Zamiast wstępu
Dla Polski Gdańsk jest oknem otwartym na cały świat. Jest płucem, bez którego nie może ona oddychać. Jest tym, czym Londyn dla Anglii, Le Havre dla Francji, Antwerpia dla Belgii. (…) Jako port zjednoczonej Polski będzie naturalnym i jedynym ujściem całego jej handlu zagranicznego, olbrzymią składnicą eksportu i importu kraju, który zajmie siódme miejsce w szeregu państw europejskich. [1]
Co czyni człowiek, który po latach wraca na ojcowiznę, jeszcze spowitą dymem pożogi wojennej, zrujnowaną, rozkradzioną, zhańbioną niekiedy, naznaczoną niezasychającymi plamami krwi, dowodem niczym nie zawinionej śmierci lub okrucieństwa, o którym nie dowie się już nikt. Poprzez łzę, która spada na strawioną ogniem fotografię ojców, z echem oddalającego się śmiechu dziecięcych zabaw pośród rozsłonecznionego podwórza – o czym myśli człowiek? Upada z niemocy i bólu, braku siły złamanej ciężarem wielowiekowej klęski? Obiera żywot tułaczy, rozpamiętuje dni i powody klęski? A może postanawia dołączyć do bliskich sercu cieniów, które nie doczekawszy wolnej Ojczyzny, odchodzą w niepamięć krokiem wyznaczonym uderzeniami głuchego bębna?
Nie. Za prawdę powiadam wam – nie! Zamknąwszy ból w najgłębszym miejscu pulsującego serca – zanurzy dłonie w tlące się jeszcze pogorzelisko i rozgarnie je, by dać miejsce pod nowy dom. Na ziemi ojców, pośród wspomnień i legend. Wprowadzi do tego domu matkę swoich dzieci, którym opowie o dziadach, o ich marzeniu i przykaże, by Boga, honor i Ojczyznę mieli w swoim sercu i myślach na zawsze i przed wszystkim innym. I zbuduje drogę, doprowadzi do swego domu szlaki z całego świata, który musi się o wolnej Polsce jak najszybciej dowiedzieć! Niech patrzą narody, jak Polska podnosi się z ruin, jak znów dumnie patrzy w przyszłość. I spieszno mu będzie do rodziny narodów świata dołączyć wiec bez wahania pójdzie na morze. Tam skrzyżuje swe szlaki z dzielnymi żeglarzami, witającymi polską banderę, której morza i oceany od wieków nie oglądały…
Jednego w odrodzonej Polsce nie brakowało – motywacji, zapału, wiary i gotowości by ideały przez poetów unieśmiertelnione – wprowadzić w życie, zamienić w czyn. Agitacja, propaganda, retoryka i stylistyka dziennikarstwa początku II Rzeczypospolitej karmiąc się mitami, patosem i poezją właśnie – stała się cementem, który ideę połączył z materią. A sprawy polskiego morza są dla zilustrowania tej tezy najlepszym przykładem.
Ale – po kolei…
Na długo przed ogłoszeniem aktu niepodległości Polski, jej sprawy morskie miały charakter w znacznym stopniu zinstytucjonalizowany. W 1906 roku w Warszawie działało Centralne Towarzystwo Przemysłowców. Utworzono przy nim Oddział Towarzystwa Żeglugowego w Petersburgu, którego program działania, na owe czasy pionierski, przewidywał gruntowne zajęcie się układem wód śródlądowych dawnego Królestwa Polskiego oraz powiązania ich z rzekami rosyjskimi. Koncepcje te nie zostały jednak zaaprobowane przez władze Rosji. Przygotowane w owym czasie założenia teoretyczne oraz memoriały stały się podstawą podobnych dokumentów opracowywanych już po odzyskaniu niepodległości.
Pierwszym, w układzie chronologicznym, polskim przedsiębiorstwem armatorskim była „Żegluga Polska”. Powstało ono 3 stycznia 1918 roku z inicjatywy pułkownika Bolesława Roji i współdziałających z nim inżynierów oraz naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Celem stowarzyszenia było „organizowanie budowy statków i spływu węgla na górnej Wiśle”. Uchwała CK Sądu Krajowego w Krakowie potwierdzała także „propagowanie spraw morskich w społeczeństwie”.
1 października 1918 roku kontradmirał Kazimierz Porębski[2] w gronie 25 założycieli powołał Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska”.[3] Jego członkowie, w większości byli oficerowie rosyjskiej marynarki wojennej wytyczyli najpilniejsze zadania dla sfery morskiej w odrodzonej ojczyźnie: organizację administracji żeglugi i portów, regulację rzek i budowę portów, wskazanie typów statków najbardziej odpowiednich dla rzek Polski, zbudowanie systemu szkolnictwa zawodowego i ustalenie terminologii morskiej, opracowanie danych statystycznych o ruchu w żegludze wewnętrznej i zewnętrznej, popularyzację idei morskiej wśród społeczeństwa.
W maju 1919 roku stowarzyszenie przekształcono w Ligę Żeglugi Polskiej. Program działania uzupełniono o punkty dotyczące rozwoju marynarki wojennej oraz handlowej, organizacji zaplecza transportu i handlu morskiego.
Efektem tych przedsięwzięć był dokument z 28 listopada 1918 roku. Józef Piłsudski podpisał dekret, w którym rozkazał utworzyć marynarkę polską, mianując jednocześnie pułkownika marynarki Bogumiła Nowotnego[4] szefem Sekcji Marynarki[5] przy Ministerstwie Spraw Wojskowych.
|
Tak powstała polska marynarka… konna. Ten, mimo wszystko, trafny żart nieraz przyszło zbywać rumieńcem. Mieliśmy admirałów, kapitanów, marynarzy, dostęp do morza, a tylko statków nam brakowało. Trzeba było czekać na nie długie lata. Czas ten wypełnił trud i ogromna praca wychowawcza. Zrodziła ona w społeczeństwie entuzjazm dla idei morskiej. Dała początek morskim tradycjom w Polsce. Nigdy przedtem ani potem Polacy nie byli tak zafascynowani sprawą morską, nie przeżywali jej w sposób tak rozumny, jak w dwudziestoleciu międzywojennym. Nigdy też propagandowe hasła, choć brzmiące pompatycznie i banalnie, nie niosły tyle treści, ile to bodaj najsłynniejsze zawołanie: „Nie ma Polski bez morza!”.
– W grudniu 1918 roku zaciągnąłem się do polskiej armii – wspomina Stanisław Wojciechowski[6] – i poprosiłem o skierowanie mnie do Kadry Polskiej Marynarki Wojennej w Modlinie.
I dalej, z zapisków S. Wojciechowskiego:
Tutaj brak jakiegokolwiek statku, który by przypominał statek rzeczny Polskiej Marynarki Wojennej, więc przechodzimy intensywne ćwiczenia piechoty morskiej. Regulaminy i taktyka
bojowa, oparta na wzorach armii niemieckiej.
Brak jest karabinów, pasów żołnierskich, bagnetów i granatów. Nie ma zupełnie mundurów. Każdy z nas chodzi w ubraniu cywilnym i cywilnych butach; jedynym uniformem jest czapka żołnierska, poniemiecka, bez daszka, z polskim orzełkiem. Dopiero po czterech miesiącach zaczynamy otrzymywać marynarskie mundury. Nade wszystko przykry jest głód, jaki przeżywamy w Modlinie. Niemcy pozostawili w magazynach nadgniłe i cuchnące ziemniaki i buraki oraz zatęchłą kaszę; była także ersatz – kapusta suszona, podobno z pokrzyw, oraz kawa zbożowa. Otrzymywaliśmy także 700 gramów czarnego wyschniętego chleba, popularnie zwanego koksem i 500 gramów wołowiny w cuchnącej zupie, sporządzonej z tych nadgniłych kartofli, buraków, kaszy i tej suchej kapusty.
W tych warunkach nie jest łatwo być dobrym żołnierzem: ćwiczyć intensywnie, gdy kiszki ciągle mu z głodu marsza grają, a w oczach widzi błyski gwiazd. Słabsze charaktery się załamują, jest kilka samobójstw. Ludzie stopniowo słabną. Przychodzi rozkaz, by marynarz na warcie nie stał dłużej niż jedną godzinę. Ja w ciągu półrocza tracę na wadze 17 kg i ważę 55 kg.
Są prowadzone wykłady, żołnierz jest uświadamiany, że budujemy z niczego, od pokoleń wyśnioną Wolną Polskę. Wokoło żołnierz polski bagnetem kreśli granice Polski płacąc obficie daniną krwi, więc dla żołnierza na froncie musi iść co najlepsze: broń, amunicja i zaopatrzenie w żywność i mundury.
Początkowo w Kadrze Marynarki Wojennej jest nas kilkudziesięciu, lecz stopniowo napływają oficerowie umundurowani z zaborczych marynarek. Kilkudziesięciu oficerów Polaków przybyło z marynarki carskiej, kilkunastu z marynarki austriackiej oraz kilku z marynarki niemieckiej.
Podoficerów jest kilkunastu z marynarki austriackiej i kilkunastu z Legionów. Potrzeba otwiera drogę do szybkiego awansu i już po dwóch miesiącach zostaję mianowany starszym marynarzem, po sześciu zostaję mianowany matem (kapralem), a po roku bosmanmatem. (…) Zimą 1919 roku gdzieś około lutego, otrzymaliśmy 1200 rekrutów z poboru; był to głównie element wiejski, zdrowi chłopcy lecz 50% z nich to analfabeci. Z tego materiału ludzkiego sformowano samodzielną jednostkę bojową: I Baon Morski, składający się z czterech kompanii piechoty morskiej oraz kompanii ciężkich karabinów maszynowych”.[7]
Kompletny rynsztunek marynarze otrzymali dopiero wówczas, gdy z Francji powrócił do Polski gen. Józef Haller.[8] W taborach znajdowało się umundurowanie nierzadko ze śladami krwi i cięć bagnetów z pól bitewnych pierwszej wojny światowej.
W owym czasie znaczna część Pomorza pozostawała w rękach Niemców. Piechotę morską skierowano więc do Aleksandrowa Kujawskiego, na odcinek graniczny między tym miasteczkiem a Wisłą, wyznaczony okopami i zasiekami z drutu kolczastego.
Na pograniczu z Niemcami odbywała się często wymiana ognia, drobne potyczki lub przenikanie patroli; lecz bywały dni względnego spokoju. Wówczas głodni Niemcy prosili nas o żywność, szczególnie masło i jaja, a my ich prosiliśmy o broń i amunicję; i tak za nowy ciężki karabin maszynowy i dziesięć skrzynek amunicji płaciliśmy 10 kg masła i cztery mendle jaj. (…) Dowództwo I Baonu zajęło się likwidowaniem analfabetyzmu. Już po kilku lekcjach oficerowie poznali się na moich zdolnościach organizacyjnych i pedagogicznych i mnie powierzono to zadanie. W ciągu czterech miesięcy dokształciliśmy marynarzy, tak, że analfabetyzm w naszej jednostce został zlikwidowany.[9]
Kapitan Konstanty Jacynicz[10] utworzył wówczas Referat Oświatowy I Baonu Morskiego. Pracował w nim Stanisław Wojciechowski, organizując pogadanki, „lotną” wypożyczalnię książek dla pododdziałów stacjonujących na całym wybrzeżu, pokazy filmowe. Prowadził świetlicę i szkołę języka polskiego. W 1920 roku pierwszymi nauczycielami języka polskiego kaszubskich dzieci byli marynarze. Stanisława Wojciechowskiego wspierał ksiądz kapelan Władysław Migoń. Siostry zakonne z Pucka udostępniły im obszerną salę szkolną.
17 stycznia 1920 roku baon otrzymał rozkaz zajęcia Torunia. Przez ośnieżone pola i bezdroża, w szalonym tempie, niemal biegiem, ruszyli na północ. Tego dnia mróz był wyjątkowo siarczysty. Nazajutrz oddziały weszły na ulice miasta. Zmęczonym żołnierzom panny toruńskie wynosiły gorącą herbatę, pierniki i wódkę. Łzy szczęścia i krople potu zostawiły niejeden mokry ślad na bruku wąskich uliczek. Usypiali, gdzie się dało. Wilgotne i przepocone ubrania zamieniały się w lodowe pancerze. Dopiero po południu odbyła się sześciogodzinna defilada ulicami rozentuzjazmowanego Torunia. Mokrych, zmęczonych piechurów skierowano wieczorem do wychłodzonych koszar. Nikt nie szukał łóżek. Do snu układali się w pełnym rynsztunku.
Z Torunia szlak baonu wiódł nad morze. Kolej udostępniła wojsku kilka wagonów, które w warunkach pokojowych służyły do przewozu zwierząt. Podróż do Pucka trwała trzy dni. Mróz nie słabł. Dwadzieścia stopni poniżej zera. W dzień i w nocy. Na środku wagonu, na podłodze powstał stóg z ludzkich ciał. Kto znalazł się w jego środku, chłonął ciepło ciał kolegów; kto na zewnątrz – gramolił się na wierzch i „przykrywał” pełzającym z dołu towarzyszem. W ten sposób przez dwie, trzy godziny każdy spał w cieple.
Przed Wrzeszczem na tory wybiegła kilkutysięczna grupa Polaków gdańskich. Prosili aby polskie wojsko zatrzymało się w polskim porcie. Żołnierze angielscy, osłaniający konwój, z trudem torowali drogę pociągowi. Kolbami karabinów powstrzymywali manifestującą ludność.
Wieczorem baon dotarł do Pucka. W opuszczonych i zniszczonych przez Niemców koszarach przygotowano miejsca noclegowe. Saperzy przeszukali piece, w których, podobnie jak w Toruniu, znaleziono wiele granatów i ładunków wybuchowych. Wycofujące się oddziały niemieckie zniszczyły także wodociągi. W zamarzniętej zatoce wyrąbano przeręble. Zupę, ugotowaną na morskiej wodzie, przymuszając się, zjedli wszyscy. Słonej kawy nikt nie spróbował.
Z każdym dniem zajmowano kolejne miejscowości i osady wybrzeża.
Odzew na „utrwalanie się nowego porządku historycznego” był natychmiastowy:
„Zaślubiny z morzem” wyznaczono na 10 lutego 1920 roku. Pierwszy etap przekształcania kraju w państwo morskie został więc zapoczątkowany. Relacje z tej uroczystości wzbudziły duże zainteresowanie i reakcje społeczeństwa. Kolejna, tak wielka fala entuzjazmu wobec polskich spraw morskich została wywołana pierwszymi obchodami Święta Morza, zorganizowanymi dwanaście lat później.
W „Księdze Pamiątkowej Tygodnia Bandery” Edward Ligocki wspominał:
Rano byliśmy w Gdańsku. Zła, zgrzytliwa chwila pomimo serdecznego powitania Polonii gdańskiej. Pociąg nasz przybrany zielenią, sztandarami, warty w błękitnych mundurach hallerowskich. Nie wysiedliśmy tu, na polskiej ziemi, w polskim mieście portowym, tyle łask i dobrodziejstw zawdzięczającym majestatowi polskiej korony. Gdzieś nad błotnistą zatoką zatknąć mieliśmy sztandary na maszcie. [14]
Pociąg zatrzymywano na każdej stacji, obsypywano kwiatami, wznoszono okrzyki a z wielu oczu spadła nie jedna łza szczęścia. A generał – przemawiał. Każde jego słowo, każde zawołanie – kwitowano wiwatami.
Obywatele Wolnego Miasta Gdańska, a jednocześnie obywatele Rzeczypospolitej Polskiej. Serdecznie wam dziękujemy w imieniu żołnierzy polskich, którzy idą tam, gdzie miłość Ojczyzny ich wzywa, prawo i obowiązek. Dziś stało się zadość prawu i sprawiedliwości stajemy na wybrzeżu polskim! Niech żyje niepodległa Polska! [15]
Rozległy się owacje. Zawsze też ktoś intonował „Boże, coś Polskę”. Stanisław Wojciechowski znalazł się w centrum tych wydarzeń.
– Byłem wówczas bosmanmatem w 3 plutonie 1 kompanii. Mieliśmy chodzić za generałem krok w krok i spełniać każde jego życzenie.
Nad Zatoką Pucką chmury. Dzień posępny, szary, mżył deszcz. Cicha i spokojna woda niczym nie przypominała morza. Na końcu niedługiego mola ustawiono maszt. Obok wyznaczono miejsce dla chorążych z pułkowymi sztandarami. Fale zatoki lekko muskały ich płótna. Orkiestra odegrała hymn. Tak polskie sztandary powitały polskie morze.
Nieopodal zbudowano ołtarz. W czasie mszy oddano salut armatni. Na najwyższym maszcie powiewała poświęcona polska bandera.
Wokół, nad morskim brzegiem, cisnęli się Kaszubi. Słychać było uderzenia kropel deszczu o setki parasoli. Generał zatrzymał konia przed taflą rozmokłej kry. Patrzył przed siebie. W dłoni trzymał pierścień. Winien go rzucić na odległość dwunastu – piętnastu metrów, gdzie wody zatoki wolne były od lodu.
– Podbiegł do mnie jeden z oficerów. Polecił mi wspiąć się na kopiec oporowy. Pamiętajcie, Wojciechowski, żeby w odpowiedniej chwili dać znak dowódcy artylerii! Ze wzniesienia widziałem, jak generał uniósł rękę i rzucił pierścień. Na moją komendę artyleria dała kilka salw. Pierścień zatoczył w powietrzu łuk i upadł na krę.[16] Zbiegłem na dół, na swoje miejsce przy generale. Widziałem zakłopotanie na jego twarzy i konsternację tłumu. Co robić? Na krę wejść nie można, bo się pokruszy. Nie mieliśmy żadnych tyczek, którymi można by pierścień zepchnąć do wody. Lance ułańskie były za krótkie. Jeden z pułkowników spiął konia i ruszył w stronę brzegu. Zwierzę stawiało opór, chrapało. Stojący z boku wołali: Tu głębica! Utonie pan, pułkowniku!. Jeszcze dziś słyszę donośną odpowiedź: Pułkownik Skrzyński [17] nie zginął na wojnie, to i w wodzie morskiej diabli go nie wezmą! Końskie kopyta z łatwością kruszyły lód. Jeździec zbliżył się do pierścienia i zatopił go. W ten sposób dokonano zaślubin Polski z morzem.
Mistrzowie ceremonii przystąpili do generała oraz dziekana polowego, księdza Rydlewskiego, z prośbą o poświęcenie pamiątkowego słupa. Znany malarz Henryk Uziembło[18] sporządził okolicznościowy akt erekcyjny. Złożyli pod nim podpisy znaczniejsi uczestnicy uroczystości, również przedstawiciel marynarzy – Stanisław Wojciechowski.[19] Dokument wykonany na wzór dawnych aktów królewskich przedstawiał emblemat Rzeczypospolitej na tle sztormowego morza.
Puck nad Bałtykiem. Roku Pańskiego 1920, dnia 10 lutego.
Oryginał dokumentu przekazano do Muzeum Narodowego w Krakowie, a faksymile zostało wmurowane w pal, poświęcony i wbity nad brzegiem.
Gdy na Wybrzeżu w wielu żołnierskich i cywilnych głowach, wespół ze szlachetnymi trunkami, szumiało morze, w Warszawie, o godzinie 16.35, na sejmowej sali zapanowała cisza. Głos zabrał marszałek Wojciech Trąbczyńki:
Sztandary nasze zaszumiały nad brzegiem Bałtyku (brawa, posłowie wstają), z chwilą, na którą od tylu miesięcy wyczekujemy. Jak ongi po pokoju toruńskim w roku 1466 docieramy po długiej rozłące do morza (brawa).
Szum Bałtyku to najpiękniejszy hymn naszej państwowości (brawa). Na tym pomorskim skrawku ziemi, na tej wąskiej polskiej tamie, ciągnącej się między wynarodowionymi doszczętnie Prusami Książęcymi, a Pomorzem Szczecińskim stoi przyszłość nasza (brawa). Bez owych płuc, otwierających się na polskie morze, Państwo nasze mogłoby egzystować, mogłoby wegetować, ale żyć by nie mogło, bo pozostawałoby zawsze w zależności od sąsiadów. Zapatrzeni w przyszłość narodu, musimy wlewać w serca młodzieży naszej ów niepowstrzymany pęd do wolnego morza, pęd, który już u ludów starożytnych uchodził za silniejszy nad śmierć. [20]
Sala sejmowa wypełniona była po brzegi. Wszyscy chłonęli słowa padające z mównicy. A marszałek Trąbczyński mówił o powrocie do macierzy ziem od Torunia i Bydgoszczy po Tczew i Puck, o Polakach tam mieszkających, którzy nie ugięli się przed germanizacją mieszkających tam Polaków, potrzebie pracy dla Ojczyzny, do której włączą się „bracia z ziemi pomorskiej”. Prosił też o pokorę, o wyzbycie się „butnego okrzyku tryumfu”.
Uzyskaliśmy wprawdzie dostęp do morza, uzyskaliśmy wolną żeglugę na ujściu Wisły, ale nie odzyskaliśmy jedynego portu, jaki brzeg Bałtyku mógłby nam dać, nie odzyskaliśmy Gdańska. Dzisiejsi rządcy tego miasta nie życzyli sobie wcielenia jego do Polski. Oczywiście święcie respektować będziemy wobec miasta Gdańska obowiązki, wynikające z podpisanego przez nas traktatu wersalskiego i będziemy utrzymywać z tym miastem jak najwięcej przyjazne stosunki. Ale podstawą tej przyjaźni musi być wytworzenie niezależności z naszej strony. Potężne Państwo Polskie nie może spokojnie ścierpieć, aby centrum jego handlu morskiego leżało poza granicami kraju.[21]
Owacje trwały wiele minut. Marszałek zakończył swoje wystąpienie stwierdzeniem o bezwzględnej potrzebie podjęcia budowy „własnego portu na polskiej ziemi”, stworzeniu floty narodowej i przystani dla statków na brzegach Wisły.
Kilkakrotnie zabierał głos poseł Aleksander H. de Roset, rzecznik idei morskiej, jej propagator i organizator form gospodarczych „uprawy morza”. Przedstawił wniosek w sprawie utworzenia sejmowej komisji do spraw morskich. Zaproponował, aby Komisja Morska zajęła się problemami floty handlowej i wojennej, prawodawstwem morskim, wykształceniem marynarzy, określeniem stawek przewozowych, kwestiami dotyczącymi traktatu z Gdańskiem, robotami nadbrzeżnymi i portowymi.
Wniosek z druku nr 1426 został uchwalony jednogłośnie.
Następny dotyczył „budowy portu morskiego na lewym brzegu Wisły w województwie pomorskim oraz pogłębienia Wisły od Bałtyku do projektowanego portu”. Po dyskusji opisującej ogrom prac, jakie z tym zadaniem byłyby związane, projekt zaakceptowano i przekazano do realizacji. Ostatnim akcentem morskim tego posiedzenia Sejmu był wniosek o potrzebie utworzenia „stacji doświadczalno – naukowej oceanologiczno-rybackiej”.
Ta pierwsza naukowa instytucja morska miałaby stać się zalążkiem przyszłej Akademii Nautycznej.
13 lutego 1920 roku, Warszawa. Barwy narodowe, sztandary, kwiaty, transparenty. W wielu oknach urządzono „morskie ołtarzyki”. Podobnie prezentowały się wystawy sklepowe. Wszędzie naklejano „Banderki Polskie”, które wydrukowano nakładem Ligi Żeglugi Polskiej. Po mszy świętej w katedrze odbył się pochód na Plac Teatralny, a w samo południe zorganizowano zebranie w filharmonii. Redaktorzy Polskiej Agencji Telegraficznej od dawna nie mieli tak dużo pracy. Ze wszystkich miast, miasteczek i wsi napływały depesze:
Poznań, 10 lutego (PAT). Z powodu zajęcia przez wojsko polskie wybrzeża Bałtyku pod Puckiem, dano dziś rano szereg salw z fortów poznańskich. Miasto przybrano flagami. Na Placu Wolności odprawiono mszę polową, poczym odbyła się defilada wojska.[22]
We wszystkich kościołach łódzkich odprawiono uroczyste nabożeństwa. Po defiladzie wojskowej członkowie stowarzyszeń i korporacji przeszli w pochodzie ulicami miasta.
Ileż entuzjazmu, woli wspólnego działania i wiary w przyszłość morską kryło się za tymi słowami. Ale czy wyniszczony wojną i latami niewoli kraj zdobędzie się na gigantyczny wysiłek gospodarczy, by zrealizować niezbędne inwestycje? Czy sytuacja międzynarodowa i liczne głosy domagające się rewizji traktatu wersalskiego umożliwią Polsce rozwinięcie nie tylko morskiej współpracy z innymi krajami? Jak zdobyć kwalifikowanych fachowców, inżynierów i techników, którzy przystąpią do budowy portów, stoczni, wreszcie – statków? Dziesiątki pytań. Entuzjazmem, propagandowymi hasłami nie da się zagospodarować nieuregulowanych rzek, nadmorskich plaż. O tych problemach żywo dyskutowano, ale w gronie entuzjastów, którzy nie dostrzegali trudności. W atmosferze optymizmu trudno było o krytyczne oceny rachunku ekonomicznego poszczególnych etapów przekształcania Polski w kraj gospodarujący na morzu. Sporo spraw udało się jednak załatwić. Lektura najciekawszej książki dwudziestolecia międzywojennego, „Rocznika Morskiego i Kolonialnego 1938”,[23] potwierdzi i to, że niewiele jest przesady w artykule wstępnym miesięcznika „Morze” ze stycznia 1933 roku.
Jest to piętnasty rok niepodległości Państwa Polskiego, a trzynasty od odzyskania przez nie dostępu do morza. W ciągu niewielu lat, ku szczeremu podziwowi obcych, Polska, kraj prawie zupełnie bez tradycji morskich, stała się państwem morskim. [24]