Piaszczenie życia
Piaszczenie!?

Neologizm… A jak wiele znaczy!

Wydaje nam się, że wiemy wszystko o ludziach z naszego otoczenia. Przecież spotykamy się od tylu lat. Chwile dobre, chwile złe… Kiedy jednak pojawia się w tym gronie ktoś nowy – rozbieramy go na czynniki pierwsze, analizujemy, oplotkowujemy, bezlitośnie krytykujemy, zachwycamy się nim, ba, omdlewamy na samą myśl, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić…

Czyż nie inaczej jest z nowym wyrazem, słowem, gestem?  Zwykle zwraca naszą uwagę jego brzmienie i wywoływane nim skojarzenia emocjonalne: pieszczenie, płaszczenie, błyszczenie, maszczenie, namaszczanie, naznaczanie, przecieranie, zacieranie, wycieranie…

Potem szukamy rdzenia. Piasek? Ale, co piasek? Tarzanie się w piasku, zanurzanie, chowanie, przechodzenie w piasek? A może jednak pieszczota? Pieszczenie piaskiem, piasku, piaskowe? Czyli, jakie? Czy takie nowe słowo można użyć w tytule? Zamiast rzecz rozjaśnić, wpadnie w oko, zatrze spojówkę, zapali, zakazi a może… oślepi!

Piasek może też być jak kropla. Wydrąży dziurę, zatrzyma najbardziej skomplikowany proces, unicestwi albo… przed złym ochroni?

Czyżby więc było to najważniejsze słowo pośród słów wszystkich? Piasek i piaszczenie? Co lub czego pod nim ukryć nie zdołasz?

Rozdział XXVII

 

Od Autora

Zanim zaczniesz czytać, wybierz tytuł.

To absolutnie konieczne i niezbędne, jak sos ostrygowy do jagnięciny po duszańsku.

Wybór kolejnego tytułu zmieni wydźwięk tekstu a Ty sam, odniesiesz wrażenie jakbyś go czytał pierwszy raz w życiu.

 

Zakłamana prawda

Skłamana prawda

Kłamliwa prawda

Prawda kłamstwa

Wierutność kłamstwa

Prawda w kłamstwie

Ty! Naprawdę ty! A ja taka…

Nie, nie jestem zszokowana Pana widokiem… twoim widokiem. Mimo tylu lat ciągle nie mogę się oswoić, że któregoś dnia zażądałeś, bym ci mówiła po imieniu. No bo to niby jak, tak po prostu, mam do Pana mówić…

A, bo ty nie wiesz, że dla wszystkich, z którymi pracowałeś, byłeś bogiem. Ci nad tobą też mieli z tym problem. Wszyscy wiedzieliśmy, że oni sami bez ciebie niewiele znaczą. Od pewnego momentu nie kryli się z tym, że chcieliby cię zamordować skrycie lub podczas największych igrzysk, na oczach wiwatującego tłumu.

Więc kiedy przed chwilą zobaczyłam, że to jednak ty idziesz brzegiem morza, jak zwykle z tym twoim, nikogo niewidzącym wzrokiem… umarłam po raz drugi. Poczułam się nagle tak, jak wtedy w twoim mieszkaniu, w wannie… Woda była jedyną ochroną, moim pancerzem. No i klucz w zamku…

Sam widzisz, jak nie mogę się skoncentrować, jak bardzo jednak ciągle jestem roztrzęsiona, poszarpana, pokąsana i poprzecierana. A to tylko 27, nie – już 28 lat minęło… Co w tak krótkim czasie mogłoby się we mnie zmienić?

Nie, ty nie raniłeś. To byłoby trywialne, takie powieściowe. Ty wypalałeś dziury, dematerializowałeś moje istnienie wypełniając powstałe wyrwy sobą. Nie mogłam na siebie patrzeć. Zbiłam lustro, by nie oglądać ciebie… we mnie. Wszędzie, gdzie kiedyś poczułam twój dotyk, już mnie tam nie było.

Nie, nie cierpiałam. Bo jak mogę cierpieć, skoro ta twoja boskość do dziś wypełnia mnie bez reszty, zastępuje moją głupiutkość i nicnieznaczoność! Ja wsiąkałam w ciebie, a ty byłeś we mnie coraz bardziej nie do ogarnięcia. Ale ja, ja ciągle i coraz bardziej nie czułam się z tą twoją siłą we mnie lepsza, mądrzejsza. Nie, spokój czy błogość to od chwili poznania ciebie uczucia całkowicie mi obce.

Tak. Bałam się ciebie. Ale ten strach był dla mnie jedynym ratunkiem i sensem życia. Może to rzeczywiście było… zniewolenie?

Znikałam w sobie, gdy wpadałeś w gniew, gdy gromiłeś, karciłeś, pokazywałeś każdemu z nas, którymi częściami zer jesteśmy. Ty wiedziałeś wszystko – my nic. A ja miałam współpracować z tobą bezpośrednio.

Bezpieczna czułam się wtedy, gdy po kolacji, kilku drinkach przychodziłeś do mojego pokoju. Czułam, że tylko przy mnie zaczynasz topnieć. Próbowałeś żartować, opowiadać, rozpuszczałeś ten swój czarnoksięski pył świetlny. Mówiłeś coraz wolniej, ciszej, patrzyłeś na moje dłonie. A ja nie mogłam ich opanować. Jedna chowała się w drugiej, a ta uciekała chcąc się tą pierwszą przed tobą osłonić. Wymyślałam tysiąc odpowiedzi na wypadek, gdybyś zapytał mnie o te roztrzęsione dłonie. Zaczęłam je chować za plecami, ale wpadałam w panikę, bo w ten sposób oddalałam się od ciebie. Więc drżałam i łowiłam wibracje twojej tolerancji dla mojej osoby.

Tak, wtedy byłam z kimś związana. Zapytałeś, czy to poważne? Co miałam odpowiedzieć? Wykpiłam się. Phi, nic takiego, zrobi wszystko, co mu powiem. To nie dla mnie… Odniosłam wrażenie, że spodobała ci się ta odpowiedź. Taka trochę w twoim stylu.

Kiedy dziś zobaczyłam cię idącego brzegiem, mimo, iż szedłeś od strony zachodu słońca, a ono mnie oślepiało kryjąc twoją twarz w cieniu, znów poczułam te kamienie przewalające się w moim brzuchu. Miniesz mnie, pomyślałam, nie zauważysz i wszystko będzie jak zawsze. Przez kolejne 27 lat będę na ciebie czekała w przekonaniu, że jutro to na pewno cię spotkam, albo że zadzwonisz. Przypominałeś mi o sobie co mniej więcej cztery lata. Albo ja… Wysyłałam taki pisk z przedmieść niebytu…

Przez kolejne lata zarastałam dzikością. Po dwóch ledwie można mnie było zza niej dostrzec, po trzech – jej korzenie wrastały we mnie, a gdy zaczynała ona przejmować kontrolę nade mną – dzwoniłeś… Wyrywałeś znów, ze wszystkimi korzeniami…

Stałam przed tobą naga, bez wstydu i poczucia wartości. Ot, forma, czekająca na wypełnienie. Nie wysilałeś się jednak zbytnio. Nigdy, no może raz, pozwoliłeś mi odczuć, że coś ci się we mnie podoba. Piersi… Próbowałeś ująć je w napastliwą dłoń, zachłanną i lekko drżącą.

Właściwie niczego mnie nie nauczyłeś. Bo czy umiem słuchać muzykę, rozumieć teatr, dostrzegać poezję? Z dwóch połówek jabłka mogłam co najwyżej próbować złożyć jedno, całe, ale zawsze pozostawało ono na półprzekrojone. Ty na dwóch częściach budowałeś cały wszechświat, z którego niczym dojrzałe czereśnie, bez najmniejszego wysiłku zrywałeś moje uczucia, wrażenia, emocje, doznania, i zachwyty. Ze smakiem wypluwałeś pestki. I znów wszystko kręciło się wokół ciebie.

Nie pamiętam, czy przed chwilą, tam na brzegu to ja odezwałam się pierwsza?  Rozmawialiśmy? Pytałeś? Opowiadałeś, ucieszyłeś się? Nie, nie pamiętam. Odezwaliśmy się do siebie?

Pierwsze obrazy naszego spotkania wyrwałam z pamięci w chwili, gdy zaprosiłeś mnie do kawiarenki. Jej wnętrze przypominało mi wielki worek foliowy. Dusiłam się w niej. Cały świat pozostał za zmatowionymi ,wielkimi płycinami okiennymi. Słońce majaczyło, morze ledwie się rysowało, zewsząd dobiegał rozmazany gwar i krzyki dzieciarni.

Ale ty jesteś teraz tu, jak nigdy wcześniej boleśnie realny. Trochę kręci mi się w głowie. Zaczynam wątpić… Tracę pewność, że spotkałam właśnie ciebie, mojego i prawdziwego, a nie fatamorganę. Muszę nad sobą zapanować, bo wpadnę w panikę. Przecież przez 27 lat wymyślałam to nasze spotkanie. Przygotowałam każdy jego moment. Wiedziałam, to jasne, wiedziałam, że cię spotkam, że nastąpi to jutro, najdalej pojutrze, ale… nie dziś! Ta pewność jutra trzymała mnie przy życiu. Rozumiesz? Miałam spotkać cię jutro. Nie dziś! Kim więc jesteś? Czego ode mnie chcesz? Nie! Nie oszukasz mnie. Wstań, odejdź! Ja czekam na…

Nie, to nic, to od tego słońca. Przepraszam, ale ono tak bardzo mnie oślepia. Już dobrze, przepraszam. Nic mi nie dolega…

Zadławiłam się. Tak, to od tej gazowanej wody. Nigdy takiej nie pijam. I od słów pustych, które mi podsuwasz, a ja głupia je chwytam.

Zawsze chwytałam.

Ale tylko na chwilę. A to, że niejedna z tych chwil trwa do dziś nie zmienia faktu, że ciągle i niezmiennie jest tylko chwilą. Wyłazi spod niej moja prawdziwa, niczym tynk nagrzany słońcem, szorstka nieufność wobec życia.

Znów patrzysz na moje dłonie. Znów nie słyszę, co mówisz. A mówisz? Czuję się jak wiolonczelistka w niemej orkiestrze, otoczona twoim dźwiękiem, ale mojego własnego nie jestem w stanie wyłowić z tej kakofonii emocji. Ciągle patrzysz na moje dłonie… Tak, próbuję schować twój dotyk… Ten sprzed chwili, gdy spotkaliśmy się na brzegu…  Czuję cię, twój zapach, to wypieranie ze mnie powietrza i te moje dłonie kiedyś mocno zaciśnięte wokół twojej szyi. Jak ja ci wtedy pomagałam, jak chciałam byś wcisnął mnie pod skórę skropioną mgiełką z whisky. Czuję jej smak bardziej niż gorycz twojej nieosiągalności.

Tak, wiem, masz wnuki, przysłałeś mi kiedyś zdjęcie najmłodszego. Mogę ci je pokazać. Hm… wiesz, że moglibyśmy mieć już własne?

Wtedy, u ciebie, to był ostatni raz. Siódmy. Tańczyliśmy, całowaliśmy się. Potem ta wanna i twoja irytacja pod drzwiami. Nie, nie pamiętałam, że włączyłeś muzykę, że to był dwudziesty siódmy koncert Mozarta. Nic nie pamiętam. Bo na nic miejsca we mnie poza tobą nie było.

Właśnie wtedy postanowiłam odejść. Bo już nic więcej z ciebie wziąć nie mogłam. Miałam ciebie całego. Spełniło się. I pękło jak najczarniejsza gwiazda, której nie istnienie wszechświat odczuł boleśnie, gdy rozpadłam się na milion niezmierzonych kosmosów. Ale każdy był przecież z ciebie, był tobą!

Wtedy powiedziałeś – jak to możliwe, że ty, taki gejzer, wulkan energii – tu, teraz jesteś ledwie cieniem… motyla?

Uciekłam. Zmieniłam pracę. Zbudowałam labirynt z nieudanych związków a córkę widuję tylko wtedy, gdy ona nie ma już pomysłu na wymówkę, że coś nie pozwala jej dziś do mnie wpaść.

Całe życie zapakowałam do garażu koleżanki. Dziś wyrzucę kanapę, którą kocham, ale jest dla mnie za duża. Mebluję, przestawiam, nic mi nie wychodzi. A okien w mieszkaniu nie mam. Właściwie tylko duże drzwi balkonowe. Tak, tak, to jest coś jakby mieszkanie – gablotka. Dla porcelanowej farfurynki.

27 lat… Tak, chciałabym, bardzo bym chciała zobaczyć ten twój wielki dom, ten sad i łąki z mandarynowym jeziorem. Musisz mieć tam piękny widok. Morze kolorów. Morze powietrza. Rozumiem, jesteś jak skowronek… Zawieszony gdzieś między ziemią a niebem… ptak.

Ale… sęp też jest ptakiem…

O, świetne zdjęcie… A wiesz, że nie jesteś podobny do żadnego z twoich czworga dzieci? Uśmiechają się szczerze, beztrosko. Musisz je bardzo kochać. A one? O, jak w ciebie wpatrzone… Spragnione twojej akceptacji…

O niczym nie marzę bardziej niż o tym, by przyjechać do ciebie. Być przy tobie, całkiem niezauważalnie. Mogłabym się nawet nie odzywać, ale musiałbyś mnie choć raz, na chwilę jednak przytulić. Dać mi trochę tego nic z ciebie…

Przywiozę whisky. Poczuję się bezpieczniej. Pójdę do twojego łóżka z tą odrobiną ciebie w moich dłoniach.

I uduszę. Zamknę cię, jak złego ducha w kapsule niepamięci. Wcisnę w nią całą moją miłość posklejaną, przenicowaną.

Zostawię sobie tylko te zaciśnięte na twojej szyi moje pięści, niczym kołatki do mojego niepokoju. Nie umiałabym już chyba bez nich żyć. Tak jak nie chcę już dłużej żyć z twoim cieniem. Pomóż mi go zabić.

Chcę być wdową po twoim cieniu!

Ty? Tutaj?

Za daleko by rozpoznać twarz, ale dość blisko, by dostrzec ten twój sposób poruszania się. Ty nigdy nie szłaś prosto, zawsze na frontalne zderzenie ze światem. Twoje lewe ramię zawsze było nieco bardziej wysunięte do przodu, jakbyś chciała płynnie ominąć mnie… Pamiętam też, że zawsze patrzyłaś pod nogi, jakbyś miała wrażenie, że grunt umyka ci spod stóp. Czy ty kiedykolwiek patrzyłaś w chmury? Czekaj, próbuję sobie przypomnieć, ale chyba nie, nie zapamiętałem cię taką. Co w ogóle wiedziałaś o chmurach? W ogóle… W ogóle nic?… Tak, nigdy chyba nie obejmowałaś świata w całości. Zawsze cicha, udająca zwierzynę, ale… ale łowczyni! Przyznaj, denerwowałaś sobą tych wszystkich facetów… Widziałem…

To rzeczywiście już 27 lat?

Zaraz, zaraz… Tak, pamiętam, zadzwoniłaś.
Jestem… Mam panu pomagać… Być tak trochę panem tutaj, w centrali. Co mogę dla Pana…
Wyobraziłem sobie, że jesteś jak ten australijski struś pędziwiatr. Rącza, żwawa, w niewyszukanym nieładzie, stylizowanym na elegancję i wielkofirmowy sznyt. Wysoki sopran, długie frazy.
Tak, dziękuję, będę pamiętała… Czy coś jeszcze mogłabym zrobić dla pana?
Powtarzałaś się, a ja starałem się być miły. Ręka, w łokciu nienaturalnie wygiętym, chciała jak najszybciej odłożyć słuchawkę telefonu…
Zadzwonię rano albo za godzinę, może będę mogła w czymś panu pomóc. Po to tu jestem…

Tak, to ty… Co za traf, jakie spotkanie…. O, popatrz, to musiała być siódma fala! Jej krople poczułem nawet na twarzy. Miłe…

Później zrozumiałem, że chowałaś się za moim życiem, wpleciona w chaszcze ledwie wtedy pobudzonych tobą moich emocji. Obrastałaś nimi. Ja w tym czasie parłem naprzód, odnotowując kolejne, pełne sukcesów… niepowodzenia. Klapa za klapą. Tak to postrzegałaś?

Hm… I to spotkanie… Odezwać się? Udać, że nie cię poznaję, minąć, uciec? W tym byłem zawsze najlepszy.

Zatrzymać się, objąć, pocałować? Czyli – jak zwykle? Jak gdyby nigdy nic?

Doskonale pamiętam…

Stanąłem przed tobą na odległość wyciągniętej dłoni – zapytałem, czy mogę? Poczułem się jak pieczęć, która na idealnie białej stronie twojego życia, w samym jej środku odciska swój ślad. Na idealnie czystej… Ślad… Nie do wymazania. Nawet skalpelem.

Stałaś naprzeciwko mnie, w świetle okna, za którym gwar, jezioro, dwie przekomarzające się papugi i kelner powtarzający w kółko of course, mein Herrn, of course…

Nie pamiętam, czy pozwoliłaś mi, zabroniłaś, czy cokolwiek powiedziałaś?
Moja dłoń przeniosła we mnie rezonans twojego serca. Omal nie rozsadził moich skroni.
Nic więcej z tego wieczora nie pamiętam. Nic! Nie pamiętam!
A teraz, tutaj znowu… my? Popatrzysz mi prosto w oczy. 27 lat? A jakby pół złamanej sekundy.
Sama widzisz, to nie mogę być ja! Przygarbiony, siwy do korzeni oczu.
Te cholerne okulary słoneczne, takie małe… nie potrafią ukryć mojego zmieszania.
Przypatrujesz mi się, ale odnoszę wrażenie, że widzisz wszystko tylko w barwach czarno-białych. Z tą samą obawą, najeżoną nieufnością. Z głową skręconą lekko w lewą stronę.

Zawsze w lewą. Tak jak wtedy, przed piątą rano, na poduszce, z szeptem kochaj mnie, proszę, kochaj mnie, jakby w panicznej ucieczce przed pierwszym brzaskiem, gdzie na tor tuż obok twojej bezchwytnej dłoni podjeżdżał mój pociąg ekspresowy do nieodpowiedzialności. Kochaj mnie, słyszałem przez stukot udręki i marzeń.

Ciągle stoi we mnie ta stacja końcowa – pogorzelisko, po bezpłomiennym pożarze.

Uśmiechnijże się wreszcie! Takie spotkanie! Popatrz, jak fale bawią się wokół naszych stóp.

To naprawdę ty…

Jakże mogłem wcześniej cię nie zauważyć… O, uśmiechasz się, cudownie, jak zawsze głośno, przeciągle, stękliwie i łkająco.
Każdy wiedział, że nie stać cię na poważne związki, na władcze i bezkompromisowe odgryzanie świeżego kęsa z duchowej cielesności twojej ofiary.

Byłaś czujna i drapieżna. Nie pozwoliłaś, aby ktoś mi wydłubał oko czy obciął język. Kiedy inni mówili – atakuj, ty zmieniałaś moje pisma, łagodziłaś decyzje, wyokrąglałaś zdania.

Świetne, doskonałe, bardzo trafnie pan to ujął, ale oni się na tym nie poznają. Zróbmy tak… Moje rażące siarką słowa okrywałaś azbestową, szarą urzędniczą formułą, która jest najlepszym kastetem do wybijania zębów przeciwnikom.

W trosce o dobro spółki… Mając na względzie najwyższe wartości i imię spółki… Tak, tu ma pan rację, tak brzmi to o wiele mocniej…

Nigdy nie pytałaś mnie o moje życie prywatne. Kiedy poprosiłem o pomoc w zdobyciu biletów na koncert z udziałem Alabela zapytałaś, czy przyjadą Państwo razem, kupić dwa bilety?

Tak, dwa, bardzo proszę… Pójdziesz ze mną…

Czekałem na ciebie w hotelu. Stukot twoich pantofelków słyszałem mimo grubej wykładziny na korytarzu. Poprawiałaś mi krawat, który założyłem pod niezapięty kołnierzyk. Próbowałaś tymi zawsze drżącymi palcami uchwycić guzik. Czułaś, widziałem to po twojej minie, że znów użyłem tych samych szkockich perfum. Te dzisiejsze były może trochę bardziej dębowe, krzepkie. Objąłem cię lewą ręką, lekko uniosłem, a prawą sięgnąłem do kołnierzyka twojej koronkowej, obficie prześwitującej bluzki.

Nie pamiętam, czy zapytałem o pozwolenie, czy cokolwiek powiedziałem? Nie pamiętam, czy koncert był udany, czy jechaliśmy taksówką, czy jedliśmy kolację? Nie pamiętam, czy byliśmy na tym koncercie?.

Czy ty w ogóle się do mnie odezwałaś od chwili naszego na tym brzegu spotkania? Patrz, to przecież nie ja. Nic się nie zgadza. Może jest pewne podobieństwo, ale całkowicie przypadkowe. Zapewniem cię, to nie jestem ja. A to lekkie drżenie ust – nie, tego nie mogłabyś zauważyć…

Fala wymywająca piasek spod moich stóp sprawiła, że z każdym jej liźnięciem nasze twarze przybliżały się do siebie. Nie, mimo tych kilku chwil, nie odezwałem się chyba do ciebie? Nie usłyszałem też twojego głosu. Poczułem się jedynie tak, jakbyś ujęła moje ramię, ale w jakże dziwny sposób. Jakbyś coś z niego ściągała, zdzierała skórę lekko wysuszoną słońcem, niczym ta, jaką gubi każdy wąż. Gdy pierwsza dłoń ześlizgiwała się już z moich palców, druga zaczynała to skalpowanie od przedramienia. Pięć, sześć, siedem razy. Twoje dłonie zaciskały się w pięści, gniotąc, ściskając to moje pochwycone przez ciebie nic, jakby miało ono dla ciebie jakąś wartość. Co chcesz mi odebrać? Przestań!

Nie pamiętam, jak znaleźliśmy się w tej przybrzeżnej kafejce. Nie pamiętam, co mówiłem. Czułem jednak tysiące bodźców na przedramieniu, które przed chwilą obejmowałaś? Drażnił mnie każdy powiew wiatru, fala ciepła z promiennika, sapanie psa należącego do staruszków przy sąsiednim stoliku.

Piliśmy coś? Whisky? Nie, od dawna już nie piję. Rozmawialiśmy? Ale o czym, skoro niezakończonych tematów było więcej niż goryczy w morzu twojej nieufności do mnie? Milczeliśmy? Tak? Chyba milczeliśmy uwięzionymi w gardle nieprzelęknionymi łzami.

Ale jakże to! Przecież ty nigdy nie płakałaś! Rozumiem… No cóż, nie wiedziałem, że można płakać bez łez.

27 lat…
Czy ktokolwiek o nas wiedział?
No nie! Coś ty…
Hm… Czy kochaliśmy się pierwszy raz jako pan i pani?
Tak
Więc nikt nie wiedział… A my? Czy wiedzieliśmy, że się kochamy?
Nigdy tego od ciebie nie usłyszałam.
Ja nie chciałem ci tego powiedzieć? A ty? No tak, ty nie musiałaś nic mówić, rozumiem…

Mam się wytłumaczyć? Dobrze. Proszę, chcę i muszę, ale zaczekaj, to jest ważne, nie, nie możesz mi tego odmówić ani zabronić. Nie chcę cię ranić, chcę jedynie wytłumaczyć, wyjaśnić, bo widzisz… Ale! Proszę, pozwól mi, pozwól…

Jestem od ciebie o bez mała całą twoją młodość starszy! Jak w tej sytuacji wyobrazić sobie wspólne życie? Moje dzieci to jakby twoje odrobinę młodsze rodzeństwo.

Tak, zabrałem cię nad najdalsze wybrzeże. Daleko stąd. Tam, gdzie nikt nas nie zna, nie rozpozna.

Pamiętam, że na tej plaży nigdy się nie rozebrałaś. Poprawna, jakby z innego świata, przeniesiona ku własnemu zdziwieniu w inny wymiar, byłaś zawsze gotowa czytać moje oczekiwania.

To była druga tak długa nasza podróż. Tamta, pierwsza, z moim mocnym postanowieniem – zabieram cię. Ta druga – sto razy dłuższa, grzęznąca w wątpliwościach, stojąca w korkach niemocy, podszyta strachem wypalającego się paliwa emocji.

Jak ja nie wiedziałem, czego chcę! Co mogę? Na co się zgodzisz?

A teraz – siedzimy tutaj, rozmawiamy. Ale nie słyszę słów. Śmiejemy się, wspominamy, ale nie wiem, co?

Nie słyszę poprzez to mrowie nierozwiązanych kwestii, porzuconych pytań i wątpliwości.

Siedzisz twarzą do zachodzącego słońca. Mój cień rzuca się na ciebie, jak wtedy, gdy Serkin grał Mozarta. Czuję tę muzykę, gdy ucieka przed twoim cieniem znacząc ślad, po którym sama, jeszcze przed końcem adagia, uleciałaś na 27 lat.

Późno już…

Pora na mnie. A ty? Rozumiem.

Szkoda, że ty stamtąd.

No tak, ja jestem stąd.

Tak bywa.

Cień motyla...