Kolebka nawigatorów

Pierwszy polski statek szkolny ``Lwów``

Miłość do morza, do której pewni ludzie i pewne narody przyznają się z taką gorliwością, jest uczuciem złożonym; składa się na nią wiele dumy, sporo musu, a najlepsza i najistotniejsza jej część to przywiązanie do okrętów, niestrudzonych służebników naszych nadziei i naszej godności.[1] 

 

W polskiej tradycji morskiej takim conradowskim statkiem symbolem jest „Dar Pomorza”. Na pokładzie Białej Fregaty, najpiękniejszego żaglowca XX wieku, setki młodych ludzi uczyło się morskiego rzemiosła. Przez 50 lat służby pod polską banderą „Dar” uczestniczył w najznamienitszych regatach świata, był ich ozdobą. Kiedy na zimowe leże stawał przy gdyńskim Skwerze Kościuszki, przyciągał tysiące osób, niezmiennie zafascynowanych jego urodą i legendą. I każdy musiał fregatę pokochać. Nie tylko dlatego, że piękna. Nam, Polakom, zawsze imponowały dzielność i upór, wyjątkowość i romantyka. A „Dar Pomorza” był właśnie z charakteru taki typowo polski. Jako trzeci[2] w historii statek pływający pod biało – czerwoną banderą przeciął równik, z uporem przemierzał nieznane nam dotychczas szlaki, pierwszy w polskiej flocie opłynął świat.[3]

W ostatnich latach swej służby zdobył wyróżnienie najważniejsze – „Cutty Sark”, srebrną replikę słynnego klipra, symbol morskiego braterstwa i współpracy.[4]

Na pokładzie „Daru” zapisano najpiękniejsze karty naszej historii morskiej. Młodzi ludzie śnili o żeglowaniu, spędzeniu choćby paru chwil z Białą Damą Oceanów.  Podekscytowani uciekali z domu, by urzeczywistnić swoje marzenia.

Był to więc statek jedyny i wyjątkowy…

Zanim jednak zaczęła się historia i legenda „Daru”, pływał pod polską banderą „Lwów”. Przez parę lat pełnił funkcję naszej jednostki flagowej. Stary, poczciwy, zasłużony bark. I jakże piękny!

Gdy płynie pod pełnymi żaglami, spotkane statki często zmieniają kurs, aby go z bliska obejrzeć i porozmawiać z jego załogą za pomocą radia, czy sygnałów; okręty pasażerskie przechylają się gwałtownie ku utrapieniu załóg, gdyż podróżni rzucają się na jego widok do burty; pomimo, że nie jest statkiem wojennym, salutują go zawsze, a nawet – zaszczyt nie lada – jakiś spotkany na Atlantyku niemiecki olbrzym parowy długo ryczał syreną, rozczulony widokiem tego cacka oceanów.[5]

To właśnie „Lwów” był pierworodnym synem polskiego morza i dziewiczej jeszcze, jakże ufnej w spełnienie wszelkich marzeń młodej państwowości polskiej. To on skupiał na sobie uwagę niepokornych i ponad miarę rozwartych oczu, chłonących wieści ze świata,  sięgających mocą odwiecznego atawizmu ku nieznanemu. Jego burty skrywały i rozniecały myśli wolne od zwątpienia i żądne miary przynależnej herosom tylko. Wiódł przez popioły morderczych sztormów i kaskady palącego słońca chłopców, dla których jakże często piaskownicą był okop, a frygający na wietrze wiatraczek zamienili na bagnet.

Doświadczony boleśnie mitręgą typową dla oceanicznego burłaka, teraz okrywał blizny i kikuty, pamiątki po sztormach i nawałnicach, kwiecistym płótnem rodzimej publicystyki morskiej i retoryki polityków. Stał się symbolem i pieczęcią tajemną. Każdy o nim słyszał, każdy śledził jego rejsy. Był dowodem naszej mocarstwowości morskiej, a zarazem figowym listkiem niemocy w zakresie budowy statków i floty wojennej, flotylli rybackiej i jednostek pasażerskich. Był jedynym. Najważniejszym. A ci, którzy na jego pokładzie, pod jego żaglami dosypiali ów sen o morskiej potędze, uchodzili za kolumbów, magellanów, wręcz – argonautów! Ci z rocznika pierwszego i dwóch następnych rzeczywiście przeszli do legendy. Wielu – uciekło, nie wytrwało w beznadziejnej często ułudzie, powędrowało za chlebem, odeszło z morza. Garstka wytrwała. Wbrew wszystkiemu! I o nich właśnie jest ta opowieść. O pierwszych polskich nauciarzach, pierwszych okrętnikach… [6]. O marzeniu ponad miarę – ale spełnionym; o uporze wykraczającym poza zdrowy rozsądek – ale urzeczywistnionym, jak chyba żaden inny polski sen. Jest to też opowieść ich statku, który był niestrudzonym służebnikiem naszych nadziei i naszej godności.[7]

 

 

Szczecin – Wełtyń – Steinwiesen – Miedzyzdroje – Bergholz  1978-2020

Gdybym mógł być z nimi...