Reportaże radiowe

W tamtych czasach obowiązywała zasada. Kiedy startowała taśma – autor reportażu tracił prawo do głosu w przedstawianej sprawie. O randze, warsztatowej jakości i profesjonalizmie autora świadczyła… cisza po wybrzmieniu ostatnich dźwięków z taśmy. Cisza wśród słuchaczy. Im dłużej trwała, tym liści w laurze dla reportażysty przybywało.

Radiowy reportaż literacki był najwyższą formą w tej sferze roboty radiowej. W ciągu 20 minut należało opowiedzieć ustami naszych bohaterów ich historię, epizod z życia, zaprezentować sylwetkę (portret radiowy). Im mniej w świecie przedstawionym było reportera, jego pytań, tym ilość karatów reportażu wzrastała. Te dwadzieścia minut miało być wejrzeniem w inny wymiar, rządzący się swoimi prawami, ale operujący wszystkimi atrybutami i środkami wyrazu dostępnymi dziełu literackiemu. Konstrukcja – nie, nie musiała być dochowana jedność miejsca i czasu. Dozwolone były wszelkie zabiegi formalne w kształtowaniu narracji, budowaniu fabuły czy elementów akcji.

Nikt nie powinien ani przez moment dostrzec cięcia taśmy, zachwiania rytmu opowieści, burzących ją zabiegów montażowych.

Fantastycznym doświadczeniem było, kiedy siadałem z boku, gdy bohater mojej opowieści zaczynał odsłuchiwanie audycji. Reakcja, mikro impulsy, a nade wszystko – skupienie. Często – wzruszenie. Bywało, że opowiadali o sprawach, których dramatyzm wyciskał łzy z moich oczu, gdy utrwalałem je na taśmie reporterskiego magnetofonu, ale musiałem im kazać, by spływały do wewnątrz. Jemu nawet powieka nie drgnęła. Kiedy jednak słuchał własnej opowieści – bywało, płakał jak dziecko. On z tą historią żył od lat, ona była w nim, rozpamiętywał ją każdej nocy, każdego dnia, po wielokroć. Trzymał ją na łańcuchu. Kiedy jednak słuchał jej z zewnątrz, historii, która wypływała z głośnika, jakby z innego źródła i wymiaru – pękały nerwy, eksplodowała wrażliwość.

Katharsis? Cud przyjrzenia się sobie, ale od drugiej strony lustra? Człowiek jest w stanie kryć w sobie koszmary, które póki tkwią w nim – nie grożą mu ciosem, którego nie byłby w stanie wytrzymać.

 

Niewiele z tych zapisów przetrwało do dziś. Najbardziej żałuję relacji z okresu II wojny światowej. Ale też tych z czasów po… przetrąceniu. Po doświadczeniach trudnych, bolesnych, tragicznych – dla nas, słuchaczy niekiedy niewyobrażalnych. Ale też wiele było pogodnych i wręcz uśmiechniętych. Miniu… Tak o nim mówili koledzy z ulicy. Ryszard, laureata jednego z konkursów na pamiętniki rodzinne. Chłopak schorowany, przykuty do wózka. Nigdy nie spotkałem człowieka tak pełnego życia i radości z każdej jego chwili. Sterroryzował ulicę, ba, połowę dzielnicy, Każdy się z nim liczył, każdy pomagał. Nie, nie dlatego, że był kaleką. Dlatego, że zarażał życiem, odchodząc ze świata każdego dnia coraz bardziej…

Mistrz iluzji, latarnik, samotny żeglarz, pisarz, portowy robotnik, powojenny aktywista, pierwszy prezydent miasta, Alaskijczyk, dla którego liczyła się tylko Polska, której nie widział, ale nauczył się języka, bo to język jego ojca i matki, wielorybnik, szpieg, morderca, inżynier-cwaniak, kilku malarzy, rzeźbiarz z Czechosłowacji, rosyjski muzykolog, głupi pianista, leśnik, który w ciągu dwudziestu minut wypowiedział może sto słów, ornitolog, nurkowie…

Gdyby te wszystkie taśmy skleić w jedną – to… Nie, inaczej. Gdyby wszystkie ułożyć na talerzu magnetofonu i uruchomić – wyrwalibyśmy z przeszłości miniony czas, ludzi i sprawy, ciągle żywe w wymiarze dźwiękowym.

 

  • radio

A gdybyś Ty wziął mikrofon do ręki?