy i rozmowy telefoniczne z domem. Może zabrzmi to dziwnie, ale mam wrażenie, że właśnie „zapomnienie” o miejscu, z którego się tu przyjechało, umożliwia powrót do rodzin, domu, ojczyzny w pełni sił i uczuć.

– W pańskim pokoju, w bazie, nie było zdjęć. – zauważyłem.

– Koledzy mieli je bez przerwy na wierzchu. Ja chowałem. Dzięki temu mogłem spokojnie pracować. Każde spojrzenie na takie zdjęcie wybijałoby mnie z zajęć, z pisania sprawozdań, notatek, analizowania obserwacji…

Skojarzyło mi się porównanie: Rubach-Banach. Wielki traper, jeden z najsłynniejszych obywateli Svalbardu i naukowiec z Polski, doktor geomorfologii, mężczyzna czterdziestoletni, żonaty, ojciec dwojga dzieci. Któryś z jego kolegów powiedział mi:

– Tylko jemu udało się zdobyć prawdziwą wzajemność Stróża Arktyki.

– Sprawdziłem się – mówił. – Przyjeżdżając tu nie sądziłem, że wytrzymam, że znajdę sposób na wtopienie się w Spitsbergen. Teraz czuję się mężczyzną doświadczonym. Owszem, zdarzały się chwile, kiedy, chciałem spotkać innego człowieka, zobaczyć nową twarz. Gdy wracałem z wyprawy do odległych stanowisk pomiarowych, z mnóstwem wrażeń, chciałem się z kimś podzielić moimi spostrzeżeniami, chciałem opowiedzieć. Koledzy najczęściej byli zajęci, zresztą oni mieli okazję widzieć wszystko to, na co i ja patrzyłem, co mnie fascynowało. Pozostawał papier, wielkie, niekończące się listy do… siebie samego. Już wówczas przerażało mnie to, że po powrocie do kraju nie będę pamiętał szczegółów podziwianych krajobrazów, że nie zdołam dokładnie opowiedzieć córce o moich fascynacjach.

Doktor Banach otworzył brulion, który kurczowo trzymał w dłoni. To pamiętnik. Przerzucił kilka stron. Zachłannie przebiegałem wzrokiem po zapisanych kartkach. Nie mogłem się powstrzymać i wyciągnąłem rękę. Chyba czekał na ten gest. – Czy się zmieniłem? Na pewno. I to mocno. W ciągu tego roku nauczyłem się w większym niż dotychczas stopniu panować nad sobą, nie wyrażać bezpośrednio swoich myśli. Miałem tu wiele okazji do przemyśleń, uporządkowania wielkich i małych problemów, na załatwienie których dotychczas nie starczało czasu. Kiedy skończyła się noc polarna i pojawiło słońce, uciekałem z bazy. Chciałem być sam na sam z górami i sobą. Przypinałem narty, zabierałem prowiant, zarzucałem sztucer na ramię i ruszałem w drogę. Mieszkałem w starych chatkach traperskich. Remontowałem je, a one odwzajemniały mi się atmosferą do rozmyślań. Nigdy jeszcze i nigdzie nie czułem się tak dobrze. Tu zrobiłem powtórkę z życia. Przypomniałem każdy dzień, każdą ważną decyzję. Zdołałem w pełni odpowiedzieć na pytanie, czego oczekuję od życia i co mogę ofiarować w zamian za spełnienie moich pragnień. To chyba najcenniejsza rzecz jaką wiozę do kraju po roku spędzonym w tym najcudowniejszym miejscu na świecie…

Do kabiny wszedł Jerzy Sacewicz. W czasie zimowania zajmował się sprawami magnetyki. Był pierwszy raz w Arktyce. Nigdy dotąd nie jeździł na nartach, nie wspinał się na strome zbocza. Na statku opowiadał wszystkim, że mógłby zostać na kolejne zimowanie. Był jednym z tych, którzy starali się odpowiadać na każdy list przysłany z Polski do Hornsundu.

– Kiedy przyjeżdżał do nas gubernator Svalbardu i przywoził pocztę, to w jednym worku znajdowało się po kilkaset listów. Pisali uczniowie i emeryci, ludzie, którzy śledząc publikacje w prasie na nasz temat przeżywali swoje nie zrealizowane młodzieńcze pasje. Zresztą najlepszym dowodem są właśnie listy, na przykład, ten, jeden z wielu, od kilkunastoletniego chłopca. On zawsze udzielał nam rad oraz wskazówek, które miały pomóc w przetrwaniu nocy polarnej. Proszę posłuchać: „Wielce Szanowny Panie Profesorze i Wielcy Polarnicy! Jesteście cząstką naszego społeczeństwa, która wyjechała, aby wiele dokonać. Martwimy się o was i każda wiadomość jest dla nas arcyciekawa. Czym się żywicie i czy nie brakuje wam czego? Może przyślemy wam jakieś drobiazgi? Martwią nas te niedźwiedzie zagrażające bezpieczeństwu. Czym się grzejecie w namiotach lub też w barakach? Czy macie w razie potrzeby jakieś termofory? Czy bardzo trudno byłoby przywieźć takiego małego niedźwiadka polarnego do warszawskiego lub krakowskiego ZOO? Ale gdyby miał być osamotniony, to niech już siedzi w tych śniegach. Czy któryś z panów należał kiedyś, a może nadal należy do harcerstwa? Bardzo nas to interesuje, gdyż chcielibyśmy bliżej zainteresować się i zaprzyjaźnić z takim hufcem, który wychował was na polarników. Jeśli takiego hufca nie ma, to nic nie szkodzi. Mamy jednak nadzieję, że przynajmniej jeden z panów był kiedyś zuchem!”. I jeszcze przeczytam wam post scriptum: „Chcę wam powiedzieć, że UFO są obiektami, które pragną porozumieć się z ludźmi. A więc zapewne na tych waszych śniegowych lądach się nie pokazują. Ale jak was to interesuje, to jak się kiedyś spotkamy, pokażę wam moje wycinki z gazet na temat kosmosu”.

Takich listów otrzymywali wiele. Ich adresaci dzielili się z naukowcami swoimi kłopotami, pytali o radę, oczekiwali moralnego wsparcia, otuchy. Dziesiątka z Hornsundu była dla nich autorytetem. Każdy z zimowników – człowiekiem godnym zaufania. Stali się lustrzanym, oczywiście lepszym od oryginału odbiciem pragnień i tęsknot adresatów tych listów. Wziąłem do ręki kolejną kopertę. Niewprawne pismo, kilka skreśleń. „Drodzy Polarnicy! Pisze do was nie młody inżynier, nie lekarz czy też naukowiec, ale zwyczajny robotnik, górnik z kopalni Manifest Lipcowy, który miast żeglować po dalekich morzach, zszedł głęboko pod ziemię, aby tam pracować. Marzyciel, który śni o tym, żeby przeżyć jakąś przygodę w swoim życiu, żeby stanąć oko w oko z żywiołem, co mu się zresztą po części udało, gdyż praca górnika jest nie mniej niebezpieczna niż praca marynarza czy polarnika. Zazdroszczę wam szczerze tego zimna, zazdroszczę, że tam jesteście i jednocześnie pękam z ciekawości, jak też ten polarny świat wygląda? Chciałbym, bardzo chciałbym być z wami choćby przez jeden dzień”.

– Ciekawe czy nasz nieznajomy nie zniechęciłby się do Arktyki po jednym spotkaniu sam na sam z niedźwiedziem – wtrącił Tomek Petelski, autor wspaniałych zdjęć króla Arktyki. Przeciągnął się, zmrużył oczy i wstał. Miało to oznaczać, że chce coś powiedzieć. Właśnie o niedźwiedziach. Jak przystało na dobrze zapowiadającego się naukowca, rozpoczął rzecz całą… od początku.

Już starożytni Rzymianie znali białe niedźwiedzie. W I wieku naszej ery wyprawiali się wzdłuż europejskich brzegów na poszukiwania legendarnej Thule, lądu mającego stanowić kres świata.

Króla Arktyki znano także w Japonii i Mandżurii. Jego skóry cieszyły się tam wielką popularnością już w VII wieku. Z 880 roku pochodzi notatka potwierdzająca, że dwa białe niedźwiedzie zostały przywiezione do Norwegii z Islandii. W 1774 roku w Anglii sporządzono pierwszy naukowy opis zwierzęcia. W wieku XVIII pojawiły się prace poświęcone zwyczajom i zachowaniu się niedźwiedzi w naturalnym środowisku.

Jest to ssak morski. Większą część wędrowniczego życia spędza w wodzie. Małe niedźwiadki są najczęściej śnieżno-białe i puszyste, a włosy ich futra krótkie. Dorosłe okazy pod wpływem znacznej ilości spożywanych tłuszczy zmieniają kolor futra na kremowy, a nawet żółty. Najczęściej żywią się fokami. Potrafią przez wiele godzin skradać się do ofiary, posuwać po kilka centymetrów. Niekiedy przez cały dzień leżą przy przerębli. Kiedy foka podpłynie, by zaczerpnąć świeżego powietrza, niedźwiedź miażdży jej czaszkę potężnym i błyskawicznym uderzeniem łapy. Rzadko udaje mu się upolować renifera. Zaatakowane matki wraz z małymi zbijają się w gromadę, a samce otaczają je półkolem i wystawiają groźne rogi.

Zapora ta wstrzymuje atakującego niedźwiedzia. Wówczas matki uciekają na bezpieczną odległość. Ich śladem podążają samce. Zgłodniały król szuka więc szczęścia łowiąc ryby, wybierając jaja z gniazd i polując na duże spitsbergeńskie ptaki. Często skraca cierpienia tym spośród nich, które zamoczyły skrzydła i nie mogą poderwać się do lotu. Kiedy jednak mu się nie szczęści, zjada wyrzucone na brzeg algi i porosty.

Zgłodniały niedźwiedź jest szalenie niebezpieczny.

Kiedy spotka na swojej drodze pobratymca – atakuje. Zabija słabszych od siebie, starszych i zawsze mniejszych braci. Wiosną, gdy o pożywienie najtrudniej, jego ofiarami bywają małe niedźwiadki, które wędrują z matką przez ośnieżone pustynie.

Białe niedźwiedzie nie żyją w stadach i nie są stworzeniami usposobionymi rodzinnie. Tylko w porze godów samiec przebywa z samicą przez dwa tygodnie. Nie odstępuje jej na krok.

Doktor Banach opowiadał mi jednak o dziwnym zdarzeniu. Oto dwa niedźwiedzie jadły upolowaną fokę, a dwa inne czekały na swoją kolejkę! Innym razem któryś z polarników przyglądał się polowaniu niedźwiedzi. Jeden z nich leżał przy przerębli i czekał na ukazanie się foki. Natomiast drugi biegał po lodzie, walił łapami i coraz bardziej oddalał się od kolegi. Zapewne chciał w ten sposób zmylić czujność fok pływających pod lodem.

– Wielokrotnie obserwowaliśmy gromady kilku niedźwiedzi – powiedział Tomek Petelski. – Może nigdy nie będą one żyły w stadach, ale jest coś, co jakby przyciąga te zwierzęta ku sobie, nakazuje przebywać w pobliżu, razem walczyć z przeciwnościami losu i przemierzać tysiące kilometrów od Alaski po wyspę Wrangla.

Aby lepiej poznać naturę króla Arktyki, wiele państw organizuje ekspedycje naukowe, których celem jest podglądanie życia codziennego tych zwierząt, ustalenie tras ich wędrówek, szukanie sposobów na ułatwienie chorym i słabszym sztukom przetrwania nocy polarnej. Jest to jednak trudne zajęcie, bowiem niedźwiedź porusza się bardzo szybko. Polarnicy i zdobywcy bieguna północnego wiedzą najlepiej, jak ciężko idzie się po zwałowiskach lodu, krach spiętrzonych oceanicznymi falami. Ale kiedy trafi się na ślady niedźwiedzia i ruszy po nich, wówczas wędrówka staje się przyjemnym spacerem, niedźwiedzie chodzą wokół bieguna północnego, z rzadka docierając w owo fascynujące wszystkich miejsce, ale też nigdy nie schodzą poniżej koła podbiegunowego. Po latach wracają na dobrze znane sobie obszary, by rozpocząć kolejną rundę utartym już szlakiem.

Słuchając nie kończących się opowieści o spotkaniach zimowników z tymi zwierzętami przeglądałem albumy pełne ich podobizn. Jednemu nadano imię Barnaba, drugi to Kulas, trzeci leżał na schodach bazy, czwarty prawie tydzień pozostawał na wikcie polarników. Pytałem, jak zachowują się te zwierzęta wobec człowieka? Czy zawsze atakują? Zazwyczaj tylko młody niedźwiedź rzuca się bez chwili zastanowienia. Ten w średnim wieku przygląda się bacznie i siły używa wtedy, gdy jest wyraźnie sprowokowany. Natomiast stary niedźwiedź, najczęściej ucieka na widok człowieka.

Przypomniałem sobie lapidarną notatkę prasową z jesieni 1978 roku: „Jeden z naukowców pracujących w polskiej stacji polarnej na Spitsbergenie został zaatakowany przez białego niedźwiedzia…”

– Było słoneczne popołudnie – powiedział doktor Banach. – Razem z Edkiem Jarmuszewskim wyszliśmy do pobliskich stanowisk pomiarowych. Przez wiele godzin maszerowaliśmy bezdrożami tundry. Sztucer, do którego nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni, wpijał mi się w ramię. Myślałem sobie, po co nieść ten kawałek żelastwa? Kiedy w znakomitych nastrojach wróciliśmy do bazy, powiedziałem Edkowi, że zajrzę do pomieszczenia agregatów. Sztucer zabrałem ze sobą. Zresztą… – Banach podszedł do drzwi. – Edek! – zawołał. Po chwili z sąsiedniej kabiny wyjrzał Jarmuszewski. – Chodź! O tobie mowa – dodał.

Nowy gość wśliznął się do wnętrza pod ręką kolegi trzymającego uchylone drzwi. Kolejny brodacz w towarzystwie. Smagła, pociągła twarz, szczupła sylwetka. I jeszcze jedna kraciasta koszula. Znacząco spojrzał pod stół.

– No wiecie? Przelewacie, jak widzę, z pustego w próżne? Chłopcy, ochrypniecie!

No i butelka się znalazła. Irek miał względy u profesora. W końcu to on był najważniejszym zimownikiem.

– Gdyby nie moja radiostacja, to…ho, ho… cieniutko śpiewalibyście, może nie? – powiedział.

– Edek, za twojego niedźwiadka! – Banach puścił oko do kolegi, a że ten spóźnił się na biesiadę, więc wszyscy wypili karniaka. Pustą butelkę odstawiliśmy do kąta.

– Teraz opowiadaj – Banach przysiadł na koi obok Jarmuszewskiego.

– Chwyciłem plecak i poszedłem w kierunku drzwi bazy. Nagle, kilka metrów przed schodami ujrzałem tego smoka. Już biegł w moją stronę. Potężne cielsko zwaliło się na mnie w oka mgnieniu. Całe szczęście, że upadłem na brzuch. A tego dnia ubrałem się bardzo, ciepło. Gruby kożuch, watowana spodnie, ciężkie buty. Było przecież zimno, 20° poniżej zera. Niedźwiedź przycisnął mnie łapami i na plecach poczułem jego pysk. Domyśliłem się, że chce mnie gryźć. Wyprężyłem się, wyginając kręgosłup w literę „u”. Jego zęby utkwiły w próżni. Słyszałem, jak rozdzierał kożuch. Nie mogłem się jednak ruszyć. Chciałem krzyczeć, wołać Mietka, ale strach i szok odebrały mi mowę. Niedźwiedź zbliżał się właśnie do mojej głowy. O, kurczę, ale on był ciężki! Coraz bardziej wgniatał mnie w śnieg. Kątem oka ujrzałem Mietka i zdążyłem krzyknąć, żeby strzelał, strzelał bez wzglądu na wszystko! Wiedziałem, że Mietek się bał, nie chciał mnie zranić. Potężne sapanie doprowadzało mnie niemal do rozpaczy. Wiedziałem, że jeżeli natychmiast nie padnie strzał, niedźwiedź wpije zęby w moją szyję. Przeraźliwie krzyknąłem raz jeszcze do Mietka, żeby strzelał. Prawą ręką próbowałem ochronić głowę oraz szyję. Nagle poczułem straszliwy ból. Niedźwiedź gryzł tę rękę. Wyszarpnąłem ją ostatkiem sił i zemdlałem. Zrobiło mi się gorąco, a naprężone mięśnie rozluźniły się i na moment straciłem świadomość. Wtedy właśnie padł pierwszy strzał. Zwierzę znieruchomiało. Padł drugi strzał. Poczułem, że niedźwiedź złazi ze mnie, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem Mietka, który biegł w moją stronę i wołał, żebym szybko wstał i uciekał. Pomógł mi się unieść i co sił w nogach ruszyliśmy w stronę bazy. Niedźwiedź, przestraszony strzałami odskoczył zaledwie na kilka metrów, a w chwilę później ruszył za nami. Dopadliśmy drzwi bazy, ale nie mogłem ich otworzyć. Cholerne, specjalne klamki! Gdyby zabrakło ułamka sekundy to bydle zaatakowałoby nas obu. Drzwi się jednak otworzyły w chwili, gdy oddech niedźwiedzia czułem znów na twarzy. Wbiegliśmy na korytarz. Mietek zawołał kolegów. Ja ciężarem ciała tarasowałem drzwi, do których dobijał się zwierz. Później lekarz, opatrunek, gips, kilka tygodni nerwów. Bałem się okropnie… Mój pokój jest odosobniony, mieści się z dala od innych pomieszczeń. Najmniejszy szum, szmer urastał w mojej wyobraźni do monstrualnych wymiarów. Bałem się spać przy oknie i wychodzić poza budynek stacji. To były straszne dni, okropne miesiące… Ale wszystko przeminęło!

Człowiek i niedźwiedź… Spotkania te najczęściej kończyły się śmiercią jednego z nich. Ludzie północy, dla których niedźwiedź był źródłem pożywienia, a jego futro cennym materiałem ubraniowym oddawali mu cześć. Eskimosi z Alaski po udanych łowach wykonują specjalny taniec rytualny, nazywany Tańcem Białego Niedźwiedzia. Żony i matki myśliwych grenlandzkich z części futra znajdującego się na przednich łapach zwierzęcia szyją ozdoby swoich butów, które uzyskują w ten sposób specjalne, magiczne cechy. Natomiast myśliwi z północno-wschodniej Syberii po zabiciu niedźwiedzia polarnego muszą przebłagać ducha zwierzęcia. Po podzieleniu mięsa na części łowca bierze serce króla Arktyki, tnie je na kawałki i klucząc rzuca za siebie. Po tej ceremonii rozpoczynało się wielkie ucztowanie. Skórę niedźwiedzia wraz z czerepem wnoszono do izby i układano na podłodze. Gospodarz, a zarazem myśliwy, któremu powiodło się na polowaniu, ustawiał poczęstunek przed otwartą paszczą. Później dawał niedźwiedziowi swoją fajkę, bawił go grą na bębenkach oraz śpiewem. Po dopełnieniu tych czynności oddzielano czerep od skóry, wynoszono przed dom i układano na ziemi tak, aby oczy zwierzęcia były zwrócone na północ…

Dziś niedźwiedź jest pod całkowitą ochroną. Przez setki lat na Spitsbergenie zabito wiele tysięcy sztuk tych zwierząt. Głównie dla ich wspaniałego futra, za które jeszcze sto lat temu płacono paczką tytoniu lub kilkoma nabojami. Na przełomie stuleci cena skóry wynosiła od 5 do 15 dolarów, w latach pięćdziesiątych – około 40, w sześćdziesiątych – 200, natomiast obecnie – kilka tysięcy dolarów!

Przedsięwzięcia wielu państw i naukowców zapewne uratują te wspaniałe zwierzęta przed całkowitym wyniszczeniem, a Hornsund zachowa swą drugą, nadaną mu przez Norwegów i Polaków nazwę: Promenada białych niedźwiedzi.

Jeden za czy przeciw wszystkim