Nie. Polityka nigdy mnie nie interesowała.
I poprzestańmy na tym. Może jedno jeszcze dodam – nie umiałem nigdy rozmawiać z ludźmi, którzy mienili siebie politykami. Ich polityczność oceniałem zawsze po tym jak szybko, bez względu na temat rozmowy, uruchamiali mechanizm słowotoku (czytaj: bełkotu). Wypowiadają mnóstwo słów i zdań, które same z siebie są jasne, klarowne, zbudowane poprawnie pod względem gramatycznym i logicznym, ale nie wyrażają żadnej treści, co najwyżej strzępy jakichś emocji.
Podobny mechanizm od zawsze obserwuję u niektórych księży. Ich kazania są zlepkiem komunałów, formatek, schematów. Mówią, a w gruncie rzeczy – milczą. Albo brzmią jak ten pusty bęben.
Postuluję, aby oprogramowanie badające plagiaty w pracach naukowych zastosować do wypowiedzi polityków i dobrodziejów.
– A czemu pytasz? – zauważali i płynnie wracali do tokowania.
Najlepiej czują się w sytuacji jak ta z bębna pralki. Wyginają się, mieszają, plączą podobnie do ręcznika wcinającego się w prześcieradło, które zawinięte w poszewkę, stroi się w wystające z boku skarpetki, które robią w miejscu dużego palca fikuśnego kogucika podkoszulce, która właśnie wyłazi spod spodni w całej tej kotłowaninie.
Ale…
Może jeszcze tylko jedna dygresja.
Wpisz w google słowo: polityka. Ale w różnych językach. I odczytaj, jak pojęcie, słowo, termin ten opisują Niemcy, Anglicy, Hiszpanie, Rosjanie albo ludzie posługujący się jednym z najpiękniejszych alfabetów orija: ରାଜନୀତି କଣ. Absolutne cudo! W tym języku porozumiewają 32 miliony ludzi!
I co wynika z tego doświadczenia? To co napisałem. Tylko Polacy mają definicję słowa: polityka tak długą jak długi jest ciąg idiotyzmów, które mieszczą w sobie wszystkie polityczne książki Lechitów.
Ale wracam wreszcie do przerwanego wątku.
Idę jednak dalej. Analizuję, na podstawie jakich przesłanek niegdysiejsi politycy podejmowali decyzje, które rodziły znane nam skutki. Czy – zastanawiam się, istnieje algorytm, recepta pozwalająca na unikanie błędów i potknięć w polityce? No przecież sprawa jest prosta. Rządzeni chcą więcej kasy i mniej obowiązków. Rządzący nie chcą im tego dać. Celem zabawy jest… taka nieoczekiwana zamiana miejsc. Jedni testują finezyjność ograniczeń i represji oraz restrykcji, drudzy – prześcigają się w zwalczeniu tychże działaniami metodami – jak widać codziennie w mediach – bezsiłowymi…
Ci pierwsi, podpalając stos, na którym stoją drudzy twierdzą, iż czynią to dla ich dobra. I zapewniają, że jeśli podpalani nie mają nic na sumieniu, ogień prawdy nic im nie zrobi.
Taki kierat bez dyszla lub sznura. Dobrowolny, wręcz misyjny. Bredzić, brechać, bełkotać, bruździć, biedzić, bzdyczyć, blablać…
Tysiące możliwości – inne zostawię na wypełnienie kolejnych felietonów o relacjach podwładnych i władzy.
Ups…
Wypsnęło mi się jednak to słówko. Władza.
W działalności publicystycznej i reporterskiej chyba skutecznie udało mi się oraczom i żeńcom politycznym poświęcić jak najmniej czasu. Właściwie, to chyba nie poświeciłem im ani minuty…
Dziś łamię tę zasadę, z powodów czysto biologicznych, egzystencjalnych i estetycznych. Dłużej nie mogę słuchać bredni.
O wyborach.
Jedni za wszelką cenę do nich dążą, bo paraliżuje ich strach, że w innych warunkach nie zdołają utrzymać władzy, a bez niej przecież nie potrafią już żyć. Nie ma życia poza władzą. Drudzy – prześcigają się w formułowaniu oskarżeń, złowieszczeniu, oskarżaniu, ale robią to tak, jak ów kaleka bez nóg, który za swoim oprawcą wykrzykuje: poczekaj no ty, niech no ja ciebie dogonię, to ci nogi z dupy powyrywam…
A z czego się wzięło znane: machniom?
Dziś nie ma kompromisu. Dziś niemowa wydziera się na głuchego. A tamten nie pozostaje mu dłużny.
No więc przez lata jedni i drudzy sekowali naród – musicie iść na wybory. Nie można nie iść. To prawo i obowiązek. Miara siły demokracji.
Ale oto nadchodzi 10 maja. Opozycja (mierzi mnie wpasowywanie się w stylistykę tak zaczynających się zdań) odtrąbiła ustami swoich najwybitniejszych oficerów politycznych, że na te wybory nie pójdzie. Nie przyczynią się, nie będą legitymizować, nie narażą siebie i innych na wirusa…
Organizator wyborów mówi coś skrajnie odmiennego – wybory to ratunek przed politycznym potopem, arka zbawienia! Dla narodu, gdzieżby tam dla władzy. Ta modli się i wyrzeka, pracuje i znosi upokorzenia, byle tylko naród miał się, kurna, dobrze.
– Panie Sułku, kocham pana!
– Cicho, wiem… – odpowiada naród.
Władza robi absolutnie wszystko. Ma ku temu mandat. Robi więcej niż naród od niej oczekiwał. Ba – robi przede wszystkim to, czego naród nie chce. Władza – pogódźmy się, wszak święta – robi co chce! Przede wszystkim stanowi prawo, które tej władzy kompletnie się nie ima. Ona, władza, z tym prawem zrobić może wszystko. Będzie niewzruszenie stać na jego straży i nie powstrzyma się przed żadnym krokiem, by naród tego prawa nie łamał. Naród to nie władza, do kroćset!
Cel! Kto go osiąga? No? Nie, nie wy. Ale w końcu – czyż nie o to szło? A powinni krzyczeć ze wszystkich sił – tak, idziemy na wybory, zagłosujemy. Wszyscy, ci którzy zawsze, którzy nigdy, ci co pierwszy raz a nawet ci co nie wiadomo co. Dajmy im łupnia, pokażmy w działaniu co o ich POLITYCE myślmy! Tytuły gazet pełne szczęku zbroi. Wielkie litery, jaskrawe kolory. Słowa nacechowane emocjonalnie, zagrzewające opozycję o walki, zwiastujące victorię! Media wszelkiej maści – co godzinę publikują sondaże o wzrastającej deklarowanej frekwencji ludzi popierających opozycję. W radiu – muzyka marszowa. Na ulicach – wielkie plakaty – zwyciężymy wirusa! – naszego przeciwnika. Mobilizacja, mobilizacja, mobilizacja!
Wybitni dowódcy, na długo zanim ich armie ukazały się przeciwnikom, wzniecali tumult, wrzawę, by przeciwnika – przestraszyć!
No ale taki dowódca siedział na wałachu, łapę miał jak grabie, brodę po pas, skóry lwa i tygrysa na grzbiecie, giermek co chwilę podawał mu puchar z reńskim, a w baszcie w maleńkim okienku patrzyła na wszystko ona, gotowa wynagrodzić wodzowi wojenny znój.
Na sejmowym korytarzu widzę przed mikrofonem współczesnego Aleksandra, w otoczeniu równie zakapiorastych kompanek. I słyszę ten dyszkancik, który mrozi i poraża, słyszę te pogróżki, które politycznym słoniom nakazują zgiąć kolana i paść pod ciężarem moralnych oskarżeń i zarzutów opozycji.
W tym czasie – oczyma wyobraźni widzę jak miasta zasypywane są ulotkami popierającymi opozycję, specjalne brygady plastyczne umieszczają napisy na ścianach. Technicy uruchamiają nielegalne opozycyjne radiostacje na osiedlach. To ja mam wymieniać te wszystkie sposoby?
Ale podjęcie takich działań równałoby się ze sprzeniewierzeniem się polskiemu pojęciu polityki prowadzonej przez tak zwaną opozycję – byle tylko nie osiągnąć celu.
Skompromitowane i osławione zdanie o ośmiu latach… jest i będzie najbardziej skuteczną metodą grupy nie rezygnującej z władzy. Któregoś dnia liczyłem: ile razy oficerowie najsłuszniejszej zmiany wypowiadają nazwisko lidera poprzedniej władzy. Ile razy, cytują, przywołają zaklęcie: nasi poprzednicy to… (wyliczanka), a my… (wyliczanka). Przecież to nasza pieśń nad pieśniami:
Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,
My po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,
A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali.
Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie,
A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie!
Dajesz, no, mocniej, jeszcze tam, głośniej, co nie dasz rady – dasz. Dociśnij!
Ha, uprzedzę twoje pytanie. A czy polityka może się obyć bez propagandy? W Polsce – nie. Ale np. Niemcy mówią, że propaganda to próba wywierania wpływu. U nas pomija się słowo: próba. Hiszpanie rzecz ujmują jeszcze bardziej subtelnie: głoszenie poglądów z zamiarem, że może ktoś zmieni swój sposób myślenia na zbieżny z naszym.
Polak nie rozumie takich subtelności. Polak stojąc przed mikrofonem, zaczyna pierwsze zdanie sloganu politycznego, a pointę wykrzykuje zza krzaków jego totumfacki. Taki teatrzyk. Żeby było śmieszniej. Niby, że polityczne disco polo.
Pan Bóg okrutnie pokarał ludzi mieszając im języki. Ale Polacy to naród wybrany, szczególnie upodobany. Więc nie dość, że dobry Stwórca nie uskrzydlił nas lingwistycznie to jeszcze ostatnio wprowadził u nas Wieżę Babel 2.0. Tu wszyscy mówią tym samym językiem, ale nikt nikogo nie rozumie.
Jutro Alleluja!
Opozycjonisto! Bądź jak ten fenicki żeglarz. Wsiądź na statek i płyń. Pozwól, niech oni się napracują, wszystko zorganizują, zbudują faktorie z urnami, oznaczą niebezpieczne szkiery, umocnią nabrzeża abyś mógł bezpiecznie przycumować. I wrzuć im w te urny tyle swoich głosów, żeby na ich własne już miejsca nie starczyło.
Co? Nie masz karaweli? No to płyń na katafalkach! Tych ci u nas za chwilę będzie dostatek.
Add Comment