A to ci niespodzianka.
Zapowiedź kablowa!
W czasach, gdy nie było internetu, o sms-ach nikt nie słyszał, a faks mijał w drodze na Ziemię dopiero trzeci narożnik przed Drogą Mleczną, dogrywaliśmy do gotowych audycji tzw. zapowiedzi kablowe. Część audycji przygotowywanych w redakcjach regionalnych była bowiem emitowana z Warszawy. Najszybszym sposobem przekazania audycji do centrali były tzw. łącza – prawdziwe, zestawiane w stacjach pośrednich, powiedzielibyśmy – po drucie.
Na magnetofonie przygotowana była taśma z audycją. Spiker lub autor, ze studia lektorskiego, na znak technika potwierdzającego, że Warszawa już rejestruje nasz przekaz – wygłaszał formułę: kto, co dla kogo – „kabluje”. W zapowiedzi tej zawsze trzeba było podać numer kontroli, czyli kryptonim cenzora, który audycję musiał wcześniej przesłuchać i „zwolnić”.
Kim był F-3, już nie pamiętam. Nie pamiętam też, czy akurat tę – wysłuchał. Bywało, że zatwierdzał na słowo. Na opis umieszczony w okładce audycji lub informacje o treści, przekazaną telefonicznie.
Bywało, że nie zatwierdzał. To i owo polecał zmienić lub usunąć. Zdarzało się, że prowokowaliśmy naszych cenzorów, wiedzieliśmy, z którym można wytargować metaforę, porównanie, cytat z dziełka niekoniecznie dopuszczonego do rozpowszechniania czy aluzję.
Płodny autor musiał codziennie prosić o „zwolnienie” kilku programów. Cenzorzy przychodzili do redakcji, odsłuchiwali audycję przez łącza telefoniczne, czytali w tym samym czasie teksty kolegów z prasy czy szczotki wydawnictw przekazywane z drukarni. Niezwykle oczytani, często błyskotliwi, dobrze wykształceni. Wielu znało nieźle warsztat prasowy czy radiowy.
Zupełnie odrębny styl i poziom nerwowości zarazem zaufania we wzajemnych relacjach towarzyszył nam podczas audycji nadawanych „na żywo”. Te stanowiły maleńki procent całego czasu antenowego. Stąd w programie, w audycjach wcześniej zgrywanych panował taki ład i porządek myślowy, lektor nigdy się nie pomylił, a nade wszystko nie plótł głupot i farmazonów, nie miał słownego rozwolnienia na temat wszystkiego i niczego, co jest tak wielkim wyróżnikiem obecnej radiofonii. Te lotniskowce pustosłowia, zaplatactwa, umizgiwania się do siebie i słuchaczy przeniosło styl i klimat niegdysiejszego magla na poziom intelektualnego i kulturalnego Wersalu. Niekiedy wolałbym aby zamiast studyjnych prowadzących ustawiono przed mikrofonem słoik z muchą, bąkiem, trzmielem i kuropatwą w środku. Ich odgłosy byłyby przynajmniej naturalne…
Zatem w audycjach na żywo, które mogli prowadzić dziennikarze lub zawodowi spikerzy z kartami mikrofonowymi (te miały różne kategorie, określające co jej posiadacz mógł robić na falach eteru) każdy z nas wiedział, że teksty wczoraj zatwierdzone muszą być odczytane co do przecinka i myślnika w jutrzejszej audycji o świcie. Swoją drogą, fajna to była konstrukcja – kilku facetów, dzień wcześniej skrobiąc na papierze lub stukając w klawisze maszyny opisywało, jak świat będzie wyglądał jutro. Proszę przy tym pamiętać, że w owych czasach radio było najszybszym środkiem komunikacji społecznej. Tylko radio, lotem błyskawicy (z wczoraj na dziś) mówiło co właśnie działo/dzieje się na świecie.
Chyba, że…
Poranek był miły. Kierowałem wówczas redakcją informacji. Wybrzeżowe „Studio Bałtyk”. Atmosfera politycznie gęstniała z każdym dniem. Jednym z tematów tygodnia była kwestia zwrotu majątku kościelnego, przejętego w latach 50. przez państwo. Przyjął mnie biskup Majdański. Tłumaczył, wyjaśniał, uzasadniał, powoływał się, cytował. Inicjatywę przejął sekretarz księdza biskupa, poszliśmy do jego gabinetu.
Ciężko było mi zrozumieć: willa użytkowana przez niedawnego pierwszego sekretarza PZPR, zamieniona potem na przedszkole – teraz ma wrócić do prawowitych właścicieli… Willa, swoją drogą, wielce okazała.
Napisałem komentarz. Zastępca naczelnego machnął parafę.
Rano, zmieniłem godzinę zaplanowaną na ten tekst. Przed ósmą ludzie już byli w biurach, więc odbiór będzie większy.
Sygnał zza szyby. Realizator wysoko unosi słuchawkę telefonu. Sugeruje, że powinienem odebrać. Muzyki mamy jeszcze jakieś 30 sekund. Dwoje ciężkich drzwi, skok do reżyserki.
– Zamknęli przedszkole. Wszyscy rodzice odchodzą z dziećmi. Pełne zaskoczenie.
Później dopiero przyszła myśl – że taką informację mógł przekazać każdy, informację nie sprawdzoną. Klasyczna prowokacja! Niestety, złamałem zasady i pragmatykę pracy w audycji na żywo – „kupiłem” tego newsa. Ciśnienie skoczyło i… czerwona lampka… czytam. Wkurza mnie ten uładzony tekst, aczkolwiek wczoraj wydawał się ostry i swarliwy. Ale wczoraj spekulowaliśmy w redakcji, co się stanie z willą. Dziś już wiem – sto kilkudziesięcioro dzieciaków nie ma dziś co ze sobą zrobić.
Zaczynam czytać ostatni akapit, ale ciągle nie mam pomysłu, jak zmienić końcówkę.
W tamtych warunkach wielu z nas posiadło umiejętność mówienia, słuchania lub pisania w trzech sferach. Czytając tekst potrafiłem inny – napisać. Muszę odszukać w papierach kopię tego komentarza, z dopiskiem dwóch-trzech zdań, których nie napisawszy jeszcze do końca podczas odczytywania zdania poprzedniego – już zaczynałem wygłaszać: kto, pytam i powtarzam raz jeszcze kto, jak pijany płotu, utrzymuje w mocy decyzję, aby zabrać dzieciakom przedszkole!
Uhfummm… W radiu nic nie jest głośniejsze od ciszy… A taka zapanowała po ostatnich słowach.
Realizator ma na mikserskim stole kopię mojego tekstu. Ale bez uzupełnienia. Powinien był ściągnąć suwaki potencjometrów. Redaktor muzyczny (może to była Halinka?) i technik zmieniający taśmy na magnetofonach, nie poruszyli się po tych słowach. Dziś na takie słowa z anteny nie zareagowałby nawet mól ze zlikwidowanej już taśmoteki. Ale w tamtych czasach? Pijany, płot, zabrać dzieciakom i w ogóle – ta konstrukcja zdania – oskarżenie, pretensja, wyrzut?
Nie ma czasu, audycja poranna dobiega końca. Jeszcze łączenie z Koszalinem i Gdańskiem, coś tam jeszcze i zaraz tyłówka programu.
W tym momencie, jak spod ziemi wyrosła w reżyserce postać… wojewody. Codziennie rano przejeżdżał obok studia przy Wojska Polskiego w drodze na Wały Chrobrego. Ciemna karnacja skóry, takiż płaszcz i rozpoznawalny profil. Technik pokazał na szybę. Wojewoda spojrzał. Ja, powiedzmy – spokojnie zbierałem papiery, bo już wybrzmiewała tyłówka audycji.
Nie. Pan wojewoda nie pozwoliłby sobie na to, o czym być może ktoś z Państwa pomyślał. Wtedy do mamy mówiło się: proszę mamy, albo: tatuś pozwoli. Jak w Kabarecie Starszych Panów. No, tak było!
Rozmowa była rzeczowa.
W redakcji, zastępca, który chyba nigdy nie zaprezentował klasy wyższej od poziomu kaprala dowodzącego niepełnym plutonem, coś wykrzykiwał. Naczelny – (najdłużej urzędujący naczelny w powojennej radiofonii polskiej) – chyba nawet nie poprosił, abym usiadł. Na pewno wyszedłem z jakimiś sugestiami nowych tematów, albo pismami wartymi przeczytania. Zawsze czułem w rozmowach z nim jakby lekki podmuch. Coś takiego, jak dmuchanie w dmuchawce. Żeby się rozeszło, ale miło i ładnie, i żeby podczas spadania – helikopterków dmuchawca – nie było zbytniego huku.
Dopiero po dziesiątej nastąpiła „część tajnie oficjalna”. Zostałem zawieziony do gmachu, obok którego stoi dziś najpiękniejsza filharmonia w Europie. Dlaczego, kto mi to zasugerował, czy ktoś namawiał, nalegał, zachęcał, podpowiadał, komu dałem numer mojego telefonu w studiu, z kim się spotkałem w ostatnich dnach, co o tym sądzę, a jakby ktoś coś podobnego, to żebym zadzwonił, albo przekazał Krzysiowi…
Kiedy po zakończonym spotkaniu miałem podpisać oświadczenie, że o treści rozmowy nikogo nie będę informował, powiedziałem, ale jakiej rozmowy? Przecież to wyście mówili cały czas…
A zaczęliśmy od mroźnego, podbiegunowego tematu…
Nie.
Przez tyle tak, tak intensywnych lat podobnych incydentów miałem ledwie kilka. Wszystkie zakończyły się szybko i nie pozostawiły żadnego śladu. Odgrywaliśmy swoiste teatrum. Niby nikt nikogo w żadnej sztuce nie obsadzał, nie reżyserował jej, ale wszyscyśmy odgrywali swoje role absolutnie poważnie i z wielkim zaangażowaniem.
Pst… Ha, ha, aj…
Jak bardzo dziś wielu ludziom brak dystansu. Jak irytująco beznadziejnie przypisują operetce etykietę dramatu, a farsie – sprawy kryminalnej.
Spotkałem ostatnio… – Ups… Ale mieliśmy o sprawach polarnych…
Add Comment