album-art
Wygrać/nie przegrać ze sobą samym...

Chyba nie ma reguły… Ale z czasem pojawia się zasada… Wystarczy się jej podporządkować.

Każda rozmowa, jej przebieg, poziom emocji jest w zdecydowanej części kontrolowana. Potem przychodzi jeszcze montaż. Kwestię z początku wypowiedzi mogę włożyć w sam środek historii, a zakończenie wykorzystać jako punkt kulminacyjny.

Bywa jednak tak, że wycina się jedynie całe sekwencje, by zmieścić się w czasie przeznaczonym na tę pozycję programu.

Bywa też tak, że do rozmowy trzeba się dobrze przygotować. Rozmówca nie powinien mieć wrażenia, że siedzi przed nim pytek, który liczy na pikantne szczegóły, na zaskakujące anegdoty.

Rozmowa musi być starciem, zmaganiem się partnerów, z których reporter chce za wszelką cenę wyciągnąć z rozmówcy tylko to, co ten chce jak najgłębiej ukryć przed mikrofonem.

Trzeba wytworzyć taki klimat, aby bohater patrzył w oczy dziennikarzowi nie widząc mikrofonu, zapominając, że jestem dla niego najzupełniej obcym człowiekiem, a tylko jakaś niezrozumiała siła nakazuje mu mówić o sprawach jakże osobistych, niekiedy skrywanych lub w innych okolicznościach uznawanych za błahe, może infantylne lub jakoś nie pasujące do maski, z której znają nas koledzy, bliscy, po prostu – wszyscy inni.

Mówi się, radiowiec musi umieć… słuchać. To nie on, a jego rozmówca ma wypełnić przestrzeń w eterze. Musi weń wejść z butami ubłoconymi po kolana, z rękoma spracowanymi po łokcie, ze skroniami zlanymi parującym lub zamarzającym potem…

W tym teatrze jednej roli, jednego aktora, jednej sprawy rodzą się napięcia, których żadna inna okoliczność nie jest w stanie wyzwolić.

Czy płakali? I to jak. Ale czy muszę te fragmenty włączać do wersji antenowej? Nie… Często – nie powinienem. Z szacunku, z przyjaźni, z uszanowania prywatności.

Wielokrotnie spotykałem po emisji bohaterów moich audycji, którzy porozumiewawczo się uśmiechnęli, ktoś znacząco mrugnął oczami… Wiedzieliśmy. Jakże to ludzi zbliża do siebie, jak podnosi wartość łączących nas relacji.

Żałowali, że się na rozmowę zgodzili? Nigdy.

Nagranie, bywa, jest trzy cztery razy dłuższe nasz odcinek antenowy. Muszę więc zdecydować. Oto w mojej świadomości obraz człowieka pełny. Muszę jednak wyciąć całe sekwencje, łącząc pozostałe tak, by dać słuchaczowi wizerunek mojego bohatera, pozornie tylko okrojony. Dla słuchacza ów portret ze słów zbudowany jest skończony, zamknięty, autorytatywny.

To fascynująca faza pracy reportera. Wyjmować puzzle, nie zakłócając obrazu całości przedłożenia…

ziś porządkuję coś, co mam nadzieję kiedyś nazwać archiwum. Karteluszki, skrótowe notatki na marginesach, jakieś wizytówki, taśmy z tzw. spadami (te części nagrania, które nie weszły do reportażu). Ot, radiowe śmieci… Ale teraz – skarby.

Jak ja mogłem to zdanie sunąć? Tę sekwencję należało zachować. Zniekształciłem wizerunek tego człowieka nie zostawiać mu tego poglądu czy tamtej sentencji… Bywa, ze ścinków powstaje inna audycja. Zamiast reportażu-monologu – magazyn lub esej, w którym reporter wprowadza zachowane fragmenty nagrań, łącząc je słowem.

Profesora Jana Szupryczyńskiego poznałem w bazie na Spitsbergenie. Obserwowałem go podczas przekazywania bazy następnej ekipie. Wieczorami w czasie tych polarnych całodobowych dni rozmawialiśmy w salonie bazy. Większość prac już miał za sobą, widać było, że ze spokojem obserwuje kolejnych zimowników, pozwala im się zakotwiczyć. Patrzył na tę ich krzątaninę przypominając być może sobie swoje wejście do bazy przed rokiem. Te coraz dłuższe chwile wytłumienia wołały o mikrofon. Miałem go w ręku. Taśma wystartowała…

W Aneksie – kilka tzw. ścinków, fragmentów rozmowy, które nie znalazły się w tym reportażu.