Zygmunt Fijas – O książkach, rybach i baryłce rumu…
Z cyklu: Wiatr od morza Nr. 5, 29.8.1946
Jestem w niemałym kłopocie. Zostałem zaproszony do napisania felietonu o morzu, na którym nie byłem, po którym nie pływałem i którego pejzaże znam tylko za pośrednictwem Jaxy.
Kilkanaście lat temu przeczytałem pewien romans morski i postanowiłem porzucić ląd. Później, ponieważ rodzice zabronili mi oddawać się lekturze tego rodzaju, jakoby ze względu na mój młodociany temperament, który mógłby mnie pchnąć na fałszywe tory, musiałem romanse morskie zarzucić. Lecz pewnego dnia za cztery Hondurasy jedną Gujanę, wypożyczyłem książkę, która po przejściu przez cenzurę domową okazała się nie „Pojatą, córką Lizdejki”, jak oszukańczo wskazywał tytuł, lecz emocjonującym romansem morskim z życia korsarzy. Książkę tę przeczytałem jednym tchem.
Pamiętam jak dziś bohatera tego utworu. Był to bardzo piękny mężczyzna z czarną jak smoła brodą i oczyma płonącymi jak dwa węgle. Czaił się na niego z siekierą jakiś drab z wąsikiem kształtu dwóch szczoteczek do zębów, lecz po samej minie owego zbira widać było, że taki nędzny szczur lądowy absolutnie zwyciężyć nie może.
I oczywiście, nie zwyciężył. Został zjedzony na tratwie koło wyspy Galapagos, czerwony zaś korsarz, który jak się okazało, był nieślubnym synem Skórzanego Garnuszka, wodza Inczu-Czeczuanów, pokonał człowieka z wąsem jak dwie szczoteczki do zębów, sam zaś uratował się wpław i zginął później w walce z handlarzami skalpów.
Była to opowieść z serii znalezionych w zakorkowanej butelce. Autorem jej był zapewne jakiś marynarz słodkowodny albo jakiś wybrakowany kucharz okrętowy. Opowieść została znaleziona w butelce odkorkowanej, ale skutek jej był piorunujący. Kilkanaście dziewcząt, zamierzających wstąpić w związek małżeński z kilkunastu Czerwonymi Korsarzami, otrzymało za pośrednictwem rynien listy zrywające, kilkunastu zaś kandydatów na piratów postanowiło po przeczytaniu tej książki zerwać raz na zawsze z cywilizacją zezwalającą na handel skalpami.
Potem w czasie palenia ognisk wszyscy wodzowie postanowili spędzić najbliższe wakacje na wodach otwartych. Szereg bali, znalezionych w gęstwinie nad rzeką, to pierwszy krok na tej drodze.
Pewnego dnia jednak cały spisek odkryto, całą naszą podziemną działalność marynarską jak najbezwstydniej zdekonspirowano, główny zaś herszt tej wyprawy, wzięty w krzyżowy ogień klapsów, puścił farbę. Odtąd, za każdym razem musieliśmy przynosić zaświadczenia, tyczące się naszych bytności w szkole.
Przyznam się szczerze, iż po tej wyprawie bardzo mi morze zbrzydło. Nie można było grywać w piłkę, ani nic. Wreszcie odwróciłem się zdecydowanie od kunsztu żeglarskiego. Uwagę moją zajęło życie murzynów nad jeziorem Czad, które w końcu ustąpiło miejsca czysto lądowej – kryminalistyce. Ale gdzieś na trzecim planie morze wciąż powiewało „białymi szyjami łabędzi, prujących kryształy mórz” (a jakże!), łopotało białąokrzydłymi żaglami łodzi bukowych Jana z Czarnolasu, albo chlupotało galarami Sebastiana Klonowicza.
Już postanowiłem wyjechać do Gdyni statkiem rzecznym, oczywiście dla większych wrażeń, już obiecywałem sobie nagrodzić z nawiązką straty, jakie poniosłem na skutek przebywania na suchym lądzie, gdy wybuchła wojna.
Od tej chwili mój kontakt z morzem urywa się. Jedynym łącznikiem pomiędzy mną a Bałtykiem, staje się zakupiona w Toruniu muszla z Gdyni. Leżała ona na komodzie, pomiędzy fotografią jakiejś chudej jak śmierć postaci w strażackim hełmie, a obrazkiem przedstawiającym kilka osób na piasku. Głos tej muszli, szczególnie w wieczory zimowe, do złudzenia przypominał mi żałobny poszum jesiennych wiatrów. Zawsze zdawało mi się, iż tak winien wyglądać żałosny skwir morskich sosen, kiedy wybrzeże pustoszeje i kiedy wichry poczynają swój jesienny koncert.
W związku z rybami warto wspomnieć jeszcze tak zwanego jazgarza. Ryba ta pojawia się u nas w 1945-ym roku, stając się powodem wielu przedwczesnych zgonów. Przez całe drugie półrocze 1945 r. udawała z powodzeniem sardynkę, po czym wycofała się poza obręb stołówek i już więcej nie pojawiała się na naszym lądzie. Rybę, znaną przez Ptolemeusza, jak i Pliniusza Starszego, opisywaną w „Historia naturalis” przez tego ostatniego, odnajdują uczeni coraz częściej w stanie niestrawionym w zwłokach wikingów i kto wie, czy nie ona stała się powodem zgonu naszych pierwszych rodziców.
Mamy to u nas piklingi, uliki, mamy swebrzany i kiełbie. Pływają z przeróżnymi flądrami i u nas przeróżne byczki w tomacie. Nie mamy jednak tego co wy tam macie, ludzie wybrzeża. Nie mamy morza na lekarstwo. Wiemy, że to morze u was się marnuje, że po prostu nie wiecie już co macie z nim zrobić. Wiemy, że wybierając się w głąb stałego lądu zmieniacie po trzykroć swoje odzienie, ponieważ cuchniecie jak kanadyjskie skunksy. Wiemy, że Związek Zawodowy Kominiarzy Okrętowych ma wam ufundować nagrodę morską za chodzenie po lądzie, od którego zdążyliście się odzwyczaić, wiemy, że nie ma jeszcze wśród was bosmanmata naszej marynistyki Artura Marii Swinarskiego, a jest poeta Morski. Że malują was nasi znakomici maryniści Studnicki i Szałecki, że ryją was w glinie znani powszechnie rzeźbiarze marynistyczni Karny i Wnuk. Że opiewają was majtkowie tej miary, co Lau i Barnaś. Wiemy, ile kilometrów bieżącej powierzchni morza oddaliście już pod żeglugę. Że wszyscy wiecie, gdzie zostały wrzucone pierścionki, których dotychczas nurkowie nie mogą wyciągnąć, wszystko wiemy.
Jednego tylko nie wiemy: kiedy zniosą zakaz wywożenia dóbr poniemieckich w głąb kraju. Wiemy bowiem, że ktokolwiek wybiera się na stały pobyt nad morzem – kocha je, jest gotów na dnie jego lec. Ale, na 25 000 baryłek irlandzkiego rumu! – my też kochamy morze!!! Też z wami chcemy na dnie jego lec. Dajcież więc znak, kiedy będzie wolno przewozić bagaż podróżny, bo już z niecierpliwości nie możemy „wytrzymać”.
Add Comment