Kazimierz Bay

Nie pamiętam, jak trafiłem do pana Kazimierza Baya. Nie ma go na liście marynarzy przygotowanej przez miejscowy ZBOWiD. Nie widzę też Jego nazwiska w wykazie opracowanym w PŻM. Pamiętam, że byłem u Niego kilka razy. Pierwsze spotkanie zapowiadało, że niewiele mi powie. Drugie – słychać we fragmentach nagrania. Trzecie – z odrobiną rumu…

Ilu współtowarzyszy pana Kazimierza Baya pozostawiło relację podobną do utrwalonej przeze mnie. Padają w niej nazwiska. Znane i nierozpoznawalne. Może uda się dopisać, dodać do tej relacji zdjęcia i wspomnienia o innych marynarzach z Orkana, Conrada czy Garlanda? Wszak tworzyli oni niegdyś załogę. A załoga – wiadomo – musi trzymać się razem.

Pamiętam też tę szczególnego rodzaju sytuację. Oto wypowiedziane słowo odrywało się od niemającego końca jakiegoś echa. Dobiegającego albo wracającego do niebytu niemalże. Może – zapomnienia. Kiedy po latach obejrzałem film z/o człowieku z czerwonym nosem, który w poszukiwaniu zmarłych synów trafia do niebytu, wracać zaczęły głosy, twarze, zachowania ludzi, których słuchałem, którzy nie całkiem chcieli pójść za Horacym… Chcieli cząstkę swojego cierpienia i radości zastawić po sobie. Nie wiem, po co? Komu ta ich próżność miałaby być potrzebna?

Zawsze miałem problem z przemijaniem. Kiedyś myślałem, że sam nie jestem zwartą jednością, a jedynie sumą cząstek, z których każda, nie czując się w jedni w mojej postaci, rozgląda się i szuka miejsc, do których bardziej pasują.

Może inni myśleli podobnie? Dopiszmy więc nazwiska tych, którzy z panem Kazimierzem Bayem, pod jego komendą wykuwali nam ten wspaniały świat.

Kazimierz Bay
Kazimierz Bay

Chief gunnery officer

Kazimierz Bay przebieg sluzby

Reporter terapeutyczny

Zazwyczaj po pierwszym spotkaniu, do następnego nigdy już nie dochodziło. Bywało, że po latach, przypadkiem, wpadliśmy na siebie w wagonie restauracyjnym, w parku, w kolejce do kasy w kinie.

Znajomości przewiewne…

Koniec nagrania. Wyłączam magnetofon, zamykam za sobą drzwi i przez kilka kolejnych dni tnę tę taśmę, przestawiam wyrazy, skracam oddechy, czyszczę, eliminuję pomyłki. Po wielokroć słucham te same zdania. Te emocje, które niczym kwas wżerały się w pamięć, wracają po latach, świadczą o pewnej wyjątkowości mojego rozmówcy, a także samej rozmowy, sprawy, odczuć…

On zostawał w niepewności, z wyraźnym niedosytem. Nie tak to chciałem powiedzieć, zapomniałem jeszcze o czymś, może za dużo wyjawiłem?

Ja – czy o wszystko zapytałem, coś pominąłem, nie natrafiłem na ważny ślad, straciłem okazję by otworzyć tego człowieka do końca?

Do kolejnego spotkania, jak zaznaczyłem, przed mikrofonem zazwyczaj już nie dochodziło. Jak motyl w żywicznym bursztynie, uchwycony został podczas nagrania rozmowy jakiś grymas, nadmierna wylewność, przesadna skromność. Bo nigdy rozmowa z reporterem nie jest fotografią stanu psychicznego czy emocjonalnego. Jest zazwyczaj – mówimy o reportażu, o portrecie, o collage – wentylem, takim ćwiekiem leżącym na jezdni w oczekiwaniu na rozgrzaną, przepompowaną oponę, w którą on się wbija by dzięki swoistej katastrofie – uratować ją przed szaleństwem, obłędem… Ileż takich rozmów z alkoholikami, ludźmi wykluczonymi, zagubionymi, zrezygnowanymi mam za sobą? Ich wizytówką zazwyczaj była apatia. Niektórych trzeba było wyrywać ze skalnej ściany, w którą już wrośli nie wierząc, że są w stanie w życiu znaleźć sobie miejsce równie dobre jak wszyscy inni.

Taśma była cierpliwa. Rejestrowała wątki, epizody a przede wszystkim oddechy… W radiu oddech jest jakże wymownym środkiem wyrazu. Ileż można powiedzieć jednym westchnieniem, gwałtownym wydechem czy syknięciem.

Do kosza wędrowały całe epizody. Czas audycji był ściśle wyznaczony. 18’30”. Potrzebny był bufor na czołówkę audycji, zapowiedź speakera, na sygnał czasu…

Wściekałem się nie mogąc wydłużyć odcinka przeznaczonego na audycję i odmawiałem alleluja, że nie jest on dłuższy.

Nie dlatego, że nie trzeba, nie warto zajmować słuchaczy życiem innego człowieka dłużej niż przez dwadzieścia minut, ale dlatego, że nadmiar słów zaciemni obraz duszy. One bowiem, jak deseń na tkaninie, zamazują talię, kształt, łagodne wcięcie.

Byli rozmówcy emocjonalni i byli wycofani. Jednym nie udawało się wpaść w opowieść, drugich ciężko było nakłonić do zdania dłuższego niż: uhmu…, tak…, nie… Wtedy wciskałem klawisz stop, w pokoju słychać było dźwięk wyzwolonej sprężyny, mikrofon niczym lufa pistoletu po wystrzale odchylała się od kierunku wymierzonego w cel jakim były oczy rozmówcy.

Wtedy się odblokowywali, zaczynali mówić, rozpędzali się i rzadko kiedy, chyba nawet nigdy nie zauważyli, że taśma jakimś cudem znów zaczęła się kręcić, że wypala na magnetycznej ścieżce oskarżenie, spowiedź lub wyznanie…

Ja też chciałem mieć zawsze coś wyjątkowego. Sprawę, anegdotę, fakt… Kiedy padała zapowiedź: nigdy wcześniej o tym nikomu nie mówiłem – wiedziałem, że trafiłem w dziesiątkę. Ale na stole montażowym, często, te konfidencjonalne sekwencje wędrowały do spadów. Bywały niekiedy swego rodzaju anomalią, wykrzywionym, wypaczonym, ale z punktu widzenia otwarcia się rozmówcy niezbędnym elementem uwalniania go od napięć, od skumulowanych przez lata sfilcowanych jakże często ocen i opisów jakichś zdarzeń…

Spontaniczna opowieść, pełna wykrzykników tyrada – nierzadko kończyła się tą jedną, prawdziwą skrą, tlącą się na dnie czary przepełnionej goryczą, zawodem, rozczarowaniem. Nagle ona właśnie stawała się sensem i celem, któremu warto poświęcić wszelkie wysiłki. Chyba nigdy nie padło w pożegnaniu słowo: dziękuję, ale było w spojrzeniu, w serdecznym uścisku dłoni, w grymasie przechodzącym w uśmiech.

Rozmowa przed mikrofonem…

W ilu przypadkach była jedyną w życiu, będąc niemal przypadkową – zarazem najbardziej intymną ze wszystkich w całym życiu.

Kim więc jest ten, który przychodzi z notesem, kamerą czy mikrofonem, kto go przysyła, dlaczego obdarzany jest bezgranicznym zaufaniem.

Obcy człowiek.

Reporter…