Podobnych audycji przygotowałem wiele.
Zazwyczaj rocznica, jubileusz – to były preteksty do przypomnienia początków, były impulsem do spotkań z ludźmi, którzy… i jak tu nie wpaść w tę stylistykę… codziennym trudem budowali społeczność miasta opartego o uprawę morza.
Szczegóły, anegdoty, fakty, rekordy – dla nich wszystko to było treścią życia. Nikt nie pytał o wypłatę, fajrant ogłaszano po skończonej robocie.
Powie ktoś – bo tacy jesteśmy…
Odpowiem – nieprawda.
Byliśmy.
Nawet, jeśli dziś zdarzają nam się chwile solidarnej ekspresji – szybko mija zapał, a entuzjazm zastępowany jest przez krytyczną ocenę sytuacji. Dziejowy cykl i żarna czasu pracują nieubłaganie.
Ale jedno co pamiętam z tych może w sumie setek rozmów – pewnego rodzaju rezerwa, gdy prosiłem o spotkanie. A co ja tam będę mówić, było minęło. Trzeba było zrobić to się zrobiło. No dobrze, proszę przyjechać. Taśma startowała, goniometr wychylał się w podświetlonym okienku magnetofonu reporterskiego, a oni zaczynali opowieść, której nie dawało się tak po prostu przerwać, zakończyć. Nakręcali się w sposób wręcz żywiołowy. Po dwóch trzech minutach oni już tam byli, tam, na pochylni, na nabrzeżu, w hali, z aparatem spawalniczym, z kluczem francuskim w dłoni. Twarze pulsowały i zmieniały się niczym barometr przed tajfunem. I tylko oczy pozostawały nieruchome. Wbite w tamten czas, skupione, by nie uronić żadnego szczegółu, drobiazgu, chwili…
Pamiętam też, że niektóre fragmenty z tych audycji nigdy nie ukazały się na antenie. Jedna z nich zdobyła nawet ogólnopolską nagrodę w konkursie, ale… zamkniętym. A powodem owych cenzorskich cięć nie były antypaństwowe wypowiedzi, hasła czy manifesty. Była to zazwyczaj krytyka aparatczyków, komisarzy, sekretarzy.
– My to budowalim i robilim dla nas, dla wszystkich, nie chcielim żadnych haseł i partyjnych agitacji. Oni się wtrącali, przywozili jakichś stachanowców, panie, nas gonili do roboty, a tamci robili nabożeństwa partyjne.
Stare notatki, sam mam problem z odczytaniem własnych zapisków.
Większość z moich rozmówców była już na emeryturach. Tak, niektórzy ciągle przychodzili do stoczni czy huty.
– Nikt już nas tam nie zna. Są nowi ludzie. Nikt nic od nas już nie chce…
Nie ma ich w internecie, nie ma w archiwach.
Są na taśmie.
Pełni życia i radości…