Przygotowywanie radiowych czy telewizyjnych reportaży z regat to jak dramatyczna fotoreporterska seria ujęć pozbawionych początku i końca akcji. To uchwycone strzępy uniesień i chwil rezygnacji, niedowierzania, zwątpienia, ale także radości, takiej spontanicznej, wręcz dziecięcej.
Wtedy, w regatach, na pokładzie żeglarz chowa się w swojej duszy, dając jej prawo decydowania o wszystkich działaniach. Bo takie ściganie się, chodzenie po linie wody i nieba jest jednak stanem metafizycznym. Wodzie się nie poddać, niebu nie ulec. Kiedy zmęczenie porzuci ciało, niezdolne do trzeźwej oceny sytuacji, wyczerpane i niezdolne do prac przy ożaglowaniu, gdy oczy wodzą nie to, co rzeczywiście otacza jacht i człowieka – nad całą sytuacją panować musi instancja wyższa – suma doświadczenia, instynktu, rutyny, w najlepiej pojętym znaczeniu tego słowa. Człowiek staje się formą endemiczną, współżyciem, grą z wodą i niebem, który nie jest ich przeciwnikiem czy ofiarą.
No oczywiście, można te stany z projekcji świadomości rejestrować. Można je pokazywać innym. W radiu czy na telewizyjnym ekranie zobaczyć wówczas jesteśmy w stanie jedynie człowieka po silnym przeżyciu, niekiedy z niekontrolowanymi, bo jakże emocjonalnie rozedrganymi reakcjami. W literaturze – ba! W literaturze najsprawniejsze pióro nie odda tego nerwowego stanu nad świadomego. Brak słów. Tak, ale nie tylko. Ten kto przeżył sytuacje oceaniczne, kto otarł się o granicę światów równoległych – każdy opis tego stanu doznań uważa za płaski, trywialny, ośmieszający lub nawet kompromitujący żeglarza.
To kolejne potwierdzenie, że nie każdy stan naszego jestestwa jesteśmy w stanie uzewnętrznić. Tkwi i żyje w nas, jak niegojąca się rana lub radość, której w innych realiach nigdy nie spotkamy.