Wyprawa do Hytteviki
Gęste mgły spowijały Hornsund już od tygodnia. Środkiem fiordu przewalały się góry lodowe i kra. Wyładunek? Nie ma mowy! Co kilka godzin zrywał się wiatr, wzmagała fala, „Ledóchowski”, niczym latawiec, utrzymywał się na napiętych łańcuchach kotwicznych. Mocniejsze podmuchy wiatru powodowały przechyły.
W bazie porządkowano stację paliw. Mocowano beczki, by zimą nie porwał ich huragan, naukowcy i ekipa techniczna z trudem wyrąbywali w lodzie drogę, po której będą przewożone towary ze statku. Na pokładzie rufowym kapitan Pabisz, szef grupy przeładunkowej, dopalał kolejnego papierosa.
– Ja chyba zapuszczę brodę. Przecież ta cholerna kra musi kiedyś wyjść z zatoki, nie? No powiedz, pan sam, jak przeskoczyć blaszanymi kutrami to lodowe paskudztwo? – mówiąc to spojrzał na zwały kry, które wypełniały całą Zatokę Białego Niedźwiedzia i uniemożliwiały dopłynięcie do lądu.
– Spokojnie, Maryś. Cierpliwością i pracą… – ze stoickim spokojem powiedział inżynier Jelecki. – Kiedyś to się zmieni. Na Boże Narodzenie na pewno będziesz w domu. Nie gwarantuję, że na najbliższe…
Takie dialogi „na cztery nogi” to specjalność obu szefów technicznych grupy. N. Fabisz, człowiek z Marynarki Wojennej, stosujący zasadę „wykonać” rzeczywiście zapuścił kilkudniową brodę. Skoro jego doświadczenie i wiedza są bezsilne, więc może metafizyka przyjdzie z pomocą? Inżynier Jeleński (ciekawe, ilu brodaczy brało udział w wyprawie?) chodził i tylko…”węszył”.
Duże, głęboko osadzone oczy, jak rentgen nicowały kłopotliwe sytuacje. Powszechnie uważano, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Znał się nawet na ceremonii polarnego chrztu morskiego. Zawsze też mówił o jedno słowo mniej niż tego wymagała sytuacja.
Tak, patrząc na kilkusetmetrowy pas lodu dzielący statek od brzegu, człowiek traci wiarę w środki techniczne, swoje możliwości, a w końcu także w zwykłe szczęście.
– Jadę na brzeg! – stwierdził kapitan Kwapisz.
– Maryś, dlaczego zachowujesz się jak dziecko? – zapytał inżynier Jeleński. – Nawet twoja żona nic by tu nie poradziła!
Po pół godzinie byliśmy już w połowie drogi między statkiem a lądem. Bryzgi lodowatej wody moczyły siedzących na rufie. Szalupa z trudem pokonywała opór nasilającego się wiatru. Podskakiwała jak korek na fali. Dopiero pod czołem Hansa wypłynęliśmy na spokojniejszą toń. Na brzegu nieoczekiwane spotkanie z członkami studenckiej wyprawy Uniwersytetu Gdańskiego.
Szli do bazy. Ich grupa przypłynęła na pokładzie „Turlejskiego”. Przez dwa tygodnie rejsu mieli fatalną pogodę. Przeładunek trwał zaledwie kilkanaście godzin, a towary i sprzęt wyrzucali z pokładu statku na brzeg, gdzie się dało. Bazą tej wyprawy był domek traperski, słynna Hyttevika. Spędzą tam trzy miesiące polarnego lata. Obok husa ustawili namioty, które w czasie sztormowej pogody trzeba podtrzymywać z każdej strony.
– I jak tam można spokojnie spać?! – z filozoficzną zadumą odezwał się szef wyprawy, Marcin Zasławski.
W namiotach urządzili sypialnię. Są tam także przechowywane skrzynie z aparaturą. – – Nie ma mowy o luksusach, jakie panują w bazie PAN-owców – dodał Edwin Kufel, student IV roku oceanografii.
Przez chwilę żartowaliśmy z owych luksusów, na które składała się między innymi wisząca w powietrzu instalacja wodociągowa, kanalizacyjna i pryzmy lodu do przetapiania na słodką wodę.
W skład wyprawy studenckiej wchodzili także słuchacze Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Z uniwersytetu przyjechali oceanografowie i ornitolog, a ze szkoły morskiej specjaliści od ratownictwa na wodach mórz polarnych. Najważniejszym punktem ich programu oceanograficznego są kompleksowe badania niewielkiej Zatoki Nottingham. W czasie odpływów wypełnia się ona słodką wodą, a w czasie przypływów – słoną, morską. Studenci chcą poznać zasady funkcjonowania tego rodzaju ekosystemu. Jak twierdza, zjawiska występujące w zatoce mają wiele wspólnego z estuariami z naszych szerokości geograficznych. Na polskich wodach obserwacje te byłyby bardzo utrudnione ze względu na znaczne zanieczyszczenia zbiorników i rzek. Natomiast warunki na Spitsbergenie są idealne, laboratoryjne.
Studenci z Gdańska przyjechali na Spitsbergen już czwarty raz. Ich dziełem jest między innymi batymetryczna mapa Hornsundu. Korzystają z niej statki pływające po tych wodach. Nie wszystkie jednak studenckie ekspedycje mają naukowy charakter. Zjeżdżają tu także grupy sportowe i turystyczne. Ich wyczyny alpinistyczne czy trawersowanie rozległych pustyń lodowych wzbudzały zainteresowanie amatorów podobnych eskapad nie tylko w naszym kraju.
W kilka dni po tym spotkaniu wybraliśmy się na wycieczkę do Hytteviki. Przy okazji ładowaliśmy na dwie szalupy część sprzętu i aparatury, którą „Ledóchowski” przywiózł dla studentów.
Wspaniała żegluga! Do Nottinghambukty wpłynęliśmy po południu. Nagle ktoś zauważył potężny głaz przykryty wodą. Po chwili poczuliśmy silny wstrząs. Z lewej burty pokazała się jeszcze jedna skała. Łódź ocierając się o podwodnego wroga, zmieniła swój kurs i popłynęła w stronę następnych podwodnych szkierów. Widzieliśmy je dokładnie!
– Cała wstecz! – krzyknął drugi oficer.
Studenci obserwujący z brzegu tę szarżę, wskoczyli do maleńkiej łódki, która niczym ślizgacz pomknęła w stronę wejścia do zatoki. Kiedy pokazywali nam właściwą drogę, spoglądaliśmy to przez lewą, to przez prawą burtę szalupy, gdzie pokazywały się groźne skały. Gdyby tak mocniej uderzyć w którąś z nich – dziura w łodzi pewna!
– Jak wy tu możecie pływać? – zapytałem poirytowany, bo już chyba dziesiąty raz w czasie wyskakiwania z szalupy na brzeg lodowata woda wlewała mi się do butów. Gospodarze uśmiechnęli się tylko porozumiewawczo,
W obozie były dwie osoby. Pozostali członkowie wyprawy razem z panią ornitolog, która zajmuje się badaniem populacji mewy bladej, jedynego drapieżnika wśród spitsbergeńskich ptaków, wyruszyli do stanowiska badawczego odległego od bazy o blisko czterdzieści kilometrów.
Okolica zasługiwała na najbardziej wyszukane określenia. Przede wszystkim cisza. Najmniejszego powiewu wiatru, jakby cała natura wstrzymała oddech. Dopiero przy wejściu na pobliskie tarasy dopada, wręcz osacza wrzask ptaków gnieżdżących się na skalnych półkach. Chatka, urocza i romantyczna, ale, niestety, to tylko nędzny barak. Obok zwałowisko jasnych skał. To pokruszone marmurowe bloki o powierzchni urzekającej mozaiką delikatnych żyłek. Kamienie te są jednak bardzo kruche, nie nadają się do dalszej obróbki.
Słońce zdołało nagrzać powietrze do, bagatela, +16 stopni! Nie chciałem wierzyć wskazaniom termometrów, tym bardziej że dochodziła dwunasta w nocy! Tarcza słoneczna rozpalona jak w samo południe. Jednak przelatujące co kilka chwil stada kaczek fińskich sugerowały, że jesień przyjdzie na Spitsbergen tego roku wcześniej niż zwykle.
– Bardzo tu pięknie – zagadnąłem szefa wyprawy studenckiej.
– Też tak sądzę. Niektórzy spędzali w tej chacie i najbliższej okolicy po kilkanaście sezonów! Wiadomo, dlaczego…
Wybrzeże Nottinghambukty pokryły wyrzucone przez morze podwodne rośliny. Jedyna oznaka życia arktycznych mórz. Przy brzegu dno jest zamulone. Każdego roku, w czasie topnienia śniegów strumienie i rzeki zabierają z gór różnobarwny piasek i niosą go wraz z ogromnymi ilościami wody do morza. Gdy świeci słońce, można zobaczyć dno nawet do głębokości ośmiu metrów. Im głębiej, tym mniejsza przejrzystość morza. Ogranicza ją podwodna roślinność, głównie laminarie i brunatnice oraz zakwity planktonu.
Tutejszy podwodny świat jest zupełnie inny niż w głębinach Morza Śródziemnego. Nie jest tak barwny. Dominuje brąz i wszystkie jego odcienie. Kształty roślin i wodorostów nie są wyszukane. Najczęściej spotyka się listownice o długości dochodzącej do czterech metrów. Przy brzegu nie ma ryb. Na większych głębokościach ciekawym okazem jest głowik, niewielka rybka o bardzo dużej w stosunku do reszty ciała głowie. Przypomina naszą kijankę. Jej długość nie przekracza dziesięciu centymetrów. Żywi się glonami. Im dalej w morze, tym więcej ryb typowych dla północnego Atlantyku, głównie dorsze. Są też łososie. Trudno uwierzyć, ale przypływają one do wybrzeży Spitsbergenu i gdy odnajdą ujście najmniejszego choćby strumienia, usiłują wedrzeć się w głąb lądu. Niektóre okazy docierają na wysokość ponad trzystu metrów nad poziom oceanu!
Do jednego z takich miejsc, w pobliże lodowca Werenskiolda, wybrałem się z doktorem Banachem. To specjalista zajmujący się zjawiskami hydrologicznymi, czyli wszystkim, co wiąże się z wodą. Badał rzeki, jeziora, strumienie, by sporządzić możliwie najdokładniejszą ich charakterystykę w zależności od pór roku. Interesowały go także kwestie przemieszczania się gruntu na stokach gór oraz tajemnicze „kształty” na tundrze – dziwne figury geometryczne ułożone z kamieni. Przypominają one plastry miodu, doskonale przylegające do siebie sześciany. Nauka określa te zjawiska mianem kręgów kamienistych lub poligonów. Trudno wyjaśnić mechanizmy ich powstawania. Idąc do lodowca Werenskiolda spotkaliśmy kilka takich kręgów.
– Proszę spojrzeć! – doktor Banach przykucnął na skraju grząskiego gruntu. Wilgotna, połyskująca w słońcu gleba była podzielona rzędami kamyczków ułożonych z zadziwiającą, geometryczną precyzją. – Myślę, że powstawanie tych figur związane jest z procesami zamarzania i odmarzania gruntu. Kształty poligonów na terenach płaskich są inne od tych, które spotka pan na stokach. Może decyduje o tym działanie sił grawitacyjnych? Przy różnym stopniu nasycenia gleby wilgocią poszczególne ziarenka piasku, większe cząstki i kamyki przesuwają się, zmieniają położenie… Tak, chyba tak… Myślę, że jest to wielce prawdopodobny mechanizm powstawania tych lobów, girland czy kamiennych wieńców…
Ruszyliśmy dalej. Tu i ówdzie kałuże, wystające z tundry wapienne głazy, postrzępione marmurowe bloki. Połacie mchu uginały się pod stopami jak gąbki nasycone wodą. Zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się kręta, lodowcowa rzeczka. Tu, blisko morskiego brzegu, toczyła swe wody leniwie, bez pośpiechu.
– Nietypowa – orzekł mój przewodnik, przeskakując na drugi brzeg strumienia. – Prawda, że podobna do tych z naszych szerokości geograficznych? Ale za to pozostałe są całkiem odmienne…
Dowiedziałem się więc, że tutejsze rzeki przemarzają do dna. Wiosną budzą się do życia najpierw na powierzchni. Po lodowym pancerzu płynie wówczas nowy nurt. Rzeźbi sobie koryto, ale z reguły o kilka metrów dalej od ubiegłorocznego. Dzieje się tak dlatego, że lód wypełniający starą rzekę zaczyna się wybrzuszać i unosić. Woda niszczy wówczas rozległe pasy tundry, wymywa glebę i dopiero w środku arktycznego lata wraca do dawnego koryta. Zdarza się jednak, że podczas chłodnego lipca czy sierpnia słońce nie zdoła roztopić lodu i na ponowienie tej próby musi czekać rok, a niekiedy kilka lat!
– Spitsbergeńskie rzeki – to fantazja! Orinoko lub Amazonka w miniaturze! Płyną wspaniałymi serpentynami. Nagle znikają pod skałami, by wyskoczyć na próg kolejnej kaskady. Temperatura ich wody rzadko osiąga plus jeden stopień! Są to rzeki bardzo krótkie. Wypływają ze stoków lub lodowców i po paruset metrach giną w morzu. Ani jedna nie ma na stałe określonych współrzędnych geograficznych!
Najsympatyczniejszym strumieniem jest chyba ten, który wije się tuż za bazą w Hornsundzie. Wypływa z niewielkiej śnieżnej łaty, z pobliskiego stoku Ariekammen. Przebiega przez dywan z mchu o wszystkich odcieniach zieleni. Przy niewielkiej skale dzieli się na dwie części, by kilka metrów niżej znów połączyć się w jeden nurt i wielokrotnie jeszcze nurkować pod porozrzucane tu i ówdzie kamienie. Woda tego i innych spitsbergeńskich strumieni jest niesmaczna. Ma nieprzyjemny zapach. Wręcz cuchnie!
Ale najciekawsze potoki można spotkać na zboczach lodowców. W lodowym podłożu rzeźbią one koryta o fantastycznych kształtach. Ich schemat przypomina płytkę elektronicznego podzespołu z wtopionymi nitkami miedzi.
Jeziora oraz stawy pełne są wspaniałych okazów ryb. Doktor Banach obserwował zjawiska zachodzące pod lodowym pancerzem tych zbiorników wodnych. Część jezior pozostaje skuta lodem nawet w środku arktycznego lata. Jego grubość wynosi, bagatela, półtora i więcej metrów! W naszych jeziorach woda pod lodem ochładza się do czterech stopni. Tu rzadko osiąga dziesiąte części stopnia powyżej zera! Ryby prawie przestają oddychać i znajdują się w nie kończącym się stanie zimowego letargu. Nasze jeziora w miarę starzenia się zmniejszają swoje wymiary. Na Spitsbergenie im jezioro starsze tym większe.
Po godzinie marszu przez karłowatą tundrę, wyłonił się zza niewielkiego wzniesienia lodowiec Werenskiolda. U jego podnóża dwa pawilony. Kolejne polskie stanowisko badawcze. Obok domków płynie klasyczna rzeka lodowcowa. Nie bez obaw wchodziłem na wąską kładkę. W dole spieniony nurt. Pędzi z wysokości kilkuset metrów. Właśnie wodospady tej rzeki pokonują łososie. W okresie ich wędrówki wystarczy tylko wyciągnąć rękę, a ryby, jak tresowane, same wskakują na dłoń. Chroni je prawo rezerwatu. Obok wodospadu resztki małej turbiny. Ktoś próbował wykorzystać siłę strumienia do zasilania urządzeń i przyrządów pomiarowych.
Po powrocie do Hytteviki pomogliśmy studentom przenieść towary, które przywieźliśmy dla nich do Hornsundu. Chwila wytchnienia. W lewej ręce jałowcowa, a w prawej eksportowy okocim. Spokojna tafla zatoki Nottingham to jedyne w swoim rodzaju lustro dla skał wyrastających z wody, poszarpanych wiatrem i oceaniczną falą. Długi pas szkierów wcinający się głęboko w morze najlepiej podziwiać z niewielkiej wysokości. Wspinając się na pobliskie zbocze miałem nadzieję, że może uda mi się zobaczyć Dunøyane – Wyspy Ptasie. Nie zdążyłem jednak ujść paru metrów, kiedy z potwornym wrzaskiem nadleciały wydrzyki. Rabusie Północy. Z pasją i zajadłością męczą inne ptaki, by odebrać im ich pożywienie. Jedzą padlinę. Pełnią więc funkcję naturalnych strażników ochrony przyrody. Intruza, który zagraża pisklętom, odciągają od gniazd przeróżnymi sztuczkami, wręcz perwersyjną grą aktorską. Udają, że są chore, ranne, przewracają się i głośno lamentują. Teraz wybrały inną taktykę. Zaatakowały głowę, a skrzydłami uderzały mnie po plecach. Zrezygnowałem więc ze wspinaczki, tym bardziej, że na brzegu koledzy próbowali zepchnąć szalupę na wodę. O trzeciej w nocy byliśmy gotowi do drogi. Pogodny ranek zapowiadał przyjemną żeglugę.
Porozpinani, z odkrytymi głowami, bez sztormiaków wypływaliśmy na otwarte wody morskie. Minęliśmy niebezpieczny przylądek najeżony ostrymi skałami. Nagle silny podmuch wiatru zaczął nas spychać z kursu. Załoga drugiej szalupy, która dopiero teraz opływała przylądek, była równie jak my – zaskoczona niespodziewanym szkwałem. Spokojna dotychczas tafla wody zaczęła się strzępić i wyginać. To zły znak. Ubraliśmy sztormiaki. Nie wszystkim jednak udało się to zrobić przed atakiem wysokiej fali. Zimne bryzgi zmoczyły ławki, wlały się za kołnierze, zmoczyły włosy i zalały karton z prowiantem. Przed nami kilkanaście mil żeglugi. Co robić? Czekamy na drugą szalupę. Naradzamy się.
Spróbujemy jeszcze jakiś czas płynąć. Zresztą, nie ma innego wyjścia.
Mijały długie minuty. Sztorm przybierał na sile. Z lewej burty wyjrzały podwodne skały. Fale rozbijały się o granitowe wierzchołki, odwiecznym trudem usiłowały pokonać opór kamienia. Na dopłynięcie do brzegu i lądowanie nie mieliśmy szans. Całe wybrzeże było usiane takimi skałami. Zbyt duże prawdopodobieństwo najechania na jedną z nich! Roztrzaskana łódź – to tragedia. Płynąć dalej, płynąć za wszelką cenę, do statku! Druga szalupa jakiś czas dzielnie trzymała się naszej lewej burty. Obejrzałem się. Co? Zostali w tyle? Z rury wydechowej dwójki walił czarny dym. Czyżby awaria? Ukaefka trzeszczała i szumiała. Warkot silnika i gwizd wiatru uniemożliwiały zrozumienie choćby pojedynczych słów. Zrobiliśmy zwrot. Całe szczęście, że kiedy stanęliśmy burtą do fali, żadna z nich nie spróbowała przeskoczyć łodzi. Wolno dryfowaliśmy w stronę kolegów. Kiedy wymachiwaniem rąk i gestami próbowali wytłumaczyć, co się stało, silny podmuch wiatru uderzył w naszą szalupę z taką siłą, że drugi oficer o mało nie wypadł za burtę.
Powaga sytuacji uruchamiała wszystkie zmysły i instynkt samozachowawczy. Dwójka ma poważną awarię silnika. Ale nie możemy stanąć obok nich, nie wolno też wyłączyć silnika. Dryf nie wchodzi w rachubę. Wiatr przybiera na sile. Jeszcze chwila i zacznie nas pchać Bóg wie, gdzie! Zwiększyć obroty! Musimy posuwać się do przodu. O wzięciu dwójki na hol nie ma mowy.
Nad głowami przelatywał właśnie klucz dzikich gęsi. Ich skrzydła nie bez wysiłku, ale pewnie przełamywały napór wiatru. Czas jakby zaczynał płynąc wolniej. Byliśmy spóźnieni już o sześć godzin. Nie próbowałem myśleć, co dzieje się na statku. Sześć godzin!!! Żeby tak chociaż udało się nawiązać z nimi łączność… Spojrzałem na dostojny Russypynten, o stromej ścianie, pozbawionej jakiejkolwiek roślinności. Czyli – pokonaliśmy czwartą część dystansu do statku…
Na dwójce spod pokrywy silnika wychylił się umorusany mechanik. Machnął ręką. W porządku! Z rury buchnął dym i szalupa zaczęła słuchać steru. Ruszyła w naszym kierunku. Po kilkunastu minutach płynęliśmy pełną mocą silników burta w burtę.
Po lewej burcie Torbjörnsfjellet. Na jego zboczu zamaszyście rozciągały się płaty mchu. Zielona Góra! Przez gęstniejącą powałę chmur przeciskało się czerwone ze złości słońce. Na południu, nad oceanem, tuż przy jego zetknięciu się z niebem tężał ciemnogranatowy pas burzowy. Jestem pewny – każdy myślał teraz o jednym: zdążymy czy…
Daleko w tyle Gulliksfjellet, z którego próbowałem wypatrzeć Wyspy Ptasie oraz Trulsfkellet, kolejny skrzydlaty raj na południowo-zachodnim wybrzeżu.
Po trzech godzinach od wyjścia z Nottinghambukty zamajaczył Rotjespynten, przylądek u wejścia do Hornsundu. Czyżby najgorsze za nami? Nasz skiper kazał podać sobie z tej okazji butelkę żywca. Następnej nie zdążył dopić. Cholera! Z wnętrza Hornsundu wysunęła się kawalkada potężnych gór lodowych. Szara masa niezdarnych kolosów sunęła na szlak golfsztormowy. Na swoje zatracenie. Ale po drodze niszcząc wszystko co napotka. Powinniśmy podpłynąć w stronę brzegu, aby zejść z drogi tej morderczej ekspedycji. Ale im bardziej zbliżaliśmy się do fiordu, tym większe fale napierały na nasze łodzie. Potężne bryzgi lodowatej wody coraz częściej wlewały się do szalup. Sztormiaki nie uchroniły nikogo przed wdzierającym się wszędzie morzem. Wargi spękane od wiatru, zmoczone słoną wodą, piekły przenikliwie. Żeby zobaczy statek, żeby choć na chwilę schować się przed tym morderczo zimnym wiatrem!
Która to już godzina od chwili wypłynięcia z Hytteviki? Spojrzałem na zegarek. Ósma rano czasu warszawskiego. Spitsbergeńska przyroda budziła się z nocnej drzemki. To co będzie dalej, skoro tak zaczyna swój dzień?
W szalupach coraz więcej wody. Zaczęłyśmy ją wylewać puszkami. Praca i wysiłek bez sensu. Przybędzie jej jeszcze więcej, gdy wpłyniemy do rozkołysanego fiordu.
Te ostatnie mile były najtrudniejsze. Przemarznięci i przemoczeni, bardzo wolno podchodziliśmy do przylądka Wilczka. Tam dostrzegliśmy ledwie widoczną sylwetkę „Ledóchowskiego”. Nagle z prawej burty wyrosła wielka skała. Po ułamku sekundy przykryła ją wielka fala. Świadomość, że zbyt blisko podpłynęliśmy do przylądka, rozgrzała nas ciepłem przerażenia. A jeśli w pobliżu jest jeszcze kilka takich kamyczków?
Na pokład „Ledóchowskiego” wyszli wszyscy wolni od wachty marynarze. Nikomu z was nic się nie stało? Niewielka kra otarła się w tym momencie o burtę statku, odepchnęła od trapu ostatnich z wysiadających z szalupy. Wydała przy tym dźwięk podobny do tego, jaki słychać, gdy ostrze noża tępi się nacierając na skałę.
Szalupa wykonała cyrkulację. Wolno podchodzi do trapu, którego najniższy stopień sięga wody. Siedzieliśmy w szalupie bez ruchu, jak gliniane figurki, żeby zimne powietrze nie dostało się pod ochronne ubrania. Drugi oficer, który przez cały czas trwania rejsu do Hytteviki tak dzielnie radził sobie z szalupą, nagle wypadł za burtę łodzi i na kilka sekund zniknął pod powierzchnią wody! Z trudem podpłynął do trapu. Przemoczonego koledzy szybko wciągnęli na pokład, a kilku marynarzy chwyciło pechowca na ręce i pobiegli z nim do mesy. Tam podskoki, rozbieranie, masaż i rozgrzewająca gimnastyka. Później – terapia rutynowa: lampka koniak w kabinie prysznicowej. Po chwili niemal wszyscy się tam znaleźliśmy. Chłód – jakże boli! Spitsbergen nie dawał za wygraną!
Od chwili naszego wypłynięcia do Hytteviki minęło prawie piętnaście godzin. Wróciliśmy na śniadanie, w czasie którego żywo dyskutowano nad szalupowymi środkami łączności. Przecież odbiornik i nadajnik o zasięgu dwudziestu pięciu kilometrów winien być podstawowym elementem wyposażenia każdej łodzi. To Jasne!… Ale nie dla wszystkich.
Po śniadaniu kilka godzin snu. Minął Już okres kwarantanny słonecznej. Organizm przyzwyczaił się do wiecznego światła. Zresztą, po takiej przygodzie każdy usnąłby nawet z otwartymi oczami!