Grzebanie w…

Zostaw! Nie wtrącaj się, nie twoja sprawa! Zawsze tak było i nikomu nie przeszkadzało!

 

Jeden z pierwszych moich reportaży, tych 'mocnych’, został przedstawiony na redakcyjnym kolegium. 50-60 osób wysłuchało historii nastolatki, która zaszła w ciąże, co w latach 70. ubiegłego stulecia nie było zjawiskiem częstym, powszechnym czy akceptowalnym. Temat nośny, wyzwanie dla Redakcji Młodzieżowej. Pryncypialne podejście do losu dziewczyny, opinie psychologów, wychowawców, milicjantów z Izby Dziecka… Wszyscy zdawali się wołać – dokąd zmierzasz, Ewo! Taki też tytuł nosił ten reportaż, jeden z wielu, bo co jakiś czas wracałem do Ewy. Ze wszystkich rozmówców audycji ona jedna miała najmniej do powiedzenia.

Po wysłuchaniu opowieści. Moja ówczesna mentorka w sprawach radiowego reportażu (miałem ambicję, by: literackiego), Alina Głowacka, wypaliła, nie kryjąc oburzenia:

  • Przecież rozmawiał Pan z tą dziewczyną jak… prokurator!

Dyskusja trwała wiele minut. Nic z niej nie zapamiętałem, nie wiem kto i co ganił lub chwalił. Ja ocenę mojej reporterskiej roboty otrzymałem w tym jednym zdaniu, od razu na dziennikarskim dyplomie, ważną i palącą do dziś.

Stanąłem po jednej ze stron. Stałem się jej rzecznikiem. Dołączyłem do chóru oportunistów, srakotłuków i piewców smrodliwego dydaktyzmu – jak się wtedy mówiło.

A reportaż i dramat dział się w niej, w Ewie.

Jakie to ważne w dziennikarstwie, jak w gruncie rzeczy fundamentalne jest usytuowanie reportera w przedstawianym przez niego, dźwiękowym świecie. Ma on na niego przemożny wpływ, może wyciąć, przestawić, wzmocnić lub osłabić istotne kwestie, przez co wpływa na opinię słuchacza.

Zrozumiałem wtedy, że muszę być przezroczysty. Nie wolno mi w żadnej sprawie opowiadać się po którejkolwiek ze stron. Ale też sprzeniewierzeniem się mojej roli byłoby uniemożliwienie stronom dramatu zaprezentowania swoich racji, uszanowania ich lub tworzenia warunków psychologicznie sprzyjających spokojne i wolne od podejrzenia o jakiekolwiek sankcje – wysłowienmie swoich racji.

Najtrudniejszym jednak było 'wchodzenie’ w bohaterów, tworzenie ich 'portretów’. Wspaniałą szkołą były sesje wyjazdowe i dyskusje w kręgu członków Klubu Radiowego Reportażu Literackiego.

Do dziś uważam, że dla reportera nie ma większego wyzwania nad znalezienie klucza do sezamu myśli i przeżyć bohatera, wejścia w nie i z najwyższa pokorą wędrowania poprzez 'człowieka’ jak przez galerię lub muzeum najwspanialszych dzieł ludzkiej umysłowości, uczuciowości, podłości, gniewu, rezygnacji, nadziei czy zwątpienia.

Do dziś śni mi się, że tnę taśmę, wycięte fragmenty wypowiedzi skrupulatnie przyklejam 'lepikiem’ do obudowy stołu montażowego, aby nie zgubić chrząknięcia, pauzy, głębokiego oddechu, by z wielogodzinnych sesji, wielodniowych spotkań 'ukleić’ 20. minutowy portret bohatera. Nie taki, jakim ja go widzę, ale takim, jaki on jest na prawdę!

Tak, nie wszystkie portrety oprawiłem w radiową ramę. Do wielu – nie dorosłem, inne mnie przerosły. Kilka kaset leży jeszcze w kartonie. Może wrócę do nich, może dobiorę im ramę.

Portret – milczy. Portret radiowy – nieustannie niemal – mówi. Nauczyłem się słuchać. Ale ważniejsze chyba jest to, że posiadłem cechę skłaniającą moich bohaterów do… opowieści.

Chcieli mówić. Mówili dużo. Mówili tak, jak… myślą. Kiedyś to właśnie zrozumiałem. On, ona tak muszą myśleć, takich słów w myślach używać, takimi emocjami je kleić, kiedy jest sam, sama. Nawet, gdyby mówili do siebie na głos – nie zaznaliby efektu terapeutycznego jak wtedy, gdy mówili do mnie. Gdy przepijaliśmy jakąś kwestię herbatą czy wódką, gdy następnego dnia telefonowali: proszę przyjechać, coś jeszcze muszę Panu powiedzieć.

Zakładałem stułę z kabla mikrofonowego i siadałem przy stole by przyjąć to, co w najwyższym zaufaniu i przy pewności poczucia pełnego bezpieczeństwa mi mówili: o przemyconych dokumentach, o niedopowiedzianych szczegółach, o cofniętej do zgody ręce…

To ich bolało najbardziej. Te kwestie rozsadzały im bezsenne głowy. Żyli w zakłamaniu, w niedopowiedzeniu, w iluzji. Po rozmowie z reporterem – napięcie słabło. Spokój jakby wracał.

Potem – antena. Chyba nigdy nikt nie prosił, abym przed prezentacją antenową pozwolił im odsłuchać reportaż. Oni już byli dalej, już ten etap przebicia pancernej dotąd bariery wstydu czy nieśmiałości, a niekiedy pewnego ekshibicjonizmu mieli za sobą. Świadomość, że ich opowieści wysłucha X osób, już ich nie krępowała, nie przerażała.

Zgrali myśli ze słowem mówionym. Znów stawali się jednią.


 

 

Add Comment