Każda ma przynajmniej dwie strony, niczym skrajności albo... uzupełniające się idealnie połowy.

Książki z moich okopów

Ostatnio (2020) znów je wszystkie ustawiałem…

Wszystkie pamiętam. Nie wiem, czy nie lepiej niż ludzi, których w życiu spotkałem…

Czy były dla mnie ważne? Po co je trzymam, po co układam je znów na nieskazitelnie białe, czyste półki, niczym rzeczy święte? Kto po nie sięgnie, po co? Wiele z nich jest już w internecie.

Kontrol F, wpisuję hasło, szukaj i… jest. Ułamek sekundy do wiedzy. Bez tej funkcji, musiałbym wertować, czytać, nerwowo przeskakiwać kartki, irytować się, zniechęcać…

Nie ma żadnej okoliczności uzasadniających dalszy ich byt?

Takie sentymentalne cmentarzysko, które nie przeraża, a pozornie (?) usprawiedliwia?

Z kolejnego kartonu wyjmuję zdjęcia. Te z przedszkola, wcześniejsze, potem szkoła, wojsko, praca, wyprawy, rodziny…
Niczym dociekliwy śledczy – wieszam je na podniszczonej płycie, którą robotnicy zostawili po nie zakończonym jeszcze remoncie.

Książki – równe, zdyscyplinowane, rozpoznawalne, każda z pozytywną energią i otuliną wspomnieniową.
Zdjęcia – jak ludzie. Powyginane, każde w innym formacie, jedne mniej wyraźne, inne niemal całkowicie pozbawione już koloru.

Na tej ścianie – książek.
Zdjęcia mam za plecami.
Dwie wersje życia i doznań.

Książek drugi raz nie przeczytam. Z ludźmi z fotografii – nie dokończę rozmów.

Meblowanie pokoju jak meblowanie życia… Meblowanie życia jak… ?

Czy miałem na to meblowanie wpływ? W jakim stopniu wszystko było wynikiem przypadku? W jakim – błędu, mimo pancerza z tylu książek…

Dekalog czy bajka? Co było źródłem oraz katalogiem naszych postaw i ocen moralnych? Wszystko, czego ludzie już się o wzajemnych między sobą relacjach nauczyli w ich dotychczasowym świecie baśniowej sprawiedliwości, Dekalog przekierował na zgoła inne cele?

Światy w etażerce

ivanhoe

Była etażerka. A właściwie – dwie. Jedna prosta, ażurowa, druga masywniejsza, z opuszczaną żaluzją z cienkich listewek.

Jedna Ojca, druga – moja.

Obie w zawsze zimnym pokoju. Ale wystarczyła płaska bateria 4,5V, dwa druciki i żaróweczka z latarki, oczywiście przylutowana do owych drucików owiniętych wokół wąsów baterii. I nagle robiło się jasno, ciepło i… lepiej.

Dominowały książki w języku rosyjskim.

W każdy piątek jechaliśmy do księgarni.

– Ta też jest po rosyjsku…

– I co z tego? Treść jest bez względu na język taka sama. A rosyjskie tańsze. Za jedną po polsku masz trzy po rosyjsku.

– Ale…

– Ale ucz się języków…

Dominowały opasłe tomiska. Głównie „Narodnyje skazki…” narodów współtworzących Kraj Rad. Smoki, czarodzieje, biedacy, złote rybki, wielkie skarby, dzielni wojownicy… Przedziwne imiona bohaterów, nazwy królestw, opisy krajobrazów spotykanych wyłącznie za siedmioma górami i siedmioma lasami. I oczywiście dawno, dawno temu… Ale motywy jakby te same. Ktoś ratuje księżniczkę, wybawia nieszczęśnika z biedy, niweczy złego maga, przywraca dzieci ich rodzicom.

Atomowy grzyb wyobraźni tężał emocjami, zdmuchiwał najdrobniejsze okruchy zła…

– Gasimy światło…

Pstryk… I stawała się… jasność. Innych światów, bohaterów, nieznanych zwierząt, nieprzebytych wcześniej szlaków. Tu Piotruś Pan, tam Calineczka, i ten ołowiany żołnierz! Za nimi złodziej z Bagdadu i jednorożec, później balon z dziećmi w koszu, opadający na powierzchnię rozszalałego oceanu, Winnetou, kapitan Nemo…

Od tamtej pory męczy mnie pytanie: stamtąd, z tych ksiązek pochodzimy, czy tam, do książkowych światów nieustannie dążymy?

Czy gnębi nas tęsknota za baśniami czy też niepokój, że nie możemy dotrzeć tam, skąd przyszliśmy?

Bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby mieszkać i żyć w świecie, w którym każda kropka kończąca opowieść nie jest tabletką szczęścia?

Najbardziej byłem kapitanem Nemo. Zrazu mniej pochłaniały mnie jego wizje społeczne czy polityczne. Był najbardziej prawdziwym czarodziejem jakiego kiedykolwiek poznałem. Jego śmierć odchorowałem kilkudniową gorączką. Mój protest i żal były tak wielkie, że chciałem… Chyba dwa dni leżałem pod pierzyną, jakby w zatopionym okręcie podwodnym, w świecie Nautilusa. Matka wezwała felczera, pana Leona, który w niczym nie uosabiał mojego bohatera. Był łysy, miał zimne ręce i utykał na prawą nogę. On miał mnie uratować? On!?

Więc o co tu idzie? Dlaczego – bez względu na wiek i okoliczności – tak bardzo chcemy być nie sobą? Jak ćma pragnąca wedrzeć się w światło, tak my skaczemy w światy ułudy, w te obłoki z endorfiny!

– Masz chorą wyobraźnię… Nie bądź dziecinny, wydoroślej, idź do sklepu po ziemniaki! Lekcje odrobiłeś? I wyprowadź psa!

Spotkałem tysiące kłamców. Świetnie, fantastycznie, powiodło mi się, miałem szczęście, doczekałem, zauważono mnie, uwierzyłam mu, uległa mi…

Farciarze.

Pierwszy popełnił samobójstwo. Drugi jest alkoholikiem. Trzeci – dręczył żonę do tego stopnia, że od niego odeszła. Ktoś tam siedzi, inny sprzedał już wszystko co było dyrektorskie i wigilie spędza w przytułku…

Życiorysy jakby z bajek.

Tylko… nimi nie są. Nikt o podobnym losie nie marzy.

Dlaczego życie nie staje się bajką, a bajka nigdy nie wytrzyma próby życia?

p.s. żadnej z tych etażerkowych książek już nie mam. Zostały w domu Rodziców, którego też już nie ma. Ostała się ta jedna. Ojciec przyniósł mi ją kiedyś. Tak, po prostu. Nawet nie zdjął kurtki. Przysiadł na krześle w kuchni, zza pazuchy wyjął ten tom, położył na stole, po czym lekko pchnął w moją stronę. Nie zapytałem, dlaczego, On nie powiedział, po co?

— Czegóż, więc chcesz ode mnie — spytała Rebeka — jeśli nie żądasz mych bogactw? Nic przecież nie mamy ze sobą wspólnego: tyś chrześcijanin, a jam Żydówka. Związek nasz byłby przeciwny prawom zarówno kościoła, jak synagogi.

— Istotnie — odparł templariusz ze śmiechem. — Ożenić się z Żydówką! Despardieux\ ** Nawet gdybyś była królową Sabą! */

*/ Czarownica z Endor udzielała rad królowi Saulowi.

**/ Despordieux! – (starofranc.) — na Boga!

— Jeśliś czytał Pismo święte — powiedziała dziewczyna — by znaleźć wymówkę dla własnej swawoli i rozpusty, popełniasz występek taki, jak człowiek, który wyciąga truciznę z najzdrowszych i najpotrzebniejszych ziół.

Oczy templariusza zaiskrzyły się gniewem na ten zarzut.

— Posłuchaj, Rebeko — rzekł. — Dotychczas zwracałem się do ciebie łagodnie, lecz teraz będę mówił jako zwycięzca. Zdobyłem cię włócznią i mieczem i wedle praw wszystkich narodów podlegasz mojej woli. Nie odstąpię od moich praw ani na jotę i wezmę cię gwałtem, gdy nie zechcesz ulec ni prośbie, ni konieczności.

— Stój, stój! — krzyknęła Rebeka. — Stój i posłuchaj mnie, zanim popełnisz śmiertelny grzech! Z łatwością możesz wziąć nade mną górę, gdyż Bóg stworzył kobietę słabą i zawierzył jej cześć szlachetności mężczyzn, ale ja rozgłoszę twoją hańbę, templariuszu, w całej Europie. Wymogę na przesądach twoich braci to, czego by ich litość odmówiła. Wszystkie komandorie* i kapituły twego zakonu dowiedzą się, że jak heretyk grzeszyłeś z Żydówką. Nawet ci, którzy nie obawiają się takiej jak twoja zbrodni, przeklinać cię będą, żeś zhańbił krzyż, noszony przez ciebie na płaszczu, i zadawałeś się z kobietą należącą do innego narodu.

*/ Komandoria — zgromadzenie rycerzy zakonnych będące, jak gdyby filią głównego klasztoru.

— Bystry masz dowcip, Żydówko — odparł templariusz zdając sobie dobrze sprawę ze słuszności jej słów i wiedząc, że romans, jaki teraz usiłował nawiązać, był przez regułę bezwzględnie potępiany i surowo karany, a w niektórych wypadkach pociągał za sobą nawet wydalenie z zakonu.

— Ostry masz język, lecz musiałabyś się skarżyć wiele głośniej, by usłyszano cię poprzez mury tego kasztelu, gdyż żadne szemranie, skargi, błagania o sprawiedliwość i krzyki nie mogą ich przebić. Jedno tylko może cię uratować, Rebeko. Poddaj się twemu losowi, nawróć się na naszą wiarę i wtedy osiągniesz takie stanowisko, że niejedna dama normandzka będzie musiała ustąpić przed bogactwem i urodą faworyty najdzielniejszego obrońcy Świątyni.

— Ja miałabym się poddać memu losowi?! — zawołała Rebeka. — I, o nieba, jakiemuż losowi? Przyjąć twoją wiarę! I cóż to za wiara, którą wyznają takie łotry? Ty miałbyś być najdzielniejszym obrońcą Świątyni? Nikczemny rycerzu, wyrodny mnichu! Pluję na ciebie i gardzę tobą! Obietnica Boga Abrahama otwiera bramę ucieczki jego córce nawet z tej otchłani hańby! Mówiąc to, otworzyła zakratowane okno wychodzące na blanki i za chwilę stanęła na samym skraju parapetu, tak że nic jej nie oddzielało od okropnej przepaści. Bois-Guilbert nie spodziewając się takiego rozpaczliwego kroku, gdyż do tej chwili Rebeka stała bez ruchu, nie miał już czasu, by jej przeszkodzić lub zatrzymać ją. Gdy chciał podbiec ku niej, zawołała:

— Nie ruszaj się z miejsca, dumny templariuszu lub jeśli wolisz, podejdź do mnie! Ale kiedy postąpisz o krok, rzucę się w przepaść i roztrzaskam ciało na kamieniach podwórca, zanim stanie się pastwą twej zwierzęcej chuci! Załamała ręce i wzniosła je ku niebu, jakby błagając Boga o miłosierdzie nad swoją duszą, zanim skoczy w przepaść. Templariusz zawahał się i choć nigdy się nad nikim nie litował ani nie żałował nikogo, teraz przejął go podziw dla jej odwagi.

— Zejdź — zawołał — niebaczna dziewczyno! Biorę na świadka ziemię, morze i niebo, że cię nie skrzywdzę!

— Nie wierzę ci, rycerzu — odparła Rebeka. — Nauczyłeś mnie, jak mam szacować cnoty twego zakonu. Najbliższa kapituła rozwiąże cię z przysięgi, od której zawisła cześć czy niesława biednej żydowskiej dziewczyny.

— Niesprawiedliwa jesteś dla mnie! — zawołał gorąco templariusz. — Przysięgam ci na imię, które noszę, na krzyż na mych piersiach, na miecz przy mym boku, na starożytny herb moich przodków, że nigdy cię nie skrzywdzę! Jeśli o sobie zapominasz, to miej wzgląd na swego ojca! Będę mu przyjacielem, a w tym zamku potrzebny mu możny przyjaciel.

— Niestety! — rzekła Rebeka. — Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Lecz czy mogę ci zaufać?

— Niech moja broń obróci się przeciwko mnie, a moje imię niech będzie zhańbione — rzekł Brian de Bois-Guilbert — jeśli dam ci powód do skargi na siebie. Nie zawsze byłem posłuszny prawu i rozkazom, lecz nigdy nie złamałem mego słowa.

— Na tyle mogę ci uwierzyć — rzekła Rebeka; zeszła z parapetu blanki, lecz stanęła tuż przy strzelnicy. — Tutaj pozostanę. A ty stój tam, gdzie jesteś, i jeśli się ośmielisz choć o jeden krok przybliżyć do mnie, zobaczysz, że żydowska dziewczyna powierzy raczej swą duszę Bogu niźli swoją cześć templariuszowi. Te wzniosłe i nieugięte słowa, tak odpowiadające jej wyrazistej urodzie, nadały jej twarzy, postaci i ruchom nadziemskie wprost dostojeństwo. Bojaźń bliskiej i okropnej śmierci nie zaćmiła jej spojrzenia ani nie powlekła bladością jej lic; przeciwnie, myśl, że jest panią swego losu, że ma przed hańbą ucieczkę w śmierć, zaróżowiła jej twarz i dodała blasku jej oczom. Bois-Guilbert, sam dumny i mężny, pomyślał, że nie widział jeszcze nigdy tak pełnej życia i władczej piękności.

— Zawrzyjmy pokój, Rebeko — powiedział.

— Niechaj tak będzie, jeśli chcesz — odparła dziewczyna — ale w takiej od siebie odległości.

— Już nie potrzebujesz się mnie obawiać.

— Nie lękam się ciebie dzięki budowniczemu, który wzniósł tę niebotyczną wieżę, bowiem kto z niej spadnie, nie może ocalić życia.

— Jesteś niesprawiedliwa! Wzywam na świadka ziemię, morze i niebo, że jesteś dla mnie niesprawiedliwa! Nie jestem z natury taki, jakim ci się zdałem: twardym, samolubnym, bezlitosnym. Niewiasty nauczyły mnie okrucieństwa, stosuję je więc do niewiast, ale nie takich jak ty. Posłuchaj mnie, Rebeko. Nigdy jeszcze żaden rycerz nie ujął kopii w rękę z sercem bardziej oddanym damie swych myśli niźli Brian de Bois-Guilbert. Imię córki skromnego barona, posiadającego za cały majątek walącą się wieżę, nieurodzajną winnicę i parę włók bezużytecznych wrzosowisk pod Bordeaux, stało się głośne, gdziekolwiek dokonywały się jakieś czyny rycerskie, głośniejsze od imienia niejednej damy mającej całe hrabstwo w posagu. Tak — ciągnął dalej templariusz chodząc wszerz i wzdłuż małego ganku, z ożywieniem, które zdawało się tak go pochłaniać, że zapomniał o obecności Rebeki — tak, moje czyny, niebezpieczeństwa, na które się narażałem, krew przelewana przeze mnie, rozsławiły imię Adelajdy de Montemare od Kastylii aż po Bizancjum. I jakąż otrzymałem za to nagrodę? Gdy wróciłem, drogo opłaciwszy moje laury trudami i własną krwią, zastałem ją poślubioną gaskońskiemu szlachcicowi, którego imienia nikt nie znał poza granicami jego nędznej posiadłości! Szczerze ją kochałem i pomściłem się dotkliwie za jej wiarołomstwo! Lecz zemsta spadła na moją własną głowę. Od tego dnia zerwałem wszystkie więzy łączące mnie z życiem. Mój wiek męski nie będzie znał własnego domu ani kochającej małżonki. Starości nie spędzę przy domowym ognisku. Grób mój będzie samotny i nie pozostawię potomka noszącego starożytne imię Bois-Guilbert. U stóp wielkiego mistrza złożyłem swobodę działania — przywilej niezależnych. Templariusz, któremu brak tylko nazwy niewolnika, nie może posiadać ani ziemi, ani majątku, a żyje, porusza się i oddycha tylko dzięki cudzej woli i rozkazom.

— Niestety! — westchnęła Rebeka.

— Jakież korzyści wynagrodzą ci tak wielkie ofiary?

— Pomsta, Rebeko — odparł templariusz — i nadzieja na sławę.

— Marna zapłata za utratę wszystkiego, co jest drogie człowiekowi.

— Nie mów tak, dziewczyno — powiedział templariusz. — Zemsta jest rozkoszą bogów! A jeśli zachowali ją dla siebie, jak nas uczą kapłani, uczynili to dlatego, że uważają ją za zbyt cenną dla śmiertelnych. A sława! Jest ona tak kusząca, że mąci nawet szczęście niebiańskie.

Chwilę milczał, po czym dodał:

— Rebeko, ty, któraś przeniosła śmierć nad hańbę, musisz mieć dumną i silną duszę. Musisz tedy być moją! Ale nie lękaj się — dodał. — Stanie się to za twoją zgodą i na warunkach, które sama postawisz. Musisz ogarnąć szersze nawet horyzonty niż te, jakie ogląda się ze stopni tronu. Wysłuchaj mnie, nim mi odpowiesz i zastanów się, zanim odrzucisz moją prośbę. Templariusz, jak sama powiedziałaś, traci swe społeczne prawa i możność swobodnego działania, lecz staje się za to członkiem i częścią potężnego zgromadzenia, przed którym drżą nawet trony — kropla deszczu spadłszy do morza staje się częścią niezwyciężonego oceanu, który podmywa skały i zatapia królewskie armady. Takim rozhukanym żywiołem jest to potężne zgromadzenie. Nie jestem już prostym członkiem tego możnego zakonu, lecz jednym z głównych jego komendantów i mam nadzieję, że zostanę z czasem wielkim mistrzem. Ubodzy żołnierze Świątyni Pańskiej nie są zdolni postawić stopy na karkach królów, nie może uczynić tego mnich obuty w proste sandały! Ale my okutą stopę postawimy na stopniach tronu i żelazną rękawicą wydrzemy berło. Królestwo waszego na próżno oczekiwanego Mesjasza nie da takiej władzy waszemu rozproszonemu narodowi, jak ta, do której ja dążę. Szukałem przyjaznej duszy, by dzieliła ze mną tę władzę i w tobie ją znalazłem.

— Mówisz tak do córki Izraela? — zdumiała się Rebeka. — Zastanów się…

— Nie mów — przerwał jej templariusz — że inną mam wiarę. Na tajnych naszych zebraniach wyśmiewaliśmy te dziecinne bajki. Nie myśl, żeśmy się nie poznali na zaślepieniu naszych założycieli, którzy wyrzekli się wszelkich rozkoszy dla otrzymania kiedyś męczeńskiej korony i umierali z głodu, pragnienia, zarazy lub od miecza barbarzyńców, na próżno usiłując obronić jałową pustynię, mającą wartość tylko w oczach przesądnych. Wkrótce nasz zakon powziął ambitniejsze i szersze plany i znalazł stosowniejsze wynagrodzenie za naszą ofiarność. Ogromne posiadłości we wszystkich królestwach Europy, wielka sława wojenna, która ściąga do nas kwiat rycerstwa ze wszystkich krajów chrześcijańskich — wszystko to zmierza do celu, o którym się nie śniło naszym pobożnym założycielom. Jest on też utajony przed słabymi duszami tych, którzy wstępują do naszego zakonu opierając się na dawnych jego założeniach, ale przesądy, jakie żywią, czynią ich bezwolnymi narzędziami w naszych rękach. Nie chcę jednak dalej podnosić zasłony okrywającej nasze tajemnice. Dźwięk rogu zapowiada może jakieś zdarzenia, które wymagają mej obecności. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem. Żegnaj! Nie proszę o przebaczenie za gwałtowność, z jaką odnosiłem się do ciebie, gdyż dała mi ona poznać twój charakter. Złoto można poznać tylko probierczym kamieniem. Wkrótce powrócę i dalej będę się z tobą naradzał. Cofnął się do izby i zszedł po schodach, zostawiając Rebekę samą. Tak niemal jak przed chwilą oczekiwanie śmierci, przeraziła teraz Żydówkę niezmierna ambicja tego złego i pysznego człowieka, w którego mocy na swe nieszczęście się znalazła. Gdy z powrotem weszła do baszty, pierwszą jej myślą było podziękować Bogu Jakuba za opiekę i błagać, by dalej roztaczał ją nad nią oraz nad jej ojcem. Jeszcze inne imię wmieszała w swe prośby: było to imię rannego chrześcijanina, którego zły los oddał w ręce krwiożerczych i zaciętych wrogów. Serce wyrzucało jej jednak, że do swych modłów wtrąca wspomnienie tego, z którym nie powinna mieć żadnej styczności, był to bowiem Nazarejczyk i wróg jej wiary. Ale prośbę swą już zaniosła do Boga, a ciasne przesądy nie mogły zmusić Rebeki do jej odwołania.

(Walter Scott, Ivanhoe, Tłumaczyła Teresa Gagarkiewicz )